W imię ojca

Gdy wyjeżdżał, myślał, że to podróż bez powrotu. Teraz wraca na Górę św. Anny od ponad 20 lat, by dokończyć dzieło ojca.

17.12.2019

Czyta się kilka minut

Georg Mitschke podczas prac konserwatorskich w klasztorze na Górze św. Anny / JACEK TARAN
Georg Mitschke podczas prac konserwatorskich w klasztorze na Górze św. Anny / JACEK TARAN

Zakonnik kroczy po klasztornym korytarzu i puka do drzwi celi nieopodal schodów; potem podchodzi do kolejnych drzwi i znów puka. Nagle chwali się z nieco łobuzerskim uśmiechem wcale niezłą niemczyzną: – Wo ist Herr Mitschke? – I znów powtarza po polsku, chociaż teraz już bardziej do siebie, jakby wsłuchiwał się we własny głos: – Gdzie jest pan Mitschke?

Może na dole? Dobrze, idziemy zatem w dół. Wąskie schody, kolejne drzwi, klasztorna kuchnia. Nie, tu go też nie ma. – O, tam wreszcie jest jakieś życie – zakonnik wskazuje na niewielkie drzwi ściśnięte ciasno grubymi, wiekowymi framugami. Puka i znów pyta, czy poszukiwany jest w środku: – Herr Mitschke, sind Sie da?

Obszerny pokój, trochę warsztat rzemieślnika, trochę pracownia artysty. Pod bielonymi ścianami olbrzymie kartony ze szkicami, ramy obrazów, figurki świętych, pędzle, papiery, fragmenty mebli, świeczniki, rzeźby – jakby zniesiono tu wszelkie możliwe szpargały z klasztornego strychu. (Nieco później takie też pojawi się wyjaśnienie: że tu jest jak w domu – gdy coś zawadza, to na strych i po kłopocie. No i że przez kilkaset lat istnienia klasztoru na Górze św. Anny trochę tego się nazbierało).

Na środku pomieszczenia – podstawa dużego ołtarza.

Pod oknem dwóch mężczyzn. Pan Antoni, który od lat towarzyszy w pracy panu Mitschkemu. Obok – sam Georg Mitschke.

Już lepiej jedźmy do domu

Jasne oczy, zaczesane do góry blond włosy, uścisk dłoni mocny jak u dwudziestolatka, dziarski krok – tak, wiele można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że Georg Mitschke wygląda na swoje prawie dziewięćdziesiąt lat. Gdy zaczyna snuć opowieść, co jakiś czas rozbłyskują mu oczy i uśmiecha się nieśmiałym, dziecięcym niedowierzaniem: czy w kilka godzin można opowiedzieć całe życie?

– Mein Leben? Interesuje pana moje życie? Ciekawi pana, jak to było z moim ojcem? Z tym kościołem tutaj?

Dobrze, opowie wszystko.

Es war also so, więc było tak. Urodziłem się w 1930 r. w Głuchołazach, in Ziegenhals. Mieszkaliśmy z rodzicami w mieszkaniu na pierwszym piętrze. W tym samym budynku – pamiętam to dobrze – sąsiad Żyd miał na dziedzińcu skład węgla, którym handlował; udało mu się przetrwać wojnę, bo miał żonę Niemkę.

Mieszkaliśmy tam do końca wojny: ja, siostra i rodzice. Dwaj moi bracia zostali wysłani na front, jeden z nich zginął. W 1945 r. na Śląsk przyszli Rosjanie. Pamiętam, pewnej niedzieli na wiosnę proboszcz na niedzielnym kazaniu powiedział, że dowództwo wojskowe wydało nakaz: wszyscy mieszkańcy mają natychmiast wyjechać z miasta.

Ojciec wcale nie chciał wyjeżdżać. Nic nawet nie spakował. Matka i siostra były bardziej przewidujące – przygotowały jakieś rzeczy: trochę jedzenia, ubrania. Wyruszyliśmy od razu: matka z siostrą ciągnęły małe wózki, Handwägeleja jechałem na rowerze. Ojca wpakowaliśmy na wóz drabiniasty, wissen Sie, bo ojciec nie mógł chodzić. Powód? Ołowica, Bleikrank­heit. Niegdyś choroba zawodowa konserwatorów.

