W czasie zawieszonym

Barbara Engelking: Wola życia jest ogromna i ma swoje prawa. W getcie zakładano ogródki, dawano koncerty, czytano. I kochano.

16.04.2018

Czyta się kilka minut

Ul. Miła od Zamenhofa w kierunku pl. Muranowskiego (dziś okolice Intraco), Warszawa, wrzesień 1941 r. / ODBITKA W ZBIORACH ŻIH / HEINRICH JOST
Ul. Miła od Zamenhofa w kierunku pl. Muranowskiego (dziś okolice Intraco), Warszawa, wrzesień 1941 r. / ODBITKA W ZBIORACH ŻIH / HEINRICH JOST

BEATA CHOMĄTOWSKA: „Staramy się żyć normalnie. Rozumiesz – normalnie, w takich warunkach” – mówił Pani Jerzy, świadek Zagłady. Jak można było zachować normalność w getcie?

BARBARA ENGELKING: Może to właśnie pomogło mu w przeżyciu? Świat getta był normalny i nienormalny zarazem. Normalny w takim sensie, że żyli w nim ludzie, a więc istniały ludzkie uczucia, więzi i potrzeby. Lekarze leczyli chorych, zakochiwano się, pobierano, rodziły się dzieci. Odwołując się do piramidy potrzeb Maslowa, gdzie podstawą są potrzeby fizjologiczne i bezpieczeństwa, można powiedzieć, że ci, którzy nie byli bardzo głodni, mogli w takich warunkach nawet odczuwać i realizować potrzeby wyższego rzędu. Bo warunki, o jakich mowa, normalne z pewnością nie były. Getto warszawskie to stłoczenie ludzi na niewielkiej przestrzeni, gdzie wszystko się dzieje naraz, jest skondensowane i zagęszczone w czasie. Słowem: to, co zwykle możemy obserwować w różnych punktach globu, gdzie w jednym miejscu ludzie umierają z głodu, w drugim się zabijają, a w innym kochają, od listopada 1940 r. skupia się tam w obrębie czterech kilometrów kwadratowych.

Jak znalezienie się w takim miejscu wpływa na ludzi?

Zwykłe zachowania w warunkach przegęszczenia zostają zaburzone. Etnolog Edward Hall nazywa taką sytuację bagnem behawioralnym, gdzie ludzie, skrępowani niewielkim terytorium, na którym muszą egzystować, czują się wpędzeni w różne niechciane sytuacje, więzi, reakcje emocjonalne, na które reagują coraz większym stresem. Wszechobecny tłum, tłok, hałas, do tego nieustanne poczucie zagrożenia.

W getcie warszawskim ujawniają się też nieprawdopodobne kontrasty. To 450 tys. osób, czyli duże miasto, mniej więcej takie jak dzisiejszy Gdańsk. Wśród jego przymusowych mieszkańców są przedstawiciele różnych klas, o różnym stopniu zamożności, różnym poczuciu tożsamości, o rozmaitych upodobaniach. W jednym miejscu znaleźli się ci, którzy wcześniej mieszkali na tym terenie i zostali w swoich, wyposażonych w różne dobra mieszkaniach, i ci, którzy zostali tu przesiedleni. Wśród tych ostatnich będzie najwięcej umierających z głodu. Wojna pozbawiła ich zasobów i możliwości zarobkowania. Dotarli tu, tracąc resztki dobytku w kolejnych punktach przesiadkowych. Gdy pomoc społeczna funkcjonująca w getcie okazała się niewystarczająca, szybko spadli na samo dno. W ciągu dwóch i pół roku w getcie umiera z głodu mniej więcej 100 tysięcy ludzi.

Przedwojenne hierarchie społeczne nadal w getcie obowiązywały?

