Uśpiony elektorat

Kampania wyborcza mogła się równie dobrze nie odbyć. Wygrały hasła, zaklęcia i symbole - poległo społeczeństwo obywatelskie. Czy Armageddon może skończyć się umiarkowanym zwycięstwem obu stron? - czytaj na blogu Jarosława Flisa

29.06.2010

Czyta się kilka minut

/rys. Mirosław Owczarek /
/rys. Mirosław Owczarek /

Róża Rzeplińska, prezes Stowarzyszenia 61, które w ramach kampanii " Mamprawowiedzieć.pl " zbierało i upubliczniało informacje o kandydatach i ich poglądach, opowiada o próbach dodzwonienia się wolontariuszy do sztabów wyborczych: - Wolontariuszka dzwoniła pod numer, który był na stronie internetowej. Ale ten numer nie istniał. Kiedy już dostawaliśmy odpowiedni, trudno było się połączyć. By się skontaktować, musieliśmy wykorzystywać kanały towarzyskie. Wiem, że problem ze skontaktowaniem miały też osoby, które chciały w sztabach pełnić rolę wolontariuszy.

Według Rzeplińskiej podobne problemy urastają w tej kampanii do rangi symbolu. - Kandydatom powinno zależeć na kontakcie, tymczasem tylko pretendenci z niewielkim poparciem w sondażach okazywali się chętni do bezpośredniej współpracy - mówi działaczka. - Pozostali byli obwarowani wysokim murem. Można to tłumaczyć natłokiem obowiązków, jednak większość kandydatów nie pełniła w trakcie kampanii żadnych funkcji państwowych. Duża liczba pytań może być denerwująca, ale powinny być w sztabie osoby, które potrafią odpowiedzieć na te podstawowe. Choćby takie, gdzie odbędzie się wieczór wyborczy i czy można wziąć w nim udział.

Zmagania stowarzyszenia z uzyskaniem informacji rzeczywiście wpisują się w rys tej kampanii: obfitującej w uniki, uciekanie od jasnych deklaracji, pracowite szlifowanie kantów w co bardziej radykalnych poglądach kandydatów.

W "Latarniku Wyborczym", najpopularniejszym przedsięwzięciu organizacji pozarządowych na rzecz świadomego głosowania, nie zechcieli wziąć pełnego udziału ani Jarosław Kaczyński, ani Bronisław Komorowski.

Sztab tego pierwszego w strategii ukrywania kandydata poszedł chyba najdalej: przez półtora miesiąca kampanii nie dopuścił do bodaj jednego wywiadu prezesa w medium uznawanym za krytyczne wobec Prawa i Sprawiedliwości, tłumacząc jednocześnie ustami swoich prominentnych polityków, że prezes starł się w debacie z... prof. Jadwigą Staniszkis (znana socjolog udzieliła wcześniej Kaczyńskiemu poparcia).

Schować kandydata

- To świadoma strategia kandydatów i ich sztabów - uważa Adam Markuszewski z Centrum Edukacji Obywatelskiej, koordynator "Latarnika Wyborczego" - Za dużo nie mówić, nie prowokować zbyt jednoznacznymi odpowiedziami.

Idea "Latarnika" (akcji, nad którą patronat medialny, obok "Gazety Wyborczej" i "Newsweeka", objął "Tygodnik Powszechny") była prosta: wyborca po wejściu na stronę internetową odnosił się do dwudziestu postulatów dotyczących kluczowych spraw społeczno-politycznych (m.in. ustrój, służba zdrowia, edukacja, ubezpieczenia, sprawy zagraniczne), wybierając jedną z trzech opcji: "zgadzam się", "nie zgadzam się", "nie mam zdania". Po zakończeniu testu konfrontował swoje wyniki z odpowiedziami kandydatów.

Tyle że dwaj główni pretendenci do fotela prezydenta przysłali jedynie odpowiedzi opisowe, unikając w wielu miejscach jednoznacznych deklaracji.

I tak np. na pytanie o likwidację Senatu - to od lat postulat Platformy Obywatelskiej - Bronisław Komorowski odpowiedział, że zmiana wymaga "metody małych kroków". Pytani o podniesienie wieku emerytalnego kobiet, kandydaci odpowiedzieli równie niejednoznacznie: marszałek Komorowski, że należy sprawę "gruntownie rozważyć", jednak zmiany "muszą być poprzedzone debatą publiczną" (to stwierdzenie pojawia się w odpowiedziach często), a Jarosław Kaczyński, że "można spróbować wprowadzić uregulowania, które pozwolą kobietom dokonywać wyboru dłuższego okresu aktywności zawodowej".

