To nie jest raj dla słabych ludzi

Bezdomność, choroby psychiczne, narkotyki: to problemy jednego z najbogatszych miast w USA. San Francisco przypomina, jak bezwzględna bywa Ameryka.
z Kalifornii

18.02.2020

Czyta się kilka minut

Dzielnica Tenderloin w San Francisco, gdzie władze ustawiły publiczne toalety, z których korzystają bezdomni, 2015 r. / ROBERT GAUTHIER / LOS ANGELES TIMES / GETTY IMAGES
Dzielnica Tenderloin w San Francisco, gdzie władze ustawiły publiczne toalety, z których korzystają bezdomni, 2015 r. / ROBERT GAUTHIER / LOS ANGELES TIMES / GETTY IMAGES

Scena pierwsza: bezdomny je spaghetti przy salonie Roleksa, resztki lądują na jego brodzie i mocno już poplamionej bluzie. Scena druga: wychudzona Afroamerykanka stoi w bezruchu przy przystanku autobusowym. Sądząc po nienaturalnie pochylonym ciele, może być pod wpływem narkotyków. Scena trzecia: Vick Easton, 48-letni inżynier, wychodzi z kamienicy przy ulicy Mason 30. Przy drzwiach mija grupkę bezdomnych: jeden spryskuje odświeżaczem pachy, drugi myje twarz wodą z kanistra, trzeci przysypia na chodniku. W powietrzu unosi się nieznośny smród ekskrementów i wymiocin. I nieważne, że to ścisłe centrum, a niecałe półtora kilometra dalej mieści się siedziba Twittera. W mieście, gdzie wynajem maleńkiej kawalerki kosztuje średnio 2,5 tys. dolarów, nietrudno o takie kontrasty. Ci, którym powinie się w życiu noga, mogą wylądować na bruku z dnia na dzień.

Tenderloin

Bez dachu nad głową w San Francisco jest ponad 8 tys. ludzi. Najbardziej obrotni pomieszkują w samochodach lub kupionych za oszczędności przyczepach kempingowych. Ponad połowa ląduje jednak na ulicy, która lubi przyciągać także inne nieszczęścia. Szacuje się, że 40 proc. tutejszych bezdomnych jest uzależnionych od narkotyków i alkoholu. Wielu cierpi też na zaburzenia psychiczne.

Tę tragiczną mieszankę dobrze widać w dzielnicy Tenderloin, która mieści się w centrum miasta, zaledwie 300 metrów od popularnych wśród turystów tramwajów linowych.

Gdy po raz pierwszy trafiam na skrzyżowanie ulic Mason i Turk, zastanawiam się, czy iść dalej. Okolica przypomina dzikie obozowisko, miasteczko namiotowe. Obok koczujących na chodnikach bezdomnych uwagę przyciągają ciągle wykrzykujący coś szaleńcy i przedzierający się wśród przechodniów młodzi skejci. Za tymi ostatnimi nie przepada Vick Easton, który do Tenderloin przeprowadził się zwabiony niższymi cenami mieszkań. Twierdzi, że wielu z tych chłopaków sprzedaje narkotyki i robi w dzielnicy inne ciemne interesy.

– Jeśli nie chcesz mieć problemów, lepiej nie kręć się tu po zmroku – przestrzega Vick. – Jeden z sąsiadów poszedł wieczorem do sklepu i padł ofiarą napadu z bronią w ręku. Media wciąż rozpisują się, że w Tenderloin jest pełno bezdomnych i osób chorych psychicznie. Za brak bezpieczeństwa w dzielnicy odpowiadają jednak przede wszystkim ci, którzy chcą zarobić na ludzkim nieszczęściu – twierdzi.

Niedługo po naszej rozmowie widzę, jak dwóch młodych Afroamerykanów przekazuje sobie niewielki pakunek. Takie scenki podczas mojej wizyty w Tenderloin powtarzają się jeszcze kilka razy.

Dzielnica od lat króluje w niechlubnych statystykach. Z danych Public Works Department wynika, że w 2017 r. z ulic Tenderloin sprzątnięto 100 tys. zużytych igieł. W ciągu trzech lat służby miejskie wymieniły 300 latarni, które zardzewiały pod wpływem ludzkiego i psiego moczu. Największą udręką dla mieszkańców dzielnicy jest jednak zanieczyszczenie chodników ludzkimi odchodami. Władze San Francisco na sprzątanie ulic wydają rocznie 70 mln dolarów. Popularna wśród mieszkańców stała się aplikacja Snapcrap, za pomocą której mogą zgłosić służbom sprzątającym „brudne miejsca”.

