Werwa i drżenie

Marek Bieńczyk: Podeszli do mnie jak książę do Kopciuszka. Potrzebujemy cyberludka, powiedzieli, brakuje kilku. Machaj rękami i idź, wystarczy - zapewnili.

17.05.2011

Czyta się kilka minut

Minął rok, niektóre obrazy się zamazują, ale ten jeden powraca jak konieczność. Na sambadromie na razie się uspokoiło, zapanowała cisza, która leczy rozdrażnione bębenki, po białej tafli przemykają w pomarańczowych wdziankach sprzątacze, dziesięciu, dwudziestu, za chwilę pięćdziesięciu. Z miotłami, z szufelkami, na elektrycznych odkurzaczach podobnych do samochodzików z wesołego miasteczka.

Spychają cekiny, świecidełka, wstążki w kupki, które zaraz znikają w wielkich plastikowych torbach albo wnętrznościach maszyny. To fantastyczne, ile kilogramów odpadków jedna szkoła samby może zostawić na tafli... Niekiedy któryś kierowca odkurzacza zakręci dla zabawy piruet albo chłopak z miotłą wykona parę tanecznych gestów - czysty choreograficzny majstersztyk, za dobry na najlepszy polski musical. Zrywają się na chwilę oklaski, każdy tu mógłby być gwiazdą, każdy ma te ruchy w sobie, tak jak ma się oczy i język, i znowu jest cicho, lekki tylko gwar.

Trąby Sądu

I wtedy, nagle, w oddali, gdzieś na niewidzialnym początku trasy, rozlega się nieprawdopodobny rumor. Po chwili coś można już rozpoznać, coś wali jak oszalałe i próbuje walić jeszcze bardziej, coś rusza z takim hukiem, jakby nie mogło już dłużej niczego tłumić, powstrzymywać swe nadchodzenie, i wreszcie przerwało tamę. W sferze faktów to po prostu kolejna szkoła samby inauguruje swój pochód, rozpoczyna co najmniej półtoragodzinny przemarsz. W sferze odczuć to trąby zdolne obudzić zmarłych na Sąd Ostateczny, to lawina i potop, to nowe życie, które daje o sobie znać w tak przemożny sposób, że chce się natychmiast, od razu i bezwarunkowo z nim płynąć, być w nim aż po szyję, zapomnieć wszystko aż po własne nazwisko, i trwać w uniesieniu, pół metra nad ziemią.

Za dwie godziny ruszy nowa szkoła, a po następnych dwóch kolejna. Choć bajecznie wymyślone, defilady zaczną ostatecznie, o piątej nad ranem, nużyć. Ale ten pierwszy dźwięk, którym zwiastują swoje nadejście, jest nieprzeparty. To się nie tylko słyszy, to się smakuje żarłocznie, całym sobą, bo to jest werwa, najpiękniejszy smak. Drżymy, ruszamy w stronę barierki, zaczynamy sami podskakiwać, rozgrzewać miejsce, w którym sambistas, majaczący już na horyzoncie, zaraz się pojawią.

W liczbach to dwie noce, po sześć szkół na jedną. To osiemdziesiąt tysięcy ludzi, stłoczonych na pionowych trybunach mieszczących się na początku i końcu dwukilometrowej kiszki sambadromu, i paręnaście tysięcy innych przechadzających się i pijących w paropiętrowych, centralnych boksach, wynajmowanych przez firmy; w boksie sąsiednim, obok mojego, siedziała tamtego wieczoru Madonna. To od tysiąca pięciuset do ponad dwóch tysięcy tancerzy i innych uczestników na jedną szkołę. To kilkunastu jurorów oceniających występy; część siedzi naprzeciw mnie, po drugiej stronie toru, który ma nie więcej niż trzydzieści metrów szerokości. Gdy szkoła przechodzi, nie wytrzymują, wstają z miejsc, machają łapami, najwyżej podskakuje sędzina od oceny figur tanecznych; wygląda jak kobieta dobrana przez Felliniego, ale jeszcze pomnożona przez tysiąc hamburgerów. To wreszcie setki, jeśli nie tysiące porządkowych i ludzi obsługujących imprezę, wszystko działa niemal jak w zegarku; chyba nie ma co się obawiać chaosu w czasie igrzysk olimpijskich w 2016 r.