Szliśmy w kierunku czeskiej granicy, nach Sudetenland. Gdy dotarliśmy do pierwszej wioski już za granicą, Niklasdorf, Mikulovice, wówczas tamtejszy proboszcz dał nam coś do jedzenia. W Niklasdorf wsiedliśmy do pociągu w kierunku Niemiec. Ale moja matka nie chciała tak naprawdę dalej jechać. Gdy dojechaliśmy do miasta Liebau, Libavá, wtedy ojciec nagle powiedział: „Tu wysiadamy i zostajemy”.

Okazało się, że ojciec pracował tu kiedyś w kościele! Poszliśmy do proboszcza. Był wtedy u niego jednak inny ksiądz, Czech, i ksiądz proboszcz bał się nas przyjąć na plebanię. Nie było rady: musieliśmy jechać dalej. Ale ministranci wzięli nasze wózki i zaprowadzili nas do karczmy przy dworcu. I dzięki tym ministrantom dostaliśmy tam dwa pokoje i zostaliśmy dłużej.

Wkrótce jednak w tamte okolice także dotarła armia radziecka – zbliżyła się do Altvatergebirge, pasma górskiego Hrubý Jeseník, i za Mährisch Neustadt, czyli Uničov, uformowała szeroki łuk. Wtedy mój ojciec powiedział: „Jak mamy tu dostać się w ręce Rosjan, to lepiej już jedźmy do domu”.

Powroty do klasztoru

Mój ojciec, Josef Mitschke? Artysta-malarz i dekorator kościołów – to od początku było jego marzenie.

W 1919 r. otworzył w Głuchołazach własną firmę: Kunstmaler, Restaurator, Werkstatt für Kirchenkunst (Artysta malarz, restaurator, warsztat sztuki sakralnej).

W 1940 r. generalny wikariusz diecezji wrocławskiej Josef Martin Nathan przekazał mu nadzór nad wszystkimi pracami restauratorskimi w kościołach diecezjalnych.

W latach 40. wprowadził moją siostrę i mnie do zawodu.

W 1957 r. podjął się najważniejszego dzieła swojego życia: barokizacji kościoła na Górze św. Anny.

Powiedzmy sobie szczerze: klasztor franciszkanów i sanktuarium św. Anny na Górze św. Anny nie miały wcale łatwej historii. Pierwszy kościół pod wezwaniem św. Anny powstał w tym miejscu w 1485 r. – wówczas najprawdopodobniej została do niego sprowadzona z klasztoru koło Lyonu drewniana figurka św. Anny Samotrzeciej, w której głowie ukryta jest podobno relikwia świętej.

W 1656 r. na Górę św. Anny zostali sprowadzeni franciszkanie reformowani z Krakowa i Lwowa. Wkrótce powstał pierwszy, drewniany klasztor. Pod kolejny, murowany, kamień węgielny położono w 1733 r.

W 1810 r. władze pruskie wydają dekret sekularyzacyjny, rozwiązujący klasztory w całym kraju. Franciszkanie z Góry św. Anny muszą opuścić swoją siedzibę. Powracają do niej w 1852 r., gdy rząd pruski oddaje kościół i klasztor arcy­biskupowi wrocławskiemu. Ale też nie na długo – po zjednoczeniu Niemiec w 1871 r. zakonnicy muszą wyjechać po raz drugi. Do klasztoru powracają ostatecznie w 1887 r. – gdy rząd pruski odwołuje ustawy znoszące zakony.

W 1941 r. naziści oznajmiają franciszkanom, że w ciągu 48 godzin muszą opuścić Górę św. Anny. Wracają do siebie dopiero po przejściu frontu w 1945 r.