Brudna sprawa

O tym, jak poważny to problem, dowiaduję się od Steve’a, pracownika służb miejskich. Zagaduję go na ulicy Taylor, w pobliżu baru z meksykańskim jedzeniem. 35-latek z uroczymi piegami sprząta ulice w tej dzielnicy trzy razy w tygodniu. Tłumaczy, że to jedyny rejon San Francisco, gdzie ze względów bezpieczeństwa nie ma nocnych zmian. I nie ma się czemu dziwić, bo sprzątanie ulic w Tenderloin to wyzwanie nawet w ciągu dnia.

– Najtrudniejsze są okolice skrzyżowania ulic Willow i Larkin – tłumaczy. – Koczujący tam bezdomni są wyjątkowo agresywni i nie pozwalają wejść w głąb miasteczka namiotowego. Sprzątamy tylko z brzegu ulicy. Najbardziej boję się chorych psychicznie, którzy krzyczą i wyraźnie szukają zaczepki. Zdarza się, że ktoś chce się załatwić na środku ulicy i muszę wtedy interweniować. Większość mnie ignoruje i robi swoje. Raz ktoś rzucił w moją stronę swoimi odchodami – opowiada ze skwaszoną miną Steve, który na ulicach Tenderloin sprząta 20-25 odchodów dziennie. Może powiedzieć to dokładnie, bo każde „znalezisko” musi raportować.

– Czasem chciałbym po prostu stąd uciec – mówi zmęczony i pokazuje kątem oka na kobietę, która krąży przy stojącym obok śmietnika plastikowym worku i wyraźnie szykuje się do jego rozerwania. Po chwili wahania rezygnuje i odchodzi niepocieszona. – Tym razem obyło się bez problemów – mówi z ulgą Steve.

Król budowy

– Zwariowałaś? Nigdy nie chodź sama do Tenderloin! – krzyczy do mnie Jed. – Wyglądasz na miłą dziewczynę, martwię się o ciebie – tłumaczy pojednawczo 50-latek, którego spotykam przy centrum handlowym Westfield. Jed wyróżnia się w tłumie. Choć pcha wózek wyładowany po brzegi puszkami i butelkami, ma na sobie marynarkę w szaro-niebieską kratę i elegancką koszulę w drobniutkie paski. Jak się potem dowiaduję, otrzymał je niedawno z opieki społecznej. Na co dzień zakłada raczej t-shirt i pomarańczową wysłużoną bluzę.

– Bo ja jestem królem budowy – przekonuje Jed, który szuka odpadów do recyklingu w rozbudowującej się na potęgę dzielnicy Mission Bay. – Policzmy: na każdego robotnika przypada tam codziennie co najmniej jedna butelka lub puszka gazowanego napoju. Po kilku dniach uzbiera się z tego niezła góra śmieci.

Jed lubi różne rzeczy kalkulować. Odkąd w 2014 r. wylądował na bezrobociu, korzysta z rządowego programu dystrybucji kartek żywnościowych dla najbiedniejszych Amerykanów. Twierdzi, że w ciągu sześciu lat otrzymał pomoc w wysokości 9 tys. dolarów. Tonem megalomana przechwala się, że był kiedyś menedżerem sklepu RTV i AGD, i miał dłuższy epizod w korporacji.

Aby uchwycić moment, w którym życie Jeda zaczęło się sypać, trzeba cofnąć się do 2010 r. Jego historia brzmi dość typowo: po 14 latach małżeństwa żona składa pozew o rozwód i na mocy wyroku sądu zatrzymuje ich wspólne mieszkanie. Jed wynajmuje kawalerkę i dzieli z żoną opiekę nad dziećmi. Potem przychodzi rok 2013 i mężczyzna poznaje Pamelę. Jego nowa dziewczyna lubi popalać trawkę, a w Jedzie budzi się nałóg z młodości. Wpada w podejrzane towarzystwo, coraz rzadziej pojawia się w pracy. Gdy traci etat, zaczyna handlować marihuaną. Choć ma z tego niezły utarg, trudno mu opłacić co miesiąc wysoki czynsz. Ląduje na bruku, po czym zostaje przygarnięty przez znajomych. Gdy ich cierpliwość się kończy, trafia do ośrodka dla bezdomnych. Wylicza, że pomieszkiwał już w pięciu różnych placówkach. Z ostatniej został wyrzucony po tym, jak zdarzało mu się nie wracać na noc. Od ośmiu miesięcy żyje na ulicach San Francisco. Najczęściej nocuje w dzielnicy Mission Bay.

