Upadek rybki Nemo

Znana z religijnego umiaru Indonezja, kiedyś zwana „radosną twarzą islamu”, już się nie uśmiecha. Ostatnie wydarzenia każą na nowo pytać, czy tę religię można pogodzić z demokracją.

21.05.2017

Czyta się kilka minut

Protesty przeciwko wyrokowi więzienia dla burmistrza Ahoka. Dżakarta, 9 maja 2017 r. / Fot. Mast Irham / EPA / PAP
Protesty przeciwko wyrokowi więzienia dla burmistrza Ahoka. Dżakarta, 9 maja 2017 r. / Fot. Mast Irham / EPA / PAP

Początek tej historii, która właśnie znajduje swój smutny finał, miał miejsce ponad pół roku temu. Gdy 27 września 2016 r. burmistrz stolicy Indonezji Dżakarty, Basuki Purnama zwany Ahokiem, stanął przed niewielką grupą wyborców, nie mógł wiedzieć, że słowa, które za chwilę wypowie, zniszczą jego spektakularną karierę. A także uruchomią serię zdarzeń, które postawią pod znakiem zapytania losy demokracji w największym islamskim kraju na świecie.

Ahok (rocznik 1966) jest chrześcijaninem i etnicznym Chińczykiem, co podwójnie kwalifikuje go do mniejszości pośród 250 mln Indonezyjczyków, z których blisko 90 proc. praktykuje islam. Na tamtym spotkaniu w 2016 r. powiedział on zgromadzonym rybakom, że jego polityczni rywale manipulują interpretacją Koranu, gdy twierdzą, iż księga ta zabrania muzułmanom żyć pod zwierzchnictwem „innowiercy”.

To wystarczyło, by jedna z organizacji islamskich wydała fatwę (opinię), że Ahok dopuścił się bluźnierstwa. Wkrótce zapis wideo jego wystąpienia – zmontowany tak, by uwypuklić rzekomą niechęć burmistrza Dżakarty do islamu – zaczął krążyć po internecie. W krótkim czasie poparcie dla Ahoka spadło z 70 do 30 proc., a jego zwycięstwo w planowanych na wiosnę tego roku wyborach przestało być formalnością.

Oskarżony o bluźnierstwo

Organizując wielkie, liczące setki tysięcy uczestników demonstracje przeciw Ahokowi ugrupowania fundamentalistów islamskich zaczęły domagać się nie tylko jego rezygnacji, ale też osądzenia. W istocie, w grudniu ruszył proces sądowy: Ahok usłyszał zarzut bluźnierstwa, co jest zagrożone karą do 5 lat więzienia. Kampania wyborcza, według lokalnego dziennika „najbardziej brudna i polaryzująca w historii”, została zdominowana przez religię i pochodzenie etniczne kandydatów. Wielu imamów twierdziło wprost, że głosowanie na kafira (niewiernego) to grzech, który skutkuje pójściem do piekła.

Ostatecznie Ahok przegrał w drugiej turze 19 kwietnia, i to zdecydowanie: dostał 43 proc. głosów, a jego rywal Anies Baswedan 57 proc., przy wysokiej, bo ponad 80-procentowej frekwencji. Dzień później stawił się w sądzie, by usłyszeć zarzut prokuratorski: „wzbudzanie animozji i nienawiści w społeczeństwie”. Prokurator zażądał kary 2 lat pozbawienia wolności w zawieszeniu.
Gdy 9 maja ogłoszono wyrok, okazało się, że sędziowie postanowili być bardziej srodzy od urzędowego oskarżyciela: Ahok został skazany na 2 lata bezwzględnego więzienia (wyrok nie jest jeszcze prawomocny). Tego samego dnia zwolennicy i przeciwnicy wciąż urzędującego burmistrza wyszli na ulice. Jedni zszokowani wysokością kary dla niewinnego, ich zdaniem, człowieka. Drudzy twierdzili, że wyrok powinien być surowszy.