Getto nawet je w pewnym sensie rozwinęło, bo dysproporcja między zamożnymi a biednymi była większa i bardziej znacząca niż przed wojną. O podwójnym szczęściu mogła mówić jedna z mieszkanek getta, która tuż przed wojną wygrała na loterii. Starczyło jej, by kupić życie dla całej rodziny w getcie i potem po aryjskiej stronie. To było nietypowe źródło zamożności, ale zwykle ci, którzy mieli jakieś zasoby, zyskiwali większą szansę na przetrwanie. Zwykle – bo im więcej czytam i im dłużej zajmuję się gettem, tym bardziej stronię od kategorycznych sformułowań w rodzaju „zawsze” i „nigdy”. Można było być bogatym i zginąć, albo biednym i bez szans – a przeżyć. Zresztą przy próbach zrozumienia życia w getcie zderzamy się ciągle z faktem, że nasza wiedza opiera się w dużej mierze na przekazach przedstawicieli klasy średniej i wyższej, którzy przeżyli. To w jakiś sposób wypacza obraz.

Janina Bauman pisze we wspomnieniach: „Tę drugą zimę w getcie pamiętam jako czas niezdrowej stabilizacji. Nauczyłam się żyć w morzu cierpienia, które podchodziło pod próg mojego domu”. A inna, anonimowa autorka: „W zimie 1942 r. widziało się nawet na ulicach getta ludzi bosych. Nie robiło to nawet takiego wrażenia”. Wraca pytanie: jak można było przyzwyczaić się do tak nienormalnej rzeczywistości?

Jest coś fascynującego w tym, że ludzie potrafili adaptować się do realiów getta – ale inaczej chyba by się nie dało, nie można żyć w dwóch równoległych rzeczywistościach, normalnej i nienormalnej, bo prowadziłoby to do schizofrenii. Może to jest uniwersalna cecha ludzkiego umysłu i psychiki, że staramy się poznać świat wokół nas, nawet jeśli jest okropny, i uznać go za oczywistość, w której trzeba zachowywać się racjonalnie.

Co kieruje ludźmi, gdy próbują oswoić gettowy świat?

Podstawowym celem jest przetrwanie. Wola życia jest ogromna i ma swoje prawa, i ludzie, nawet podejrzewając, że to wszystko się źle skończy, a może właśnie dlatego, tym bardziej chcą żyć.


Czytaj także: To wszystko nie ma żadnego znaczenia: rozmowa Anki Grupińskiej z Markiem Edelmanem


Pamiętam rozmowę z prof. Israelem Gutmanem, rocznik 1923, który wszedł do getta jako młody chłopak o idealistycznym nastawieniu. Był członkiem syjonistycznej organizacji Haszomer Hacair, która przygotowywała młodzież do osiedlenia się w Palestynie. Obowiązywały tam rozmaite zasady, m.in. taka, że dopóki nie wyjadą z Polski, nie wolno im tknąć papierosów i spróbować seksu. I oczywiście – opowiadał po latach profesor – w getcie zarówno seks, jak i papieros stały się czymś zupełnie normalnym, podobnie jak świadomość, że być może żaden z nich nigdy tej upragnionej Palestyny nie dożyje. Rzeczywistość zweryfikowała ideały.

Udało się utrzymać jakieś inne tego typu normy?

W getcie mamy dwa rodzaje normalności, jeśli można ją tak nazwać. Jedna to wspomniana wewnętrzna normalność getta, czyli adaptacja do jego warunków. Druga to taka, dla której punkt odniesienia stanowiła rzeczywistość sprzed wojny. Postępowanie w zgodzie z przedwojennymi normami było obroną wolności, niezgodą na życie w warunkach narzuconych przez okupanta. Nawet poprzez podtrzymywanie codziennych rytuałów, golenie się, dbanie, by mieć czyste buty.