Ogólniki i oczywistości dominowały też w deklaracjach dotyczących daty wprowadzenia w Polsce euro: obaj kandydaci zadeklarowali, że zmiana powinna nastąpić, "gdy będzie to dla Polski najbardziej opłacalne".

Na pytanie o zakaz stosowania metody in vitro Jarosław Kaczyński odpowiada, że zasadniczo zakaz popiera, jednocześnie jednak sugeruje, że jako prezydent byłby skłonny podpisać ustawę tę metodę legalizującą (nie wiemy jednak, który z wielu leżących w Sejmie projektów byłby skłonny zaakceptować). Podobnie Bronisław Komorowski. W wywiadach prasowych nie ukrywa, że najbliżej mu do projektu autorstwa Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, w "Latarniku" jednak deklaruje, że choć kwestię in vitro należy uregulować, to decyzje, a jakże, "powinny być poprzedzone szeroką debatą publiczną".

- Wielu komentatorów powtarza, że nie warto pytać kandydatów o poglądy, bo prezydent nie ma kompetencji pozwalających na rządzenie - mówi Róża Rzeplińska. - Ale przecież to prezydent będzie podpisywać lub wetować ustawy. Będzie też, co deklarowali wszyscy kandydaci, szukać porozumienia politycznego dla przedstawianych projektów. Każdy mówił o porozumieniu i współpracy, ale wokół czego kandydaci chcą tę współpracę budować?

Stowarzyszenie 61 w ramach akcji "Mam-prawo-wiedzieć.pl" zastosowało inną niż w "Latarniku" metodę zbierania informacji o kandydatach. Badacze zgromadzili wypowiedzi kandydatów z ich własnych stron internetowych, portali społecznościowych i autoryzowanych wywiadów. Wypowiedzi zostały przyporządkowane kilkunastu kluczowym dla prezydentury kwestiom, w tym bezpieczeństwu energetycznemu, finansom i gospodarce oraz wspólnocie i symbolom. Wyborca, chcąc zapoznać się z poglądami kandydatów, mógł je zestawić i sprawdzić, czy odpowiadają jego własnym przekonaniom.

Ale i tu obraz okazał się być zamazany. Jak zauważa Róża Rzeplińska, poglądy głównych kandydatów prawie nigdy nie były twarde, prawie zawsze towarzyszyły im zastrzeżenia.

- Np. mówili o podwyżkach dla nauczycieli, ale nie zająknęli się na temat tego, skąd wziąć na nie pieniądze - mówi działaczka. - Dobrym przykładem jest bezpieczeństwo energetyczne, gdzie np. jeden z kandydatów wymienił wszystkie dostępne źródła energii jako strategiczne i najlepsze dla Polski. Znamienne jest, że Polska w wypowiedziach kandydatów pozostaje poza zasięgiem globalizacji - na temat problemów współczesnego świata wypowiedziało się w trakcie kampanii tylko dwóch kandydatów. Właściwie trudno w jakiejkolwiek kwestii dopatrzyć się kompleksowego omówienia tematu. Do wyborcy przed głosowaniem dociera informacyjny chaos i deklaracje, które są tak niekonkretne i ogólnikowe, że nie trzeba za nie brać odpowiedzialności.

Jak dodaje Rzeplińska, żaden z głównych kandydatów nie zaprezentował w kampanii skupionego wokół siebie zespołu ekspertów. - Dzięki nim kampania byłaby merytoryczna - mówi. - Kandydat nie musi się przecież na wszystkim znać, ale powinien mieć sztab fachowców, którzy dadzą mu poczucie bezpieczeństwa na różnych polach: ekonomii, edukacji, służby zdrowia.

Informacją ściśle tajną pozostaje również w tej kampanii skład przyszłej kancelarii obu kandydatów - rzecz może nie najważniejsza, ale z racji powracających spekulacji o możliwości pojawienia się w otoczeniu kandydata PiS Antoniego Macierewicza, a w kancelarii marszałka Komorowskiego Janusza Palikota, być może dla wyborców niezdecydowanych nie bez znaczenia.