Znana wcześniej z umiaru religijnego Indonezja, nazywana kiedyś „radosną twarzą islamu”, dziś już się nie uśmiecha. Wydarzenia ostatnich miesięcy w tym kraju każą na nowo zapytać, czy da się pogodzić islam z demokracją – dotykając przy okazji bardziej uniwersalnej kwestii: statusu mniejszości w społeczeństwie.

Jedność w różnorodności

W Indonezji – dziś, jak powiedziano, najludniejszym muzułmańskim kraju na świecie, będącym zarazem (jeszcze) demokracją – islam pojawił się w XIII wieku, trafiając tam na całą mozaikę wierzeń i kultur. To zróżnicowanie nadało mu synkretyczny charakter, dużo bardziej tolerancyjny niż na Bliskim Wschodzie. Oficjalna państwowa filozofia, Pancasila, głosi „jedność w różnorodności”. W drugiej połowie XX wieku tamę dla fundamentalizmu stanowiła też dyktatura generała Suharto. Upadek jego reżimu w 1998 r. zrodził oczywiste nadzieje, ale też obawy: czy demokracja oprze się wigorowi islamskich radykałów?

Szybko zaczęły bowiem powstawać partie odwołujące się wprost do nauczania islamskiego. Jednak największe z nich, o łącznym poparciu ok. 30 proc., nie domagają się wprowadzenia szariatu, koncentrując się raczej na edukacji i likwidowaniu nierówności społecznych. Główny nurt indonezyjskiej polityki pozostaje więc świecki, co uznają także dwie największe organizacje islamskie w kraju, mające łącznie ok. 100 mln członków. Akty terroru w Indonezji potępiane są przez zdecydowaną większość społeczeństwa.
Nie znaczy to jednak, że można lekceważyć dużo mniejsze, ale hałaśliwe organizacje fundamentalistyczne. Bo to one, posługując się religijnym szantażem i czasem przemocą fizyczną, potrafią narzucić emocje większości społeczeństwa. Tak było kiedyś, gdy wymusiły odwołanie koncertu „wyuzdanej” Lady Gagi w Dżakarcie. I tak jest teraz, gdy udało im się uruchomić i podtrzymać falę nienawiści wobec „niewiernego” burmistrza stolicy.

Dotowane psy bojowe

Najbardziej znana z tych formacji, Front Obrońców Islamu (FPI), powstała tuż po upadku reżimu Suharto i ma charakter fundamentalistycznej bojówki do wynajęcia. Oficjalnie pełni rolę strażnika islamskiej moralności. Ale całkiem dobrze odnajduje się też w kontaktach ze światem przestępczym, uczestnicząc w szemranych interesach nocnego życia Dżakarty.

Z dokumentów opublikowanych przez WikiLeaks wynika, że Front Obrońców Islamu był sponsorowany przez służby specjalne Indonezji jako „psy bojowe” (to cytat z dokumentu), mające zastosowanie tam, gdzie państwowe organy siłowe nie chciały być oskarżane o łamanie praw człowieka. Szef Frontu Rizieq Shihab, który sam ma postawione zarzuty o bluźnierstwo wobec innych religii, powiedział kiedyś, że „demokracja jest gorsza niż jedzenie wieprzowiny, bo tę drugą da się z siebie zmyć”. Ten sam człowiek nie miał jednak oporów, aby – jak twierdzą źródła WikiLeaks – brać pieniądze od indonezyjskiej wersji „Playboya”. Ostatnio oskarżony został o „nieprzyzwoite zachowanie”, gdy wyciekła jego pikantna rozmowa z jedną z działaczek ruchu. Pozamałżeńska, dodajmy.

To właśnie za sprawą Frontu i jemu podobnych formacji centrum debaty publicznej w Indonezji po 1998 r. zaczęło przesuwać się w stronę islamskiej ortodoksji. Ich rola byłaby mniejsza, gdyby politycy głównego nurtu potrafili oprzeć się pokusie pozyskania kilku procent poparcia od fundamentalistów. Ale skoro jej ulegają, muszą iść na ustępstwa, które prowadzą do ograniczenia przestrzeni świeckiego państwa.