Portrety Stalina

Na ja, no tak. Z Liebau dotarliśmy do Lipowej, Lindewiese. Tam przenocowaliśmy w starej szkole. 9 maja przyszli Rosjanie. Baliśmy się. Pamiętam, że z siostrą chowaliśmy w piwnicy ziemniaki. Ale nic złego się nie wydarzyło.

Ale jak teraz wrócić do domu? Ojciec nie mógł przecież chodzić. Lipowa jest oddalona od Głuchołaz jakieś 20 kilometrów. Pojechaliśmy tam z siostrą na rowerach. Dom, w którym mieszkaliśmy, miał zniszczony dach i okna.

Na miejscu spotkaliśmy naszego sąsiada, Żyda. W czasie wojny nasza matka dawała mu jedzenie, dbała o niego. Na nasz widok powiedział od razu: „To ja przyjadę i was przywiozę”. Tak też się kilka dni później stało. Zamieszkaliśmy w naszym dawnym mieszkaniu. Załataliśmy dach, uszczelniliśmy okna. Ale co dalej?

Na szczęście radziecki komendant wojskowy dowiedział się, że ojciec jest malarzem. Zlecił mu nową pracę: malowanie portretów Stalina i radzieckich oficerów. Dzięki temu na naszym budynku został przytwierdzony szyld, że nasze mieszkanie jest chronione. Nikt nie mógł nas z niego wyrzucić.

Wkrótce do Głuchołaz przyszło też polskie wojsko. Proboszcz garnizonu postanowił z miejscowego niewielkiego ewangelickiego kościoła zrobić kościół katolicki i zaangażował do tego ojca. I nas: siostrę i mnie. Tam właśnie nauczyłem się od ojca trochę rzemiosła. Pracowaliśmy w tym kościele do 1947 r. Gdy skończyliśmy, proboszcz wysłał naszego ojca do swojego przyjaciela, proboszcza w Lubschau bei Stahlhammer, Lubszy koło Kalet.

Gdy ojciec wyjechał, ja z moją ciotką, siostrą matki, zaczęliśmy pracę w kościele w sąsiedniej miejscowości, Bodzanowie, Langendorf: ornamenty, roboty malarskie. Było ciężko: brakowało klejów malarskich i farb. Ale radziliśmy sobie, jak mogliśmy. Klej robiliśmy z mąki.

Jutro wysiedlenie

Na ja, wcześnie zacząłem pracować. Jako Niemiec nie mogłem po wojnie chodzić do szkoły. Dopiero w latach 50. w naszych okolicach ci, którzy po wojnie pozostali w Polsce, mogli podjąć naukę w szkole – ale tylko w Wałbrzychu, Waldenburg. Ale jak ja tam niby miałbym się uczyć, przecież nie mogliśmy opuszczać naszego miasta.

Nie mieliśmy wtedy zresztą żadnych dokumentów. Jedynie zaświadczenie od władz wojskowych o pobycie czasowym – zgodnie z nim mogliśmy przebywać w Polsce tylko do momentu tzw. późnego wysiedlenia. W latach 50. dostałem dowód. Było w nim jedynie imię i nazwisko, bez obywatelstwa. Dzięki niemu mogłem jednak podróżować po kraju. Jeździłem głównie do Krakowa, gdzie w latach ­1956-60 pobierałem naukę w warsztacie profesora Zygmunta Króla przy ulicy Zwierzynieckiej.

Z Krakowa mam tylko miłe wspomnienia. Zwłaszcza jedno: w barze mlecznym na ulicy Zwierzynieckiej zawsze jadłem pyszny obiad.

Gdy skończyliśmy pracę w Bodzanowie, in Langendorf, znajomy proboszcz z Altewalde, Starego Lasu, który mieszkał już wtedy w Nysie, zabrał nas do siebie. Ale jak! Jego brat, oficer, przyjechał po nas wojskowym samochodem – żaden urzędnik w Głuchołazach nic już nie mógł zrobić. Mogliśmy wyjechać.