- Mamy w tych wyborach do czynienia z prowizoryczną kampanią - podsumowuje Róża Rzeplińska. - Jedyne, co nią nie jest, to marketing. Dodatkowo nie wytworzyła się w Polsce atmosfera święta, wspólnotowego wydarzenia, podczas którego na każdym sklepie i słupie wiszą informacje o wyborach: gdzie jest wyborczy punkt, jak powinni do niego dotrzeć niepełnosprawni, co zrobić, żeby odebrać zaświadczenie o prawie do głosowania.

To wszystko, jak mówi działaczka Stowarzyszenia 61, powinny robić samorządy i Państwowa Komisja Wyborcza. Nie robią.

Obywatel wyborca

Zamiast nich w bój o frekwencję i świadome głosowanie ruszyły tradycyjnie organizacje pozarządowe. Nawet jeśli akcje takie jak "Latarnik Wyborczy" nie zmieniły w sposób znaczący preferencji wyborczych - wielu użytkowników strony zagłosowało na jednego z dwóch głównych kandydatów, nawet jeśli z testu skonstruowanego przez CEO wynikał inny wybór - to z pewnością w mniejszym lub większym stopniu przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania głosowaniem.

Prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny z UW: - Nie sądzę, by Polacy czekali, aż komputer wskaże im kandydata pasującego do ich światopoglądu. To raczej rodzaj wyborczej zabawy, komunikacyjnej gry podtrzymującej wysokie przedwyborcze ciśnienie. Od innych gier, takich jak chociażby spoty, wyróżnia je nie tylko to, że jest merytoryczna, ale też założenie, że nikt tutaj nie ma ukrytego interesu, że nie jest to próba przemycenia któregoś z kandydatów.

Organizowany w tym roku "Latarnik" to już czwarta edycja kampanii (wcześniejsze odbyły się w 2005, 2007 i 2009 r.). Wraz z nią Centrum zorganizowało akcję "Młodzi głosują", w ramach której w szkołach odbywały się lekcje obywatelskie na podstawie konspektów przygotowanych przez Centrum, oraz wybory, w których wzięło już udział ponad 100 tys. uczniów.

Adam Markuszewski, koordynator "Latarnika": - Od 11 czerwca mieliśmy ponad milion odsłon, czyli prawie dwa razy więcej niż w poprzednich wyborach. Sam test wypełniło ok. 120 tys. osób.

Z kolei akcja "Mam prawo wiedzieć" zgromadziła przed pierwszą turą wyborów ok. 50 tys. tzw. unikalnych użytkowników.

Przykładem klasycznej kampanii frekwencyjnej jest akcja "Gdziekolwiek będziesz, zagłosuj" - kolejna ogólnopolska kampania koalicji "Masz głos, masz wybór", która w 2007 r. prowadziła akcję "Zmień kraj, idź na wybory", a w roku 2009 - "Pępek Europy".

Jeśli z efektów licznych kampanii społecznych płynie jakiś pesymistyczny wniosek, to jest nim mała siła presji społecznej wywieranej na polityków. Zlekceważenie "Latarnika", ignorowanie powtarzających się co jakiś czas apeli o debatę między kandydatami przed pierwszą turą, unikanie przez jednego z kandydatów kontaktu z mediami - te i podobne grzechy w dzisiejszej Polsce nie przynoszą politykom najmniejszego uszczerbku na reputacji.

Pytany o unikanie przez sztab Jarosława Kaczyńskiego odpowiedzi na ankiety organizacji pozarządowych oraz omijanie szerokim łukiem mediów uważanych za nieprzyjazne wobec Prawa i Sprawiedliwości, Paweł Poncyliusz, rzecznik sztabu, odpowiada: - Do naszego sztabu wpłynęło około stu wywiadów, ankiet i pytań. Odpowiadamy na to w miarę możliwości, ale na wszystko odpowiedzieć nie możemy. Co do mediów, sztab i kandydat sami będą decydować o tym, gdzie występować, a gdzie nie. Od wielu tygodni mamy w Polsce do czynienia z mediokracją: dziennikarze tupią nogą i mówią nam, gdzie Jarosław Kaczyński powinien się pojawić. Naszym zdaniem do tych wyborców, którzy powinni się dowiedzieć o programie naszego kandydata, trafiliśmy.