Przypomina mi się scena z relacji Mariana Berlanda: autor trafia z rodziną na Umschlagplatz, gdzie czekają na wywózkę w dawnym budynku szkolnym. Żandarmi wtłaczają ich do przepełnionej sali. Przebywający w niej ludzie załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne na oczach wszystkich, o nic już nie dbając. Marian przypadkiem odkrywa, że obok znajduje się inne pomieszczenie, mniej zatłoczone, gdzie we względnym ładzie na wywózkę czekają osoby jeszcze całkiem nieźle ubrane. Przy najbliższej okazji, umykając uwagi strażników, przeprowadza bliskich właśnie tam i jak najszybciej przebiera się w czystą odzież.

To właśnie ten mechanizm obronny, by się nie poddać, rodzaj oporu psychicznego. Normalność gettowa to były też żarty. Odreagowywanie, podobnie zresztą jak po drugiej stronie muru.

Jak jeszcze się adaptowano?

Istniało życie towarzyskie, indywidualne, rodzinne, ale też z konieczności sąsiedzkie, bo ze względu na obowiązywanie godziny policyjnej wiele działo się w obrębie jednej kamienicy.

Większość budynków to były kamienice o dużych podwórzach i wielu oficynach, których brama od ulicy była zamknięta po godzinie policyjnej, tworząc swoistą enklawę. To też stworzyło bazę dla Komitetów Domowych, które działały w getcie niemal w każdej kamienicy. Komitet był społeczną organizacją, skupiającą lokatorów danego domu, która niosła pomoc najuboższym spośród nich. Choćby poprzez akcję „Jedna łyżka”, polegającą na tym, że gospodynie oddawały po jednej łyżce własnej zupy na rzecz głodujących sąsiadów. Albo kto mógł, zapraszał do domu kogoś na obiad.

Życie towarzyskie w obrębie kamienic toczyło się wieczorami: słuchano muzyki, grano w karty, zapraszano na występy artystów. Stefania Grodzieńska opowiadała mi, że często chodzili we dwie-trzy osoby na wieczorki organizowane przez rozmaite kamienice. Śpiewali, opowiadali felietony. Zapłatą był oczywiście posiłek. A ponieważ po godzinie policyjnej nie można było wyjść, artyści zostawali przeważnie na noc, występy trwały długo.

Biedni i bogaci dzielili te same rozrywki?

Każda klasa społeczna podtrzymywała własne zwyczaje. Symbolem przedwojennego warszawskiego „towarzystwa” była kawiarnia Sztuka, najbardziej elitarny lokal w getcie, gdzie Wiera Gran śpiewała dawne szlagiery, grywali Władysław Szpilman i Andrzej Włast, konferansjerem był Leonid Fokszański. Wielką popularnością cieszyły się satyryczne komentarze do rzeczywistości – taką rolę pełnił kabaret Władysława Szlengela „Żywy dziennik”, rodzaj stand-upu, jak byśmy dziś powiedzieli. Chodzono tam, by choć na moment oderwać się od tego, co czekało za drzwiami, pielęgnować złudzenie, że istnieje normalny świat. Z innych rozrywek ­– grywano w brydża, dużo czytano. Gdy Niemcy zakazali prowadzenia bibliotek, w getcie powstały ruchome wypożyczalnie. Prowadzili je ludzie, którzy mieli własne książki, albo nielegalny dostęp do nieczynnych księgozbiorów. Bibliotekarki wędrowały po mieszkaniach, zbierały zamówienia, a później lektury. Na niektóre książki trzeba było długo czekać.

Co czytano najchętniej?

Z gettowej listy bestsellerów praktycznie nie znikała „Krystyna córka Lawransa” i „Przeminęło z wiatrem”. Adam Czerniaków, prezes Judenratu, chętnie czytał książki o zwierzętach, ale również Prousta i Cervantesa. Po ataku Niemiec na ZSRR najpopularniejsze stały się książki o kampanii Napoleona. Największym jednak bestsellerem było „Czterdzieści dni Musa Dah” Franza Werfla, które mówi o oblężeniu przez Turków wzgórza, gdzie przez ten symboliczny czas bronili się Ormianie.

