Utopia sprawiedliwości

W porównaniu z innymi przestępstwami, jakich dokonano w XX w. pod egidą państwa, kambodżańskie "pola śmierci zostawiły niewielkie ślady w pamięci świata. Międzynarodowy trybunał rozpoczął właśnie rozliczanie tego ludobójstwa, jednego z największych w historii. Większość mieszkańców Kambodży nie wierzy jednak, aby udało się sprawcom wymierzyć sprawiedliwość.

22.09.2006

Czyta się kilka minut

Miejsce pamięci na terenie dawnego obozu w Choeung Ek.Fot. KNA-Bild /
Miejsce pamięci na terenie dawnego obozu w Choeung Ek.Fot. KNA-Bild /

Podczas niespełna pięciu lat rządów "Czerwonych Khmerów" (1975-1979) życie straciły 2 mln ludzi: jedna czwarta ludności. Zostali rozstrzelani, zatłuczeni, zagłodzeni. Zbrodni dokonano w imię ideologii, którą określa się jako "komunizm epoki kamiennej". Zainspirowany chińską "rewolucją kulturalną" i ideami zachodnioeuropejskich komunistów, khmerski przywódca Pol Pot wierzył, że przez barbarzyńską kolektywizację wskaże rodakom drogę do szczęścia. Ideałem miało być społeczeństwo równości. Kto nie pasował, kto chciał więcej niż zbierać ryż i łowić ryby, musiał umrzeć. Zabijano także ludzi dalekich od polityki: naukowców, adwokatów, lekarzy. Samo wykonywanie zajęcia niefizycznego traktowano jako zagrożenie dla agrarnej utopii. Najwyższą formą cywilizacji ogłoszono "kolektyw". Partia decydowała, który mężczyzna pasuje do której kobiety. Dzieci odbierano rodzicom i kierowano do odległych "kolektywów". Zlikwidowano szkoły, unicestwiano książki, pieniądze wycofano z obiegu.

Niewiele jest dziś rodzin w Kambodży, które nie żyłyby z bliznami po tym "eksperymencie". Większość z tych, którzy ukończyli trzydziesty rok życia, do dziś cierpi na skutek dramatycznych wspomnień. Ich katów do dziś nie postawiono przed sądem.

Najczarniejsze lata

Miejsce, które ma przynieść krajowi spóźnioną sprawiedliwość, znajduje się na terenie wojskowym, za rogatkami stolicy. Jadąc prowadzącą tam ulicą, mija się salony samochodowe, szkoły językowe, place budowy. 10 lat temu zaczynała się tu no go area - obszar zamknięty, bezkresne pola minowe, pozostawione przez liczne formacje uczestniczące w wojnie domowej. Dziś min nie ma, a gorączkowy ruch po obu stronach drogi dowodzi, że Kambodża powoli wydobywa się z dna piekła.

Tam, gdzie kończy się miasto, wyrasta mur. Za nim widać dachy nowoczesnych budynków. Obok stanowiska wartownika - szyld. Zapowiada to, co w oczach optymistów jawi się jako najważniejszy krok z przeszłości ku przyszłości: Extraordinary Chambers in the Courts of Cambodia.

Trzeba było długich negocjacji między rządem w Phnom Penh a ONZ, by znaleźć kompromisową nazwę dla tej instytucji: międzynarodowego trybunału dla osądzenia zbrodni "Czerwonych Khmerów". Trybunał znajduje się w większości w rękach Kambodżańczyków - inaczej niż zdominowane przez międzynarodowych sędziów trybunały ds. zbrodni wojennych w Sierra Leone i Timorze. Rząd premiera Hun Sena upierał się, by sędziowie spoza Kambodży nie mieli większości nie tylko z powodów prestiżowych, lecz także z obawy, że proces wyjaśniania tego, co działo się 30 lat temu, mógłby pójść w kierunku niekoniecznie mile widzianym przez obecne władze. - Dominacja kambodżańska ma zapewnić, by trybunał nie wyciągnął na światło dzienne więcej, niż życzyliby sobie ci, którzy dziś rządzą krajem - ocenia anonimowo obserwator z Phnom Penh.

Jego słowa o "wyciąganiu na światło dzienne" to nie retoryka. Ponad 25 lat minęło od chwili, gdy posłane przez Hanoi wojska dokonały "bratniej interwencji" i przepędziły bandę Pol Pota. 25 lat to dość czasu, by zapomnieć o tym, co się działo. A działo się tyle, że to, co w styczniu 1979 r. zobaczyli wietnamscy żołnierze, zaszokowało nawet weteranów zaprawionych w cierpieniu. Uciekając przed Wietnamczykami do dżungli, "Khmerzy" pozostawili społeczeństwo pozbawione niemal wszystkiego.