W moim boksie biali mężczyźni robią sobie fotografie z niemal nagimi brunatnymi tancerkami wynajętymi przez ich firmę; próbują podrygiwać jak one, wymachują szklankami z caipirinhą. Dziewczyny są profesjonalnie zwierzęce, ich łydki napinają się do zdjęcia jak pęciny, wysokie obcasy jak niespokojne podkowy szurają przez chwilę po podłodze, póki nie znajdą odpowiedniego położenia. Dobrze, że faceci noszą choć karnawałowe kapelusze na łysinach, przez pierwszych parę godzin, gdy jest się jeszcze w uniesieniu, wydaje się, że doprawdy nie ma tu miejsca na brzydotę i starość. Kiedy pierwsza szkoła rozpoczyna przemarsz, wszyscy - wobec takiego natężenia barw, dźwięków, nastroju - stajemy się zresztą dziećmi, wszyscy wskrzeszamy w sobie zapomniany dziecięcy zachwyt na widok obrazków przed oczyma. Tak, warto było tu się wcisnąć, aż tutaj zawędrować, żeby wreszcie zrozumieć niektóre czasowniki, przekonać się, dlaczego mówimy "pożerać wzrokiem" albo "chłonąć całym ciałem".

Panna Silicone

Idzie więc pierwsza szkoła, Uniă da Isla, nowicjusze w ekstraklasie, lewituję z przejęcia. Zapominam, że to nie tylko karnawał, że to też są zawody; i że debiutujący nie mają większych szans na zwycięstwo, gdyż i tu obowiązują niepisane rankingi prestiżu jak, dajmy na to, w nagrodach literackich. Szkoła musi się otrzaskać. Za rok, za dwa jej pozycja się umocni; oby tylko utrzymała się w ekstraklasie, bo i tu, niczym w lidze piłkarskiej, najniżej ocenione szkoły spadną, a ich miejsce i prawo do przemarszu na sambadromie zajmą jedna czy dwie aspirantki z niższej klasy. Poza superklasą, klas jest jeszcze aż pięć, od A do E; w sumie ponad osiemdziesiąt szkół podejmuje co roku rywalizację.

Podchodzą już blisko, pojawiają się zwiastuny, jakieś wbiegające jak po ogień sylwetki i szereg oficjeli szkoły, jej duchowe czoło, tak zwana "komisja frontowa", za której szyk i grację już można dostać parę punktów, i zaraz za nimi pierwsza ważna para, niosąca banderę szkoły; to już się bardzo liczy i oddzielnie ocenia, prezentacja flagi jest jedną z kilku najważniejszych punktowanych figur. Podobnie jak za chwilę przemarsz ogromnej grupy perkusyjnej, prowadzonej przez ich własną królową, rainha de bateria, obnażoną piękność, która genialnie rozwiązała zagadkę: jak się ubrać, żeby nie mieć nic na sobie; w zapowiedziach rainha występuje z imienia i nazwiska, choć niekiedy, odnoszę wrażenie, jest po prostu panną Silicone.

Ale zanim nadejdą bębny, już sunie pierwszy wóz. Czyli to, co najczęściej w krótkich migawkach ogląda reszta świata. Na wozie albo, jak kto woli, platformie znany widok: roztańczone sylwetki, nieznośnie lekkie kariatydy, machające i zarzucające biustem na wszystkie strony jako swym dobrem ewidentnie podstawowym.

Niekiedy na pozycji czołowej, najwyższej, sunie pierwsza dama wozu niczym rzeźba na dziobie okrętu albo jak bóg Ra, słońce niesione przez niewolników. To po królowej perkusji kobieta najpiękniejsza, szczodra, jeśli szczodrość mierzyć skąpstwem w stroju. Obok tony kwiatów, wszelkie barwy tego świata, plusze, wstęgi, migające żaróweczki, wszystko faluje, błyszczy, przetacza się, wibruje. Ogromny wehikuł, popychany przez chłopców w kombinezonach, oblepiony tkaninami, piórami, balonami, brokatami, kwiatami, wjeżdża literalnie w oczy; nasycenie jest tak wielkie, że wydaje się ono w nagłym błysku iluminacji (ale to już druga caipirinha) dokładnym przeciwieństwem nicości, kpiną z niebytu, która tłumaczy lepiej niż wszelki Leibniz, dlaczego istnieje raczej coś niż nic.