Kampania się odbyła

Jak mówi prof. Janusz Czapiński, presja społeczna wywierana na polityków, by odkrywali karty, odnosi niewielki skutek, bo szczegółowe informacje na temat kandydatów, prześwietlanie ich poglądów i wypowiedzi obchodzą w tej kampanii niewielką część elektoratu.

- Problemem przeciętnego wyborcy nie jest wcale brak wiedzy, co zrobią kandydaci po objęciu funkcji prezydenta. - uważa Czapiński. - Z tego, że wiemy, co kandydat zrobi, nic nie wynika, bo i tak generalnie politykom nie ufamy. Podobnie nie obchodzą wyborców informacje takie jak skład przyszłej kancelarii prezydenta. Polacy albo kandydatowi zawierzają, albo nie.

Jak dodaje Czapiński, kolejnym powodem braku zainteresowania kampaniami informacyjnymi były negatywne motywacje wyborcze. - Jeśli policzymy wielkość tzw. twardych elektoratów, wyjdzie ok. 25 proc. dla PiS, i 30 dla PO. Można założyć, że ta część elektoratu miała jakieś motywy pozytywne, ale z tyłu głowy miała też i te negatywne. Pozostali głosowali głównie po to, by strącić nielubianego kandydata z tratwy. W przypadku PiS-u doszedł też element katastrofy smoleńskiej. Wielu zagłosowało na Jarosława Kaczyńskiego, bo obudzono w nich nutę "Polska mesjaszem narodów". Niewielkie znaczenie miała pamięć o IV RP, bo przeciętny Kowalski nie odczuł tego okresu jako krzywdy.

Na tym tle szlachetne starania o prześwietlanie kandydatów, domaganie się poważnej debaty musiały trącić egzotyką. Jeśli pojawiały się w ustach polityków postulaty poważnej rozmowy, szybko przybierały formę haseł i zaklęć. Tak było w przypadku awantury o służbę zdrowia, która ograniczyła się do uporczywego szantażowania prywatyzacją, tak było też w przypadku debaty o polityce społecznej, która sprowadzała się do fotografii z rodzinami, wizyt z kamerami na obiedzie u "zwykłych Kowalskich" i odwiedzin domów dziecka.

- Kampania została zmarnowana również w sensie obywatelskim - ocenia dr Dorota Pietrzyk-Reeves, politolog UJ, autorka wielu prac na temat społeczeństwa obywatelskiego i demokracji. - Nie wykorzystaliśmy szansy na wzmocnienie uczestnictwa, bo nie zależało na tym kandydatom.

Zamiast tego, uważa Pietrzyk-Reeves, wzmocnił się w Polsce model zakładający wyraźny dystans między rządzącymi elitami a społeczeństwem. To tzw. model schumpeterowski, od nazwiska jego autora, austriackiego ekonomisty - mówi badaczka. - Sprowadza się do metody wyłaniania elity rządzącej w konkurencyjnych wyborach, niewymagającej dla swego funkcjonowania aktywnego społeczeństwa obywatelskiego. Istnieje "podział pracy" między rządzącymi a rządzonymi: ci pierwsi sprawują władzę, ci drudzy raz na kilka lat idą zagłosować, by potem swoją aktywność uśpić. Jeśli coś im się nie podoba, w kolejnych wyborach głosują inaczej.

Jednak model ten, zaznacza Pietrzyk--Reeves, dobrze funkcjonuje w krajach takich jak Wielka Brytania: z tradycją silnych i wykształconych elit i ustabilizowanej od setek lat służby cywilnej. Tam, gdzie tych cech brakuje, model funkcjonuje źle. - Zabrakło mi w tych wyborach nie tylko debaty o kwestiach zasadniczych, ale też podstawowego pytania: dlaczego poprzestaliśmy na tym, że mamy demokrację. I co zrobić, żeby zmieniała się ona w kierunku modelu bardziej uczestniczącego.

Kampania prezydencka pokazała, że na modelu tym ani politykom, ani większości wyborców niespecjalnie zależy. Ci pierwsi zajęli się zacieraniem różnic między sobą a konkurentami, drudzy okopali się na zajmowanych już wcześniej pozycjach. O kampanii - używając języka piłkarskich sprawozdawców - można powiedzieć tyle, że się odbyła.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2010