Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Maisoon Rehani ma dość. Zanim się spotka, wyśle link do audycji. Nim się pożegna, pokaże kilka memów. – Słucham komików w Radio 4, wchodzę na satyryczną stronę „The Daily Mash”, umawiam się z przyjaciółmi – wylicza zapytana o to, jak sobie radzi z przedłużającym się brexitem. Dodaje: – Robi tak wielu z nas.
Urodzona w Iraku Rehani osiadła w Anglii na początku lat 90. XX w. W centrum Londynu pracuje dla organizacji promującej brytyjską sztukę. Dobrze jej tu. Mówi, że miasto jest bardziej tolerancyjne niż kiedyś; że już się nie zdarza, by ktoś nie wiedział, jak wymówić jej imię. A jednak się żali: – Ale gdy wracasz do domu i włączasz telewizję, przenosisz się do innego świata.
Ten „inny świat” zobaczyła przed miesiącem, oglądając transmisję z Izby Gmin, gdzie posłowie oskarżali się nawzajem o zdradę i z lekceważeniem przysypiali w fotelach. – Dla nas, Brytyjczyków, to wszystko jest rodzajem upokorzenia. W pracy przestaliśmy rozmawiać o brexicie. Stał się powodem do wstydu – mówi Rehani. I choć od czterech lat wszystko na Wyspach kręci się wokół pytań, czy i jak opuścić Unię, to osób takich jak ona – jednocześnie zaangażowanych i pełnych zawodu, przejętych i zrezygnowanych – ostatnio przybywa. Już nie tylko wśród w większości prounijnych londyńczyków brexit stał się zbiorowym stanem umysłu, którego ludzie są jakby coraz mniej świadomi.
Czytaj także: Dariusz Rosiak: Zachodnia wojna domowa
Wyczuli to politycy, którzy w minioną środę zaczęli kampanię przed przyspieszonymi wyborami, rozpisanymi na 12 grudnia. Trzecimi w ciągu ostatnich czterech lat – mogą to być najważniejsze wybory od II wojny światowej. Premier Boris Johnson (Partia Konserwatywna, obecna średnia w sondażach: 39 proc.) liczy, że układ sił w przyszłym parlamencie pozwoli opuścić Unię do końca stycznia; na taki termin zgodziła się Bruksela. Ale kampanię zaczął od obietnicy szybkiego dofinansowania publicznej opieki zdrowotnej, z której zapaścią od lat nie może się uporać żadna władza. Z kolei Jeremy Corbyn, lider Partii Pracy (w sondażach: 25 proc.), chce w sprawie
brexitu drugiego referendum – ale nawet członków swego „gabinetu cieni” poinstruował, by zanadto nie zanudzali tym wyborców. „Debata jest zakończona, partia podjęła decyzję” – mówił „Guardianowi”.
Nigel Farage, szef skrajnie eurosceptycznej Brexit Party (10 proc. poparcia) i jedna z twarzy antyunijnej propagandy przed referendum w 2016 r., w ogóle nie startuje w wyborach. Prócz liberalnych demokratów, który w ciągu roku podwoili swą popularność (do 17 proc.) dzięki hasłu anulowania brexitu, kandydaci do Izby Gmin będą akcentować tematy społeczne (prócz zdrowia także reformę polityki mieszkaniowej) i ekonomiczne – tym bardziej że między konserwatystami a laburzystami jest wyraźny spór o interwencjonizm w gospodarce. Walka o głosy będzie najbardziej zacięta w okręgach, gdzie żadna z dwóch głównych partii nie ma wyraźnej przewagi, lecz i tam tematem nie będzie tylko brexit
(Facebook zdjął właśnie ze swych stron rządową kampanię na temat inwestycji w ćwierćmilionowych miastach środkowej Anglii, uznając ją za przedwyborczą propagandę).
– Może to dobrze, że będzie nowy parlament, może coś się wreszcie ruszy? – zastanawia się Maisoon Rehani. – Jednak kraj jest tak podzielony, że nie zmieni tego żaden wynik. Nawet gdyby zdarzył się cud i po wyborach rozpisano drugie referendum.
Ale do tego czasu, do ostatecznego rozstrzygnięcia brexitu, jej i wielu Brytyjczykom ulgę wciąż będzie przynosić „trzecia rzeczywistość”. Ani nie kompulsywne śledzenie wiadomości, ani nie ostentacyjne odsunięcie się od polityki – tylko ironia i dystans.
– Wielu z nas żyje udając, że brexitu nie było i nie będzie. Tak jest łatwiej – uśmiecha się Rehani.