Tak wygląda podstawa wozu, feeria barw, piersi, brokatu, neonów i pióropuszy, ale cała reszta to inwencja szkoły. Przecieram oczy ze zdumienia; na pierwszym wozie leżą wielkie otwarte księgi, których strony przerzuca mechaniczny wiatr, na okładce napisane półmetrowymi wołami: "Don Kichot". Sam Cervantes pojawi się na wozie ostatnim; wielki, kilkunastometrowy olbrzym, będzie patrzył z pobłażliwym, dobrodusznym uśmiechem na wytwory wyobraźni, które wylęgły z jego głowy na taflę sambadromu.

Idzie stu pięćdziesięciu Sancho Pansów identycznie ubranych; idą dziesiątki Dulcynei i, skoro w końcu o Hiszpanii mowa, idzie dwieście byków i dwustu torreadorów, sto tancerek flamenco i stu piłkarzy Realu Madryt. Wszystko przy dźwiękach jednej, powtarzanej w kółko, lekko histerycznej melodii i jednej piosenki, oddzielnie ocenianych. I wszystko pod kontrolą policyjnej i technicznej części szkoły. Czyli około dwustu ubranych w barwy szkoły osób, które w trakcie pochodu czuwają nad jego przebiegiem: pilnują rytmu, równego kroku każdej podgrupy, dyrygują tempem przesuwania się, pokrzykują, nawołują, komunikują się między sobą przez teleporty.

Kiedy jest dobrze, same wpadają w taneczny trans, gdy coś się rwie i krok się gubi - a przy takim tłumie tancerzy to nieuniknione, gaszą pożar panikarską gestykulacją; można przez chwilę odnieść wrażenie, że to treserzy nadzorują ruchy stada. Wreszcie przemarsz się kończy, ale szkoła się jeszcze przetacza, w ogonie pojawiają się kolejni oficjele, dyrektorzy, kompozytorzy, reżyserzy, kreatorzy, zasłużeni tancerze lat przeszłych, niekiedy na wózkach inwalidzkich, przyjaciele szkoły, krawcowi, inżynierzy i ich dzieci, cały ogromny dom jednej wspólnej sprawy.

Trzecia caipirinha

Mówię wóz czy platforma, lecz to przecież alegoria (alas) i zarazem ważna w punktacji kategoria, dla widzów najbardziej spektakularna. Tak to się nazywa oficjalnie, każda szkoła ma prawo do maksimum ośmiu alegorii; każda alegoria jest - nie licząc roztańczonych nagusek - kompletnie inna.

Przypomina mi się (trzecia caipirinha) piramida z sześciu gimnastyków defilująca pierwszego maja przed Gierkiem, tak, i my mieliśmy swój transmitowany na cały kraj karnawał... Niektóre alegorie wpadają w paroksyzm kiczu; ten wielki pluszowy lew mógłby ryczeć sobie gdzie indziej, choć i tak jest wspaniały. Inne wydają się kunsztownymi instalacjami; do historii karnawału carioca (czyli w Rio) przeszła alegoria, będąca dokładną kopią biblioteki księżniczki Izabeli, w której podpisano akt zniesienia niewolnictwa.

Nie na darmo świat ceni brazylijskich architektów i inżynierów; pomysłowość w konstrukcji alegorii jest niebywała, pod spodem, we wnętrzach wozów, musi siedzieć sporo komputerów najnowszej generacji i mieścić się studio przekładni i trybów, skoro wozy falują, unoszą się i opadają, skoro wyrastają z nich i zapadają się ściany. Wyglądają w swych bajecznych iluminacjach jak pokojowo usposobione pojazdy nieformalnych armii, oniryczne czteroślady, bardziej wyśnione niż wykoncypowane.

Teraz już wiem, każda szkoła opowiada inną fabułę, która ma swój oficjalny temat w postaci sentencji, enrado. W tym 2011 roku zwycięska Beija-Flor anonsowała swój temat jako: "Roberto Carlos, prostota króla". Moi Don Kiszoci, którzy z historią Cervantesa zajęli przedostatnie miejsce w grupie, w 2011 roku, czyli przed miesiącem, trwali ostro przy wielkiej humanistyce, biorąc za temat "Misterium życia".

Alegorie-platformy są jak tytuły rozdziałów, albo ich streszczenia, a między nimi - te wszystkie defilujące grupki po pięćdziesiąt, sto, dwieście osób, identycznie ubranych; te pojedyncze, wyjątkowo ustrojone, przepysznie wypindrzone postacie, przechadzające się między grupami jak koguty dumne ze swej osobności; te oskrzydlające niewielkie oddziały szybkiego reagowania, przemykające swobodnie po torze - rozwija się narracja.