W Nysie zamieszkaliśmy na poddaszu budynku administracji parafialnej. Mieliśmy odrestaurować spaloną nyską katedrę. Ale skąd wziąć pieniądze? Na szczęście proboszcz, jezuita, był dobrym dyplomatą. Rozumiał się z władzami miejskimi. Ponieważ katedra jest znaną świątynią, dostał bez problemu od miasta pomoc na odbudowę dachu. Po skończeniu remontu wykonywaliśmy liczne prace w kościołach w parafiach diecezji wrocławskiej. W ilu? Trudno tak wszystkie zliczyć w pamięci.

Na ja, pracowaliśmy, ale ciągle nie byliśmy ani Polakami, ani Niemcami. Z każdej parafii, w której znajdowaliśmy zatrudnienie, musieliśmy zawsze na sobotę i niedzielę wracać do Nysy. Co tydzień przyjeżdżało do nas UB na kontrole. Co kontrolowali? Na ja, weiss der Kuckuck, jeden Bóg wie!

Baliśmy się. Baliśmy się cały czas. Ciągle pojawiały się plotki: jutro znowu się zacznie wysiedlenie. Ta niepewność była najgorsza. Właśnie taka plotka pojawiła się pewnego dnia w 1956 r. Matka dostała wtedy wylewu. Do końca życia – zmarła w 1973 r. – nie mogła już chodzić i ledwo ruszała prawą ręką.

Podczas pracy w Wysokiej ojciec poznał opata z klasztoru na Górze św. Anny. Spodobała się opatowi robota ojca. W 1957 r. dostał ojciec od franciszkanów zlecenie barokizacji tutejszego kościoła.

Zarejestrowany jako artysta

Od powrotu franciszkanów z drugiego wygnania w 1887 r. w kościele i klasztorze niewiele robiono. Potem była pierwsza wojna światowa, druga. Czy można było wtedy prowadzić prace restauratorskie?

W czasie pracy na Górze św. Anny mieszkaliśmy całą rodziną w tutejszym Domu Pielgrzyma. Oficjalnie mieszkaliśmy jednak nadal u proboszcza w Nysie. Jeździliśmy tam regularnie. Było ciężko z jedzeniem. Na szczęście nasi polscy przyjaciele zawsze dla nas coś zostawiali.

Opat na Górze św. Anny dostał pozwolenie na odnowienie kościoła od biskupa, ale nie wystąpił o akceptację do władz. Dlatego zakon musiał zapłacić karę. Ja też musiałem zapłacić karę, bo nie miałem dokumentów zawodowych. Wprawdzie profesor Król załatwił mi w Ministerstwie Kultury świadectwo, które pozwalało mi malować obrazy olejne. Ale cóż miałbym począć z obrazami olejnymi w kościele? Dostałem numer, pod którym byłem zarejestrowany jako artysta, ale niczego to nie zmieniło.

To był jeden z moich osobistych powodów wyjazdu z Polski. Wyjechaliśmy w 1965 r. Ściągnął nas przez Czerwony Krzyż mój brat, który po wojnie trafił w okolice Brunszwiku. Na początku było nam ciężko. Gdy przyjechaliśmy, ludzie witali nas najczęściej słowami: „O, to są te leniuchy, którym się nie chciało pracować w Polsce”.

Nie mogliśmy znaleźć mieszkania. Zamieszkaliśmy więc u rodziny, w mieście Unna. Z pracą też było krucho. Napisaliśmy do wszystkich wikariuszy w całych Niemczech prośby o pracę, ale dostaliśmy jedynie odmowne odpowiedzi. Ostatecznie pojechaliśmy do Münster, gdzie znalazłem pracę w Krajowym Urzędzie Ochrony Pomników w warsztacie. Ale kryzys gospodarczy, który wtedy się już zaczynał w Niemczech, spowodował, że niektóre urzędy musiały zamknąć swoje warsztaty.

Znów nie miałem pracy. Aż dzięki znajomemu znalazłem zatrudnienie w średniej szkole ogólnokształcącej, Realschule.. Spodobało mi się – postanowiłem pójść na studia pedagogiczne. Po studiach pracowałem w Münster w szkole katolickiej przez 20 lat jako nauczyciel wychowania plastycznego.