– Mam stąd blisko do placów budowy – tłumaczy. – W nocy jest cicho i bezpiecznie. Mam swój koc, poduszkę i śpiwór. Czego mi jeszcze w życiu trzeba? Ostatnio mieliśmy długie lato i każda noc była ciepła.

– Powiedz mi, gdzie znajdę twój artykuł – prosi. – Nie, nie wysyłaj mi linka esemesem, bo nie mam komórki. Odciąłem się od świata i jest mi z tym dobrze. Aha, i napisz, że Amerykanie pamiętają o tym, że pomogliście nam w Iraku i Afganistanie.

Rencista jedzie przez Amerykę

W porównaniu do Jeda, Mike wygląda na oazę spokoju. Choć można by powiedzieć, że jego wyluzowanie jest nieadekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazł.

Gdy wieczorem spotykam tego 61-letniego Afroamerykanina na przystanku autobusowym w centrum San Francisco, Mike mówi, że siedzi tu już od godziny piętnastej. Nie rusza się ani na krok, bo nie chce stracić dobrej miejscówki na nocleg. Oprócz tego, co ma na sobie, posiada tylko dwa koce owinięte w niebieski worek na śmieci. Twierdzi, że resztę najpotrzebniejszych rzeczy – dokumenty, ubrania i kartę bankomatową – miał w torbie, którą skradziono mu zaledwie kilka dni po przyjeździe do San Francisco.

Mężczyzna jest w Kalifornii od miesiąca, a przyjechał autobusem z odległego o 3800 kilometrów Cincinnati w stanie Ohio. Bo nie jest tak, że Mike nie ma żadnych pieniędzy. Jest chory na AIDS i dostaje 770 dolarów miesięcznej renty. Opowiada, że jeszcze kilka lat temu dorabiał jako fryzjer i stać go było na wynajem pokoju w Cincinnati. Gdy do listy jego schorzeń doszła zastoinowa niewydolność serca, wywołująca puchnięcie nóg, musiał zapomnieć o pracy stojącej.

Mike mówi, że jest bezdomny od pięciu lat. Przyjechał do San Francisco, bo myślał, że w Kalifornii będzie mu łatwiej przetrwać zimę. – To był może głupi pomysł z tą przeprowadzką – narzeka. – W nocy w San Francisco temperatura spada do ok. 40 stopni Fahrenheita [4-5 stopni Celsjusza – red.]. Nie tak wyobrażałem sobie Kalifornię! – podnosi głos.

Ma jeszcze jeden problem. Dopóki nie wyrobi nowego prawa jazdy (w USA służy ono jako dokument tożsamości), nie może pójść do lekarza. Aby, tak jak w Ohio, korzystać z bezpłatnej opieki medycznej, musi zarejestrować się do prowadzonego w Kalifornii programu Medi-Cal. W jego przypadku to ważne, bo kończą mu się leki na serce i potrzebuje recepty.

Gdy jednak pytam Mike’a, czy po uzyskaniu nowych dokumentów i dostępu do konta bankowego wróci do ­Cincinnati, zarzeka się, że zostanie w San Francisco na dłużej. Ma nadzieję, że tutaj szybciej niż w rodzinnym mieście dostanie przydział mieszkania socjalnego dla najbiedniejszych.

Branża technologiczna winduje ceny

Mike jeszcze tego nie wie, ale na tego rodzaju lokum w San Francisco czeka się latami. Trudno jest też z miejscem w noclegowniach, gdzie na liście oczekujących znajduje się średnio tysiąc bezdomnych. Potrzebujących jest coraz więcej, bo od 2017 r. liczba bezdomnych wzrosła o 17 proc. W efekcie mieszkańcom San Francisco, którzy na co dzień mijają namiotowe miasteczka, zaczynają puszczać nerwy. Latem 2019 r. lokalna prasa rozpisywała się o głazach, jakie mieszkańcy ulicy Clinton Park rozstawili na chodnikach, by powstrzymać bezdomnych przed rozkładaniem namiotów.

Z jeszcze bardziej oryginalnego pomysłu zasłynęła reprezentantka władz sąsiedniego Oakland. Zaproponowała, by bezdomnych zakwaterować na statku rejsowym zacumowanym w miejskim porcie. Choć idea wydaje się szalona, na podobny pomysł wpada wielu mieszkańców rejonu Zatoki San Francisco, którzy dla cięcia kosztów wynajmują lub kupują łodzie i żyją na terenie portu.