Szkoła kolejna, Viradouro (zleci na pysk z ekstraklasy), przedstawi dzieje meksykańskiej malarki Fridy Kahlo (będą nie tylko alegorie, będą też żywe inscenizacje obrazów, ale też piraci i Johnny Depp), następna, słynna Imperatriz, opowie o religiach świata (przez tor przemknie dwustu mahometan, tyluż Żydów, protestantów i katolików, buddystów i animistów), dochodząc do wiekopomnych wniosków: wszystkie religie są godne szacunku i wszystkie są sobie równe, zwłaszcza na pięknej brazylijskiej ziemi, skoro sentencja tytułowa brzmi "Brazylia wszystkich bogów".

Zwycięska szkoła Unidos da Tijuca - która rusza z tak nieprawdopodobną werwą, że czuć od razu ich wyższość, trybuny szaleją od pierwszych taktów, gruba sędzina dostaje amoku - przedstawi bliżej niesprecyzowane dzieje ludzkości od Kleopatry przez katastrofę Atlantydy, poszukiwanie świętego Graala po Michaela Jacksona.

Całe to pomieszanie czasów, całe to historyczne towarzystwo - rycerze i popgwiazdy, a po drodze jeszcze mafiosi w kilkudziesięciu autentycznych kabrioletach i narciarze-batmani, którzy zjeżdżają po stoku na jednej z alegorii - wyjdzie z magicznego pudełka, gdyż to "sekret" (dziejów) jest naczelnym hasłem pochodu. W introdukcji przemarszu Tijuca wystawi niesamowite czarodziejskie sztuczki, suknie pań będą się zmieniać w tańcu, króliki wyskakiwać z meloników, płaskie ściany będą wypluwały z siebie kolejne sylwetki tancerzy.

Tu Foka 1

Wszystkie opowiedziane fabuły dążą do jakichś humanistycznych wniosków, ogólnych przesłań do ludzkości i gubią się nieco w feerii elementów, lecz mogą być decydujące. Czułem od początku, że Portela, szkoła wysoko ceniona, maszerująca drugiej nocy jako trzecia, źle trafiła ze swym pomysłem. Opowieść o tym, jak świat się zmienia, staje z wolna wirtualny i fatalnie, ale też cudownie technologiczny, nie mogła rozgrzać wyobraźni tak bardzo, jak grupa zjazdowców na igielicie ze skrzydłami nietoperzy.

Szkoła ostatecznie utrzyma się w ekstraklasie, lecz furory nie zrobi, mimo że na ekranie wiezionym przez wóz-alegorię widzowie mogli odczytywać w czasie realnym wysłane przez siebie sms-y; pomysł zadziałałby może dziesięć lat wcześniej. Na karnawał 2011 Portela pójdzie po rozum do głowy i wybierze jako temat bezpieczne "Rio, błękit morza". Ale Porteli będę i tak zawsze dopingował, śledził z mojego warszawskiego kapcanowa jej wyniki, klęski i sukcesy. Bo to moja szkoła.

Podeszli do mnie jak książę do Kopciuszka, spojrzeli na rozmiar buta. Potrzebujemy cyberludka, powiedzieli, brakuje kilku. Skąd do licha wiedzieli, nie mogli lepiej trafić. Znaleźli paru jak ja, przynieśli stroje. Cyberludek internauta, ale też cokolwiek hokeista, miałem na sobie dobrych osiem kilo tkaniny i metalu plus hełm, z którego zwisały srebrne anteny, trochę jak macki Meduzy na obrazie Caravaggia. Halo, tu Foka 1, Foka 2 zgłoś się, na Syriuszu znowu wysiadł twardy dysk... Całość kosmicznobłękitna, w barwach szkoły, z wielkimi epoletami, z ogromną blachą na piersiach, na blasze napis "samba@samba.br", z botkami jeśli nie siedmiomilowymi, to o rozmiarze 47, i wszędzie powtykane jakieś antenki, srebrne niby-nóżki, wszędzie ponaklejane gwiazdy, jeszcze srebrny pas - i byłem gotów do parady. Że kompletnie samby nie umiem? Machaj rękami i idź, wystarczy - zapewnili.