Wcześniej, przed rokiem 1975, wystarczyło im tylko kilka lat, by zdobyć władzę w kraju. Wiatrem w żagle stała się dla nich "zimna wojna". Gdy książę Sihanouk, ojciec-założyciel niepodległej Kambodży, zaczął pod koniec lat 60. skłaniać się ku polityce antyamerykańskiej, wspierany przez USA gen. Lon Nol pozbawił go władzy. Amerykanom, którzy coraz silniej angażowali się w popieranie sąsiedniego Wietnamu Południowego, zależało, by rząd w Phnom Penh był im przychylny. Sihanouk przeszedł do opozycji i w 1970 r. wezwał naród do walki z Lon Nolem; wielu Kambodżańczyków odpowiedziało na ten apel. Oddziały Sihanouka zetknęły się w dżungli z partyzantką komunistyczną "Khmerów" i połączyły siły. Jednych i drugich wspierały Chiny.

Sihanouk niewiele tu zyskał: w kwietniu 1975 r. "Khmerzy" wkroczyli do Phnom Penh i rozpoczęli realizowanie swej utopii. Z jaką czynili to pogardą dla życia ludzkiego, opowiadają dziś miejsca pamięci, zakładane na terenie dawnych khmerskich obozów koncentracyjnych i killing fields - ostatniej stacji na drodze większości więźniów.

Garstka oskarżonych

W garażu w podziemiach trybunału czeka sześć opancerzonych aut terenowych. Posłużą do transportu prokuratorów, sędziów - i oskarżonych. Ich liczba oscyluje między pięcioma a dziesięcioma, tak ocenia administracja trybunału, która rozpoczęła działalność w lutym tego roku. - Jak dotąd nie mamy sygnałów, aby nie byli oni gotowi przybyć i zeznawać - mówi Helen Chavis, australijska prawniczka pracująca dla trybunału. Niedawno opublikowała książkę o politycznym tle rządów "Czerwonych Khmerów".

Wprawdzie Pol Pot zmarł śmiercią naturalną, jednak żyje wielu z jego współpracowników. Nie tylko żyją, ale swobodnie poruszają się po kraju. Jak "Brat Numer Dwa", czyli Nuon Chea, a także były khmerski premier Khieu Samphan. Albo dawny szef MSZ Ieng Sary. Mówią, że nie mają sobie nic do zarzucenia, że nie zlecali mordów, a jeśli ktoś mordował, to dowódcy polowi, na własną rękę. - Największą trudnością podczas procesów będzie dowiedzenie, że istniał łańcuch rozkazów wydawanych z góry na dół - mówi Reach Sambath, którego do administracji trybunału wydelegowała strona kambodżańska.

Tym wszystkim ma zająć się 29 sędziów i prokuratorów, wspomaganych przez trzystu pomocników. Latem rozpoczęło się zbieranie materiału dowodowego; pierwszy proces ruszy na początku 2007 r. W lutym 2009 r. mandat trybunału wygasa; do tego momentu wszyscy oskarżeni muszą zostać osądzeni. Jako podstawa służą sędziom kambodżańskie ustawy, które obowiązywały za rządów "Khmerów" (nawet jeśli tylko w teorii) i prawo międzynarodowe.

Ponieważ w Kambodży zniesiono karę śmierci, skazanym grozić będzie maksymalnie dożywocie. Jeśli takie wyroki zapadną, osądzeni zapewne niedługo posiedzą: dawni khmerscy przywódcy zbliżają się do osiemdziesiątki. - Niektórzy chyba nie doczekają wyroku - sądzi Penh Samithi, naczelny największego dziennika "Rasmey Kampuchea". - Dlatego największe znaczenie będzie mieć pedagogiczny aspekt: nasi sędziowie nauczą się nareszcie, co to są międzynarodowe standardy.

Istotnie, wymiar sprawiedliwości, między rokiem 1975 a 1979 niemal unicestwiony, nie jest w dobrej kondycji. Niekompetencja, korupcja i wpływ polityki są na porządku dziennym. Opinia publiczna krytycznie oceniała nominacje kambodżańskich sędziów, których władze skierowały do pracy w trybunale. Niektórzy w ogóle nie otrzymali wykształcenia prawniczego, inni studiowali prawo w NRD, Wietnamie czy Kazachstanie. Wszyscy są zbliżeni do rządzącej Komunistycznej Partii Kambodży (CPP). Jeden zasłynął tym, że w

2005 r. skazał działacza praw człowieka na 7 lat więzienia. Tymczasem wpływ 17 kambodżańskich sędziów na trybunał będzie kluczowy: we wszystkich trzech izbach orzekających stanowią większość.