W 1992 r. przyjechałem po raz pierwszy znowu do Polski. To był prawdziwy cud, ein Wunder, kto by pomyślał, że coś takiego będzie możliwe? Gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, myśleliśmy, że to na zawsze. Gwardian zakonu ucieszył się na mój widok i pozwolił mi dokończyć prace w kościele.

Od tej chwili przyjeżdżam regularnie na Górę św. Anny. Miesiąc mieszkam w Polsce, miesiąc w Niemczech.

Czy znajdzie się taki malarz

– No dobrze, chodźmy teraz zobaczyć kościół, die Kirche – mówi nagle i wstaje znad stołu w swoim warsztacie.

Maszeruje przede mną po schodach prawie jak żołnierz. Aha, jeszcze musi w kuchni powiedzieć, że dziś przyjdzie później na obiad. W kościele półmrok. To on pójdzie zapalić światło, kościół rozbłyska złotą łuną. – Ich zeige jetzt alles, wszystko pokażę.

Opowiada dalej.

W kościele pracowaliśmy z ojcem, siostrą i ciocią. Tutejszy kościół nie jest symetryczny, dlatego ojciec tak zaplanował ołtarz i prezbiterium, żeby nadać całości harmonię i symetrię. Robiliśmy wszystko: prace sztukatorskie, ornamenty, marmoryzacja drewna, roboty malarskie. No i freski.

Spogląda w górę.

Duże freski w środkowej części sklepienia wykonał mój ojciec: „Prezentacja Maryi w świątyni”, „Narodzenie Najświętszej Maryi Panny”, „Śmierć Jezusa”, „Anna przy Złotej Bramie” . No i malowidło w prezbiterium: „Śmierć św. Anny”, na którym Annie w chwili śmierci zostaje przekazane dzieciątko Jezus, co ma symbolizować początek Nowego Testamentu.

Wskazuje ręką na przestrzeń ponad organami. – To jest mój fresk „Chór aniołów”. – Potem kieruje dłoń na boczne przestrzenie sklepienia. – Te freski są też moim dziełem: „Zaślubiny św. Józefa”, „Modlitwa św. Anny”, „Narodziny Chrystusa”, „Sakrament Ołtarza”, „Przybycie franciszkanów”. Polichromie nad bocznymi ołtarzami też są moje: „Adam i Ewa” i „Abraham i Izaak”.

Chodząc po kościele, mówi znów ze śmiechem: – Mam w głowie jeszcze kilka obrazów: „Anna, matka Samuela”, „Sara, żona Tobiasza” i „Anna prorokini”.

Pod chórem powstanie jeszcze obraz przedstawiający papieża, biskupów i wiernych, a także matkę Annę i Maryję z dzieciątkiem. Szkic do tego obrazu ma już gotowy, die Skizze ist fertig. Trzeba tylko znaleźć malarza, który to namaluje. – Mnie już brakuje sił. Wie pan, to jest właśnie problem. Bo żeby takie freski namalować, potrzeba wiele modlitwy i długiego namysłu. Postacie na nich mają przecież żyć i przywodzić do wiary. Czy dzisiaj taki malarz się jeszcze znajdzie?

Testament

Czemu właściwie to robi?

– Mój ojciec umarł dwa lata po wyjeździe z Polski – w 1967 roku. Nigdy nie wspominał o tym sanktuarium, ale było widać, że ono głęboko zostało mu w pamięci. Wszystko w nim zaplanował: architekturę, ornamenty, sztukaterię. To był jego ostatni kościół. To jego testament. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz oraz tłumacz z języka niemieckiego i angielskiego. Absolwent Filologii Germańskiej na UAM w Poznaniu. Studiował również dziennikarstwo na UJ. Z Tygodnikiem Powszechnym związany od 2007 roku. Swoje teksty publikował ponadto w "Newsweeku" oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2019