Doszliśmy na odległe miejsce zbiórki, odnalazłem swoją drużynę, gdzieś między piątą a szóstą alegorią, cyberludków była dobra setka, obok zbierały się telefony komórkowe, za nami przykucnęły klawiatury, gdzieś dalej bezprzewodowe wi-fi. Personel szkoły biegał szaleńczo z aerozolami i śrubokrętami; psikał, dobarwiał, poprawiał, wciąż nawalały samoczynne światełka powszywane w stroje i kombinezony, jakby na złość tematowi opowieści. Noc była upalna, po półtorej godzinie czekania w strugach potu i poprawiania wyglądu wreszcie bębny rąbnęły, głowa węża drgnęła, pierwsza alegoria, dobry kilometr przed nami, ruszyła, jeszcze 30 minut i my dotarliśmy do toru. Z półmroku wtoczyliśmy się w ostre światło, zobaczyłem zbity tłum na pierwszej trybunie i pomyślałem o Kubicy.

Zamachałem rękami, podniosłem jedną stopę, drugą. Szybko stało się jasne, że będzie więcej dreptania w miejscu niż parcia do przodu. Dwa kilometry sambadromu zabrały nam niemal dwie godziny, jeszcze nigdy tak mało nie zrobiłem w tak długo. Nie wiem, co odtańcowywałem, łącząc przytupy oberka z ogólnotanecznym machaniem łapami, rozpaczliwym wsadzaniem dłoni w powietrze - prawdopodobnie swoje niedowierzanie przede wszystkim, kosmiczne zdziwienie, że tu jestem, że dotykam tej białej tafli, że szczerzę się do przemykającego obok kamerzysty z telewizji publicznej, która na żywo przekazuje całej Brazylii moją wirtualną (no, wreszcie to słowo pasuje) sambę, że ja, Polak mały...

Kroczymy, w moim szeregu wyjemy, krzyczymy ze śmiechu i trochę śpiewamy, refren powraca uporczywie jak piła tarczowa, widzę ludzi w boksach, którzy się wychylają, pozdrawiają, gdzieś tam klaszcze z rozpędu Madonna. Idę blisko bandy, po raz setny powtarzam ten sam obrót ręką, pot spływa nawet nie kroplami, lecz całymi strumieniami, dopiero pół godziny, trzeba wytrzymać, opiekunowie cyberludków wyznaczają tempo, podgrzewają krzykami i gestami, jeszcze więcej entuzjazmu i nie tak szybko, bo wpadniemy na alegorię.

Nie wiem, co się dzieje wokół w mojej dzielnej szkole, co jedzie na platformie, jak się mają klawiatury z tyłu, drepczę, wbijam stopy w biel z całej siły, lecz z każdą nową strużką potu wypływam z siebie, niewiele zostało we mnie z całego dotychczasowego istnienia, chyba nic, to jakiś obcy, cyber czy nie cyber, ale wolny człowiek przejął w mym wnętrzu kontrolę; o, błoga nocy, o, królowo wszelkiej możliwości.

Dochodzimy na wysokość mojego boksu, kątem oka widzę przyjaciela z aparatem, który napiera na barierkę, by chwycić przebierańca w przelocie, szuka mnie rozpaczliwie wzrokiem, próbuję się podsunąć, niech mnie uwieczni i do szczętu skompromituje moją obecność na ziemi, lecz porządkowy zawraca mnie krzykiem, wyłamałem się z szeregu, naruszyłem rytm, so sorry, Madonna. Jeszcze pół godziny dreptania, coraz trudniej tańczyć, mijamy kolejne boksy, wreszcie dochodzimy do końcowych trybun, czuję ich nieco ospałe przyjęcie, czuję, że szkoła nie ma szans na sukces, ale jeszcze jeden wysiłek, jeszcze parę machnięć dłońmi, jeszcze ostatni reflektor i zbliża się strefa cienia, koniec.

Koniec i nagle wszystko pęka, mieszają się szeregi, telefony komórkowe z klawiaturami, oddziały napierają na siebie, chaos, duszno, dyżurni z wielkimi kanistrami rozdają wodę, piję łapczywie, rozglądam się... myślałem, że już nic mnie nie zdziwi, że swoje przeszedłem, a jednak. Bo jeszcze dwa kroki i widzę po bokach ogromne, bezładne kupy strojów, hełmów, przyłbic, rekwizytów, wszystkie szkoły samby nagle połączone we wspólne wysypisko, wdzianka pierwszych Greków i skafandry kosmonautów, zbroje rycerzy i miecze krzyżowców, tony, tony żelastwa, metalu, plastiku, brokatów, rekwizytów w jednym wielkim wymieszaniu, jak dom towarowy po wybuchu bomby.