Trybunał, czyli kompromis

Fakt, że próba wymierzenia sprawiedliwości jest tak spóźniona, ma wiele przyczyn. Wkroczenie Wietnamczyków w 1979 r. nie zakończyło wojny domowej. Aż do lat 90. rząd w Phnom Penh - początkowo osadzony przez Hanoi - walczył z oddziałami Pol Pota, które wycofały się do dżungli i kontynuowały guerillę. Dopiero dziewięć lat temu - gdy z pomocą ONZ udało się zaprowadzić względny pokój - rząd poczynił pierwsze kroki w kierunku powołania trybunału. Negocjacje z ONZ przebiegały jednak tak opornie, że pojawiło się podejrzenie, iż zainteresowanie władz rozliczeniami jest ograniczone.

Większość mieszkańców kraju opowiada się za trybunałem, ale tyle samo uważa, że są sprawy od niego ważniejsze. Bo nawet jeśli w 2005 r. wzrost gospodarczy sięgnął 13 proc., Kambodża nadal należy do najbiedniejszych państw Azji. Dla obywatela ważniejsza wydaje się walka z bezrobociem, korupcją i niesprawiedliwymi stosunkami społecznymi na wsi. Osądzenie winnych, oddanie sprawiedliwości ofiarom - takimi hasłami nie wygra się wyborów.

Mało który polityk sięgnąłby po takie hasła z jeszcze jednego powodu: fakt, że na ławie oskarżonych ma zasiąść garstka przywódców, jest trybutem, zapłaconym w imię polityki wewnętrznej. Także nieufność, z jaką zwykli Kambodżańczycy spoglądają na trybunał, wynika nie tylko z przekonania, że lepiej jest skierować energię na odbudowę kraju. To także obawa przed rozdrapywaniem ran, które jakoś się zabliźniły, nawet jeśli są to blizny okropne. Poza tym wielu z tych, którzy dziś zajmują wysokie stanowiska, kiedyś miało do czynienia z "Khmerami" - bywali ich sojusznikami, beneficjentami, milczącymi świadkami. Albo do nich należeli: na czele wietnamskiej inwazji, która obaliła "Khmerów", maszerował obecny premier Hun Sen, przed 1977 r. podpułkownik u Pol Pota. Także wielu innych polityków to niegdysiejsi khmerscy "dezerterzy".

Swoje "trupy w szafie" mają również monarchistyczna "Funcinpec" i wywodząca się z monarchistów Partia Sam-Rainsy. Wielu polityków "Funcinpec", tworzącej dziś koalicję z CPP, z niechęcią wraca do czasów, gdy wspólnie z Pol Potem walczyli przeciw juncie. Wolą nie pamiętać, że po tym, jak Pol Pot zajął stolicę, Sihanouk wrócił z emigracji i uroczystym powrotem do "wyzwolonej stolicy" pomógł dyktatorowi w legitymizacji władzy.

Również niejeden (emerytowany) zachodni polityk czy intelektualista odetchnął na wieść, że mandat trybunału będzie ograniczony i nie zajmie się wyjaśnianiem kontekstu polityczno-historycznego wydarzeń. Nie tylko Chiny i Tajlandia ponoszą współodpowiedzialność za najczarniejsze lata Kambodży. Także Zachód nie odegrał chwalebnej roli. Długo, za długo popierano "Khmerów". A że ich rząd obaliła inwazja Wietnamczyków (wspieranych przez ZSRR), nie mogła ona być traktowana jako wyzwolenie; w efekcie przez ponad 10 lat od upadku ich rządów rzeźnicy Pol Pota nie tylko mogli liczyć na wsparcie, ale reprezentowali Kambodżę w ONZ.

W tym kontekście fakt, że w wielu krajach Europy Zachodniej lewicująca młodzież długo idealizowała "rewolucję" w "Demokratycznej Kampuczy", pozostaje już tylko przypisem. Gorzkim przypisem.

Przełożył WP

JOCHEN BUCHSTEINER jest reporterem dziennika "Frankfurter Allgemeine Zeitung" na Dalekim Wschodzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (39/2006)