Lektury były próbą odnalezienia własnych przeżyć i analogii historycznych?

Tak to interpretuję. Pytanie: „Jak się to wszystko skończy?” wisiało nad mieszkańcami getta przez pierwsze dwa i pół roku. W zachowanych listach z getta Hala Szwambaum, młoda dziewczyna, pisze do swojej nauczycielki, Stefanii Liliental, również Żydówki, która została z dzieckiem po aryjskiej stronie, jak świetnie sobie radzi w tych nowych dla niej warunkach. Donosi, że zasadziła na balkonie fasolkę i kiedy roślina wyrośnie, będzie mieć prawie własny Ogród Saski.

To hodowanie roślin na balkonie, prowadzenie ogródków jordanowskich mają w sobie nadzieję, że człowiek doczeka chwili, gdy fasolka dorośnie, pomidor dojrzeje, prawda?

Pokazują też stosunek do czasu, który w getcie płynie inaczej niż za murami, na pewno szybciej. Getto było wyspą w czasie, zawieszoną w gęstej teraźniejszości, gdzie przeszłość uległa zawieszeniu, a przyszłość zmieniła się w wieczność. Z kolei czas spędzony w ukryciu po aryjskiej stronie ciągnie się niemiłosiernie, potrafi być opresyjny: tortura nudy.

Oprócz życia sąsiedzkiego czy indywidualnych rozrywek w getcie jest też życie rodzinne. Jak ono wygląda?

Wiele rodzin w getcie zmieniło skład, rozsypał się tradycyjny podział ról. Bywa, że członkowie rodzin stają się sobie bliżsi niż wcześniej, ale może być też odwrotnie. W tomie „Pusta woda” Krystyny Żywulskiej jest opowiadanie „Marynarka”, oparte na autentycznej historii rodzinnej. By utrzymać się w getcie, zubożali rodzice wyprzedają kolejne rzeczy. Pewnego dnia matka wynosi na sprzedaż ostatnią marynarkę ojca i znajduje w kieszeni list miłosny od innej kobiety. Wychodzi na jaw przedwojenny romans, co zmienia relacje w rodzinie i redefiniuje jej dotychczasową historię.

Skoro jesteśmy przy miłości, Hala pisze w jednym z listów do pani Stefanii, że najlepszym stróżem moralności w getcie są warunki mieszkaniowe. Kiedy zakochuje się szczęśliwie, jej romans nie może doczekać się spełnienia, bo jak tu kochać się z chłopakiem, gdy mieszka się kątem w nie swoim, zapełnionym lokatorami mieszkaniu? Gdy getto opustoszeje po wysiedleniach, będzie zupełnie inaczej. Wtedy świadomość śmierci staje się tak dominująca, że potrzeba bliskości fizycznej z drugim człowiekiem jest często jedynym ratunkiem przed lękiem. Prof. Gutman opowiadał mi też, że w bunkrach, już w czasie powstania, ludzie bali się tak bardzo, że tylko zbliżenie się z kimś, nawet zupełnie obcym, pozwalało na chwilę zapomnieć o strachu. To bardzo ludzkie. Inny świadek Zagłady, Mietek Pachter, wspomina ukrywanie się w bunkrze na Miłej z początkiem maja 1943 r. Kiedy tylko wokół rozlegają się kroki Niemców, jakaś nieznana mu dziewczyna, której nawet w tej ciemności nie widzi, łapie go za rękę. To powtarza się wielokrotnie – wobec groźby odkrycia schronu łapią się kurczowo za ręce i tak trwają, dzień po dniu. W końcu Niemcy ich wygarniają, prowadzą na Umschlagplatz, i tam z kolei, w ciągu trzech dni czekania na wywózkę, Mietek i Dziunia przeżywają wielką miłość.

Przeżyli?

Mietek trafił do Majdanka, potem do Skarżyska, przeżył, Dziunia zginęła. Miłość potrafi dopaść człowieka w najdziwniejszych miejscach. Mietka dopadła akurat na Umschlagplatzu.