I widzę, że wszyscy dookoła zzuwają w pośpiechu przebrania, ciskają je w czorty na stos. Lecą na jedną kupę hełmy i naramienniki cyberludków, lecą klawiatury, tak, to moi szkolni kompani zrzucają z siebie okowy z całych sił i z całych sił, jak najprędzej, biegną do autobusów i taksówek czekających parę kroków dalej, kto pierwszy, ten lepszy. Grom z jasnego nieba, gwałtowny aż po groteskę kres karnawału, adieu cyberludki, adieu batmani, wracamy do cywila, ani chwili dłużej, umarł karnawał.

Chciałbym jeszcze przez chwilę tu pobyć, ponosić dumnie moje nowe cyberego, odetchnąć po tej utracie, czuję, dwóch kilogramów, lecz przyjazna dłoń ciągnie mnie w drugą stronę, ratuje z narastającego ścisku, zrzucam hełm na kupę i biegnę do mojego boksu, zaszokowany tym nagłym wyhamowaniem, tą błyskawiczną przemianą na wspak, powrotem do własnej postnej postaci.

Kroki w amoku

Wracam do hotelu o świcie, z okien autobusu widać tu i ówdzie zapalone ognie, a nawet ogniska na ulicach, to resztki dzielnicowych skromnych karnawałów, które zamykają się w swych kwartałach, być może tu bawią się tak zwane "bloki", lokalne grupki, które przy sprzyjających okolicznościach mogłyby stać się kiedyś nową szkołą.

Przy Copacabanie jeszcze walą w bębny, ale jest coraz ciszej, wcześniej, wieczorem, na bruku między hotelami stały miniestrady z orkiestrami, sto, dwieście osób przy każdej, teraz już pusto. Sambadrom ze swoją państwową instytucją karnawału zdaje się nie mieć z tym nic wspólnego, jak akademia w szkole nie ma nic wspólnego z klasową prywatką.

Później, gdy wreszcie ochłonę, gdy wyciszę w sobie ten dwukilometrowy fitness, będę próbował obie noce zracjonalizować, dostrzec podszewkę rzeczy, wymiar sportowo-medialny (gazety tym się zajmują przede wszystkim), turystyczno-przemysłowy, rytualny, czyli pod spodem nieco pusty, obyczajowy (kłótnie, niekiedy krwawe, o werdykt) i polityczny (każda szkoła to potencjalna liczba głosów, o które się zabiega). I przede wszystkim społeczny: szkoły samby są jak plemiona i przynoszą swym członkom poczucie plemiennej, lokalnej przynależności. Dostają subwencje od państwa, od prywatnych inwestorów, przez cały boży rok trwa praca nad kolejnym spektaklem integrująca środowisko; trzeba wymyśleć fabułę, skonstruować alegorie, przygotować parę tysięcy doprawdy niebotycznych i jednorazowych strojów. Ale też szkoły same są mikrospołecznościami, bardzo zhierarchizowanymi, kryjącymi mnóstwo napięć i prezentującymi demokratyczną wspólnotę tylko w dniu karnawału.

Sięgnę nawet po jakieś karnawałowe książki, socjologiczne rozprawy, Roger Caillois, Victor Turner, u nas choćby dobra książka Wojciecha Dudzika i numer świetnych (jak zawsze) "Kontekstów", lecz bez większego zapału. Nie mam ochoty odkrywać socjologicznych prawideł i znaczeń rólki, którą odegrałem.

Przez kolejne dni, przez bardzo długi jeszcze czas przed zaśnięciem, właściwie do dzisiaj, gdy tylko zamknę oczy, jakaś dośrodkowa siła będzie zagęszczała tamto doznanie, przywracała tamto apogeum, wpychała mnie na tor, na którym będę drobił w amoku kroczki przy gardłowym zawodzeniu Gilsinho, śpiewaka mojej szkoły, mojej Porteli: "Minha águia guerreira / vai volvar / viajar / pousar no sonho / de ganhar o carnaval / e conquistar o mundo virtual".

Coś się spełniło, powiedzmy: połowa; pozostała druga. Zagrać na Maracanie.

Marek Bieńczyk jest prozaikiem, historykiem literatury, eseistą, stałym współpracownikiem "TP". Opublikował właśnie "Książkę twarzy", zbiór esejów poświęconych m.in. Philipowi Marlowe, Winnetou czy Leo Beenhakkerowi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2011