W wielu prowincjach uchwalono więc rozporządzenia wywodzące się z szariatu, dotyczące np. sprzedaży alkoholu, obowiązku modlitwy czy swobody poruszania się kobiet w późnych godzinach. Z kolei Front potrafi rozbijać uliczne jadłodajnie otwarte w czasie ramadanu i atakować sklepy, w których sprzedawcy przed Bożym Narodzeniem noszą czapki św. Mikołaja.
Radykalizowanie przestrzeni publicznej ułatwia decentralizacja kraju, dokonana po 1998 r. Z jednej strony pojawili się oddolni świeccy liderzy z prawdziwego zdarzenia – przykładem właśnie burmistrz Ahok czy obecny prezydent kraju Jokowi. Z drugiej jednak strony niektóre regiony przeobraziły się w minisułtanaty, w których dominują klany rodzinne wspierane przez fundamentalistyczne formacje paramilitarne, będące na ich utrzymaniu.

Chusty i wieżowce

Asertywność islamu zaznacza się też w wymiarze kulturowym. Gdyby zestawić ulice Dżakarty dziś i pół wieku wstecz, w oczy rzucą się co najmniej dwa elementy: szklane wieżowce, których wtedy nie było, i kobiety, kiedyś noszące się na modłę zachodnią, a dziś coraz częściej w chustach.

Nie należy utożsamiać tego dosłownie z ortodoksją islamską. Chodzi raczej o podkreślenie kulturowej tożsamości, która idzie w parze z komercjalizacją islamu w klasie średniej. Pojawiła się literatura, filmy, seriale odwołujące się do tradycyjnej moralności, która ma stanowić oparcie wśród pokus wielkiego miasta i problemów wynikających z szybkich przemian cywilizacyjnych, takich jak atomizacja czy rozwarstwienie społeczne.

Co ciekawe, te tradycyjne wartości odwołują się do islamu w jego „czystej” wersji z Bliskiego Wschodu, a nie do jego synkretycznej formy z indonezyjskiej prowincji, na którą patrzy się z pewną pobłażliwością. Kontakt z duchowym centrum podtrzymywany jest przez pielgrzymki i wyjazdy na studia do Arabii Saudyjskiej oraz przez fundusze na edukację, które do Indonezji płyną z królestwa Saudów.

Wszystko to nie przekreśla konstatacji – jeszcze aktualnej na razie – że większość indonezyjskiej klasy średniej trzyma się umiarkowanej formy islamu. Ale tolerancja religijna ma swoje granice – i najwyraźniej 57 proc. mieszkańców stolicy poczuło (albo uległo narzuconej narracji), że granice te zostały przez Ahoka przekroczone. Z sondaży wynikało jasno: wyborcy kierowali się nie tyle kompetencjami, co odczuciami wobec kandydata. „Głosowałam na człowieka mojej wiary. Boję się Ahoka” – mówiła telewizji Al Jazeera nauczycielka z Dżakarty.

Jednostka wobec większości

Gdy śledziłem życiową drogę Ahoka, przypomniał mi się pewien mistrz sumo z Japonii. Nazywał się Asashoryu i pochodził z Mongolii. Narodowy sport Japończyków został w ostatnich latach zdominowany przez zawodników z tego kraju. O ile jednak większość z nich robi wszystko, by upodobnić się do Japończyków, przejmując kodeks zachowań na ringu i poza nim, Asashoryu nic sobie z tego nie robił. Po prostu wygrywał jeden pojedynek za drugim, przy okazji łamiąc wszelkie zasady przypisane mistrzom: używał grubiańskiego języka, upijał się, wdawał w bijatyki. Po kolejnej awanturze, według niektórych sprowokowanej przez konserwatywne władze sumo, jego kariera przedwcześnie się zakończyła.