Albo inna historia: kolega prof. Gutmana, Szlomo Szapiro, chłopak z prostej rodziny, która dopiero w getcie zaczęła nieźle prosperować, bo szyła fartuchy z używanych ciuchów, sprzedając je po aryjskiej stronie. Szlomo miał od dawna marzenie, by pójść do teatru. Przed wojną nigdy nie był. I gdy uzbierał pieniądze, poszedł po raz pierwszy. Z dziewczyną. Gutman spierał się wiele lat później ze Szlomem, że chodzenie do teatru w getcie to skandal. Niemoralne zachowanie, jak oglądanie filmu na cmentarzu. Szlomo, też już 80-letni, nie rozumiał, o co mu chodzi. Przecież nie wiedział, czy przeżyje i czy kiedykolwiek będzie miał szansę jeszcze pójść do teatru!

Dla niego był symbolem wtajemniczenia w życie, dorosłości.

Do elementów normalności, o której wcześniej rozmawiałyśmy, należało też przekonanie, że dzieci powinny się uczyć. Niemcy już w 1939 r. zamknęli szkoły dla Żydów, żydowscy nauczyciele nie mieli pracy, istniał więc popyt i podaż, zorganizowano naukę w ramach Tajnej Organizacji Nauczycielskiej, czyli konspiracyjnego ZNP, które działało po obu stronach muru i regulowało zasady funkcjonowania tajnych kompletów, by po wojnie uznać tamte lata szkolne za zaliczone według jednego standardu. Cały czas borykano się z dylematami: skąd wziąć pomoce naukowe? Jak w tych warunkach uczyć dzieci, czym jest Wisła albo morze? Przez jakiś czas radzono sobie, korzystając z fotoplastykonu na Lesznie, który miał serię slajdów z różnych stron świata. Coraz trudniej było też utrzymać uwagę wygłodzonych uczniów. Wielu wypadało z systemu szkolnego, bo zaczynali zajmować się szmuglem, pracowali, by pomóc w utrzymaniu rodzin. W getcie zdawano matury, przed komisjami, na które przychodzili egzaminatorzy ze strony aryjskiej. Antoni Marianowicz, który też zdawał, opisuje, jak zdenerwowani maturzyści przystępowali do egzaminów – zupełnie jak w normalnym życiu. Świadectw wydano sto kilkadziesiąt, po wojnie odebrano dwa.

Potrzeba kształcenia porządkowała jakoś życie, nadawała mu sens?

Na pewno ważne było znalezienie zajęcia, zapełnienie czasu. W getcie też obawiano się poważnie, że wyrośnie tu pokolenie analfabetów, które po wojnie będzie miało opóźniony start w dorosłość, więc trzeba temu zapobiec. Bardzo długo traktowano getto jako sytuację przejściową. Uważano, że gdy wróci normalny świat, zdobytą wiedzę i umiejętności będzie można wykorzystać. W końcu jednak zaczynają się wysiedlenia.

Jak zmieniają się wtedy postawy mieszkańców?

Getto po akcji sierpniowej 1942 r. jest już zupełnie innym miejscem. Ma w sobie coś ze średniowiecznego miasta ogarniętego zarazą, z Bocaccia albo „Dżumy” Camusa. Osobny świat rządzący się swoimi prawami. Wszyscy wiedzą, że zginą, i że są równi wobec śmierci. To zmienia atmosferę. Kończy się władza Judenratu, nikt już nie wierzy w możliwość jakichkolwiek ustaleń z Niemcami. Wtedy władzę nad gettem przejmuje „partia”. Wielu mieszkańców nie wie, że nazywa się: Żydowska Organizacja Bojowa, ale wiedzą, że jest jakaś „partia”, która rządzi. Zaczynają się wewnętrzne rozliczenia, likwidacja kolaborantów. Społeczeństwo się militaryzuje, zaczynają się poszukiwania broni i budowanie bunkrów. Niezwykła jest ta determinacja ludności cywilnej, by walczyć, na wszelkie możliwe sposoby, i stawiać opór, jak tylko można. Wszyscy gromadzą żywność na pół roku, wierząc – po klęsce Niemców pod Stalingradem – że tyle potrwa czekanie na koniec wojny.