W San Francisco trzeba szukać najtańszych rozwiązań, bo w ciągu 10 lat koszty wynajmu wzrosły o jedną czwartą, a ceny nieruchomości skoczyły nawet kilkakrotnie. Podczas gdy w 2012 r. średnia cena domu wynosiła 600 tys. dolarów, dziś jest to już 1,4 mln dolarów (gdy średnia cena domu w USA to 200 tys. dolarów).

Takie astronomiczne ceny nakręca silnie obecna w mieście branża technologiczna, która zwykle dobrze płaci. Swoje biura mają tu Google, Apple i Facebook. Siedzibę główną w San Francisco mają Uber, Lyft czy Slack. Szacuje się, że w rejonie Zatoki San Francisco w branży technologicznej pracuje aż 835 tys. ludzi. Komplikuje to życie tym, którzy o równie wysokich zarobkach mogą tylko pomarzyć.

Najbogatszy stan USA

Problem drogich mieszkań i wynikającej z tego bezdomności dotyczy zresztą całego stanu Kalifornia, w którym żyje prawie 40 mln mieszkańców. Bez dachu nad głową może tu być nawet 140 tys. osób, co stanowi jedną czwartą wszystkich bezdomnych w Stanach. W amerykańskich mediach regularnie pojawiają się relacje ze Skid Row, opanowanego przez bezdomnych rejonu Los Angeles, gdzie szerzą się tyfus, gruźlica i żółtaczka typu A.

Jak to się stało, że w najbogatszym stanie USA, jakim jest Kalifornia (gdyby była osobnym państwem, należałaby do grona pięciu najsilniejszych gospodarek świata), sprawy zaszły tak daleko? Problem bezdomności pogarsza liberalizacja dostępu do narkotyków, brak obowiązkowego leczenia dla osób z zaburzeniami psychicznymi i uzależnieniem od narkotyków, a także prawo utrudniające likwidację miasteczek namiotowych.

Sytuacja dawno wymknęła się spod kontroli i nawet liberalna Kalifornia ma powoli tego dość. W tegorocznych wyborach stanowych władze rozważają przedłożenie pod głosowanie ustawy, która umożliwiłaby pozywanie miast i hrabstw, które nie robią nic w kierunku walki z bezdomnością. Gubernator stanu Gavin Newsom chce przeznaczyć w tym roku 1,4 mld dolarów na budowę schronisk dla bezdomnych i programy leczenia uzależnień.

Jesienią 2019 r. w kalifornijskich mediach głośno było o wprowadzonych przez władze San Francisco przepisach, które ułatwiają ustanowienie kuratora dla osób uzależnionych od narkotyków i chorych psychicznie. Jak wynika z danych San Francisco Department of Public Health, aż połowa osób trafiających na ostry dyżur psychiatryczny jest uzależniona od metamfetaminy. Burmistrzyni London Breed zapewnia też, że jej priorytetem jest budowa nowych schronisk. Niedługo po objęciu urzędu, latem 2018 r., obiecała, że zapewni tysiąc dodatkowych miejsc noclegowych. Dotąd powstało ich nieco ponad pięćset.

Jane woli ulicę

Na miejsce w noclegowni nie czeka już Jane. Otoczoną torbami Afroamerykankę spotykam pod drogerią przy Piątej Ulicy, niedaleko biura koncernu Yahoo. Kobieta opowiada, że po śmierci męża nie była w stanie opłacić wysokiego czynszu i 12 lat temu wylądowała na bruku. Pomieszkiwała już w różnych schroniskach dla bezdomnych, ale woli jednak ulicę.

– To przerażające, jak zachowują się w noclegowniach niektóre kobiety – tłumaczy Jane. Przekonuje, że jej współlokatorki nie dbały o higienę, że wiele z nich miało poważne – i nieleczone – problemy psychiczne. Oraz że wciąż musiała uważać, żeby nikt jej nie okradł.

– Trzy lata temu ktoś zwinął mi w nocy sztuczną szczękę – wspomina Jane. – Od tego czasu bardzo się męczę, bo nie mam ani jednego własnego zęba, a nowa szczęka przysługuje tylko co pięć lat.

– Wiesz, co mnie najbardziej w tym wszystkim boli? – dodaje. – Skończyłam studia, miałam normalną pracę, a tak szybko stoczyłam się na samo dno. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2020