Problem takich ludzi jak Asashoryu w Japonii czy Ahok w Indonezji polega na tym, w jaki sposób przedstawiciel mniejszości, a zwłaszcza jednostka wybitna ma się odnaleźć w homogenicznym społeczeństwie. Inaczej niż wielu etnicznych Chińczyków w Indonezji, Ahok nie krył nigdy swego pochodzenia ani tego, że jest chrześcijaninem. Przeciwnie, swoim zachowaniem na każdym kroku podkreślał, że jest z innej niż dominująca na Jawie kultury politycznej.

Główne partie Indonezji mogą być skorumpowane, zakulisowe korzystanie z usług paramilitarnych bojówek ma tu długą tradycję, ale oficjalne kontakty w świecie polityki wymagają kurtuazji i poszanowania hierarchii. Tymczasem w osobie Ahoka Dżakarta dostała burmistrza, który – jak tu się mówi – używał „języka z toalety”, potrafił z dezynwolturą powiedzieć, że demonstrujących każe podlać benzyną, a znosząc (słusznie) przymus noszenia chust przez dziewczęta w szkołach publicznych mówił, że „ścierki w jego kuchni prezentują się lepiej niż te nakrycia”. To musiało drażnić również niemało umiarkowanych mieszkańców stolicy.

Burmistrz idzie pod prąd

Trudno rozstrzygnąć, czy Ahok taki po prostu jest, czy prowokowanie stało się jego drugą naturą i instynktowną formą obrony. Wiedział bowiem, że nigdy nie będzie częścią większości, ale duma nie pozwalała mu zaakceptować dla siebie podrzędnej pozycji w społeczeństwie. Szedł więc pod prąd zasadom i oczekiwaniom wobec członka mniejszości. Wielokrotnie napinał strunę, był znienawidzony przez islamskich fundamentalistów. Ale wszystko uchodziło mu płazem aż do chwili, gdy pozwolił sobie na wspomnianą wypowiedź o Koranie.

Tymczasem jego zasługi jako burmistrza są bezsporne. Ukrócił korupcję, naruszając tym wiele interesów. Wysprzątał miasto, poprawił transport. Edukacja i służba zdrowia stały się dostępniejsze dla ubogich. Spotkania rady miejskiej były filmowane i udostępniane mieszkańcom. Każdy mógł wysłać wiadomość na jego prywatnego smartfona.

W codziennym działaniu Ahok parł jak buldożer, nie oglądając się na boki. W krótkim czasie dokonał wysiedleń tysięcy ubogich rodzin rybackich z osuwających się pod wodę nabrzeży Dżakarty. Tylko część z nich dostała mieszkania od władz miasta, często wiele kilometrów w głębi lądu, co utrudniało wykonywanie dotychczasowej pracy. Do pomocy eksmitowanym zgłaszały się ugrupowania islamistów, dostarczając im jedzenie i środki do życia, a przy okazji nakłaniając ich do głosowania przeciw „niewiernemu”.

Antychińska histeria

Ale obok zarzutu o bluźnierstwo, Ahok został też uderzony w drugi czuły punkt.

Uprzedzenia rasowe wobec mniejszości chińskiej utrzymują się w Indonezji od wieków, z mniejszą lub większą intensywnością. Według różnych statystyk Chińczycy stanowią od jednego do czterech procent ludności kraju. Wielu radzi sobie w biznesie, zajmując wysokie pozycje na liście najbogatszych. Budzi to resentyment u etnicznych Indonezyjczyków i w przeszłości prowadziło do pogromów, gdy mniejszość chińska oskarżana była o plądrowanie kraju lub szerzenie komunizmu. Generał Suharto dyskryminował Chińczyków, a z drugiej strony miał wśród nich swoich ulubionych, z którymi robił interesy wiedząc, że nie zagrożą mu politycznie.

Formalnie nic nie stoi dziś na przeszkodzie, aby mniejszość chińska otwarcie afirmowała swą narodowość. Wielu jej członków postępuje jednak ostrożnie. Niektórzy nie głosowali teraz na Ahoka i deklarowali to otwarcie, twierdząc, że swoim sposobem bycia podgrzewa on narodowościowe konflikty. W odpowiedzi usłyszeli, że mają „mózgi drugiej klasy”.