Trzeba pamiętać, że Powstanie w Getcie to nie tylko te 2 tysiące ludzi z bronią, ale także 50 tysięcy pozostałych, bezbronnych.

Druga strona pomnika Natana Rapaporta.

Bez tych cywilów, ich zdecydowania, że będą się ukrywać, bez ich opowiedzenia się po stronie bojowców, nie byłoby w ogóle powstania. Oni też walczą, tylko że w inny sposób. Powtarzanie, że Żydzi szli biernie na rzeź, jest niesprawiedliwe, pozbawione zrozumienia i empatii. Widzimy ludzi, którzy idą na Umschlagplatz, ale w tym marszu jest bardzo wiele innych powodów, bynajmniej nie bierność, choć z zewnątrz może to tak wyglądać. Idą tam rozmaite uczucia: zmęczenie, rezygnacja i wyczerpanie, ale także przywiązanie, wierność i miłość niepozwalająca zostawiać bliskich.

Życie w getcie po powstaniu się kończy?

Przeciwnie, trwa nadal. Życie-nieżycie w gruzach, gdzie wszystko jest wypalone, nocami przychodzą szabrownicy z aryjskiej strony, a Niemcy zaczynają urządzać obóz na Gęsiówce. W tych ruinach, w bunkrze, w grupie przypadkowych ludzi, ukrywa się Stella Fidelseid, kobieta, której mąż zginął wcześniej, i która odkrywa, że jest w ciąży. W ostatnich miesiącach jest zbyt gruba, by przecisnąć się przez wąskie przejście, nie może opuszczać kryjówki. Jest zdana na łaskę i niełaskę obcych ludzi, którzy traktują ją nie najlepiej – najsłabsza, bez pary, i co to za Żydówka, która nie zna jidysz. W grudniu 1943 r. rodzi chłopczyka o imieniu Bunkierek, który umiera po kilku dniach, karmiony tylko wodą z cukrem. Po śmierci dziecka wszyscy wychodzą na aryjską stronę, Stella też. Wydaje się wręcz nieprawdopodobne, że można było przetrwać taką sytuację, a przecież wiem, że przeżyła wojnę.

Co pomagało mieszkańcom getta wtedy wytrwać?

Wydaje mi się, że to bardzo indywidualna kwestia: osobowości, stopnia wytrzymałości, wyobrażeń o życiu, także stopnia zmęczenia, bo po dwóch latach w getcie, kiedy zaczęła się akcja wysiedleńcza do obozów zagłady, wiele osób było wręcz nieludzko zmęczonych i myśleli: niech się to wszystko wreszcie skończy. Wielu pomagał wytrwać gniew, pragnienie zemsty. W wielu „ostatnich listach”, pisanych do bliskich czy wyrzucanych z pociągów, powtarzają się dwa motywy. Marzenie o zemście: dożyć końca wojny, zobaczyć na własne oczy klęskę Niemców. Gniew dawał też energię niezbędną do przetrwania, do codziennej walki, zmagania się z rzeczywistością. Drugim motywem jest pragnienie, by z ich cierpienia ludzkość wyciągnęła jakąś naukę. Dziś już wiemy, że całe to cierpienie poszło na marne. ©

Prof. BARBARA ENGELKING jest psycholożką i socjolożką, szefową Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN i przewodniczącą Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej. Wydała m.in. (wspólnie z Jackiem Leociakiem) „Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście”.

POLECAMY: OPÓR I ZAGŁADA: DODATEK SPECJALNY NA 70. ROCZNICĘ POWSTANIA W GETCIE WARSZAWSKIM

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2018