Strach Indonezyjczyków w ostatnich latach budzi głównie rosnąca potęga Chin w regionie. Niezliczone fake newsy mają obnażać perfidny plan Pekinu obrócenia Indonezji w kolonię. Były już pseudoinformacje o zatrutej chińskiej żywności, o darmowych szczepionkach z Chin powodujących niepłodność, a nawet o nowych banknotach, na których widnieją kontury chińskiej komunistycznej symboliki. Skala zjawiska jest tak duża, że ta sama organizacja islamska, która ogłosiła fatwę o bluźnierstwie Ahoka, wydała inną – przeciw szerzeniu kłamstw w internecie.

Tymczasem ekspansja chińskiego kapitału może istotnie stanowić problem. Jednak wobec panującej histerii, której odpryski spadły na Ahoka, trudno o trzeźwy osąd, jak relacje z Chinami najlepiej wykorzystać w interesie Indonezji.

Koniec eksperymentu

Czy klęska wyborcza i więzienie dla Ahoka znaczą, że tama przeciw fundamentalizmowi została przerwana i Indonezję czeka los Pakistanu? Za szybko na taki werdykt. W czasie kampanii wlało się do przestrzeni publicznej dużo trucizny. Ale tego, który pokonał Ahoka, trudno nazwać fanatykiem. Anies Baswedan uchodził dotąd za wzór umiarkowanego intelektualisty. Ten były minister edukacji z amerykańskim doktoratem w czasie zeszłorocznych targów książki we Frankfurcie (jego kraj był ich gościem honorowym) mówił, że „Indonezja stoi jak niewzruszony monument dla sił czerpanych z różnorodności w tolerancyjnym społeczeństwie”.

Wielu komentatorów w kraju i za granicą było więc zaskoczonych nie tyle tym, że Anies wystartował przeciw Ahokowi, lecz że wykonał kilka gestów w stronę fundamentalistów. Modlił się w siedzibie Frontu Obrony Islamu, potępił homoseksualizm i inne przejawy „liberalizmu obyczajowego”. Osobiście nigdy nie zaatakował Ahoka na tle religijnym, ale jako „syn Indonezji” wciąż podkreślał przywiązanie do islamu, tworząc tym naturalny kontrast z Ahokiem. Czas pokaże, czy była to tylko strategia wyborcza i czy w nowej roli Anies wróci do centrum, czy też da się ponieść wezbranej radykalnej fali.

Jednak z pewnością skończył się w Dżakarcie pewien eksperyment. Okazało się, że większość mieszkańców nie była gotowa na tak odmiennego burmistrza. Dwa lata wcześniej objął on stanowisko tylko dlatego, że ówczesny burmistrz, jego szef, został prezydentem kraju. Teraz test wyborczy okazał się za wysoką poprzeczką.

W końcowej mowie przed sądem Ahok wspominał, jak dzieci w przedszkolu spytały go, dlaczego zawsze postępuje wbrew wszystkim. Odpowiedział im wtedy, dając przykład z popularnej filmowej bajki, w której tylko rybka Nemo płynie pod prąd, a reszta bezwolnie podąża do sieci. „Powiedziałem im: nieważne, czy ci podziękują; ważne, co robimy dla innych. Ja jestem tylko rybką Nemo wśród mieszkańców Dżakarty. I wtedy, wysoki sądzie, te dzieci zaczęły bić mi brawo!”.

Nie wiadomo, jakie wrażenie wywarło to wystąpienie na indonezyjskich sędziach. Ale kilka dni później postanowili dopisać swój koniec i swój morał do znanej opowieści. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Specjalizuje się w tematyce Azji Południowo-Wschodniej, mieszka po części w Japonii, a po części w Polsce. Stale współpracuje z „Tygodnikiem”. W 2014 r. wydał książkę „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”. Kolejna jego książka „Hongkong. Powiedz,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2017