Tam i z powrotem

Na pobyt w otchłani Chrystus ma około trzydziestu godzin. W ich trakcie zapadają najbardziej kontrowersyjne decyzje w jego biografii. Decyzje niebywale ryzykowne z punktu widzenia dalszych relacji Boga i człowieka.

11.04.2022

Czyta się kilka minut

XV-wieczna figura Chrystusa ewakuowana z ormiańskiego kościoła prawosławnego we Lwowie, 4 marca 2022 r. / GLOBAL MEDIA GROUP / SIPA / EAST NEWS
XV-wieczna figura Chrystusa ewakuowana z ormiańskiego kościoła prawosławnego we Lwowie, 4 marca 2022 r. / GLOBAL MEDIA GROUP / SIPA / EAST NEWS

Oto bowiem jako martwy dołącza do umarłych, a jednak przybywa tam już jako Bóg. Sam nie jest jeszcze zmartwychwstały, ale już nie umarły. Jest paradoksalny, niepojęty.

Nie do pomyślenia

Niepojmowalny cel odwiedzin w krainie umarłych polegałby na tym – mówiąc słowami Giorgia Agambena – że „Jezus powinien poświadczyć w historii i w czasie obecność rzeczywistości ponadhistorycznej i wiecznej” („Piłat i Jezus”, przeł. M. Surma-Gawłowska i A. Zawadzki). To jest nie do pomyślenia. A jeszcze bardziej – moralny sens tego, co tam robi.

Najstarsza wersja Credo, czyli Skład Apostolski mówi, że przed zmartwychwstaniem Chrystus „zstąpił do piekieł”. Powód podaje Piotr w Pierwszym Liście. Chrystus odwiedza umarłych z zapowiedzią, że nieszczęśnicy ze Starego Testamentu, którzy nie doczekali jego przyjścia, mogą także liczyć na ratunek przed śmiercią i potępieniem, bo „przecież także umarłym została ogłoszona Dobra Nowina, aby, jeśli nawet zostali osądzeni po ludzku w ciele, żyli jednak w duchu po Bożemu” (1 P 4, 6; Biblia Ekumeniczna). Wcześniej jednak Piotr zwraca uwagę, że nie wszyscy starotestamentowi bohaterowie są równie mili Chrystusowi, który „poszedł i ogłosił ocalenie duchom zamkniętym w więzieniu, nieposłusznym wówczas, gdy Bóg wyczekiwał cierpliwie za dni Noego, kiedy była budowana arka. W niej tylko niewielu, to jest osiem dusz, zostało uratowanych przez wodę” (1 P 3, 18-20; Biblia Ekumeniczna). Widać zatem, że co najmniej osiem osób zasługuje, aby nie czekały na Drugie Przyjście, zostały ułaskawione i trafiły od razu do nieba. Wkrótce będzie ich więcej, ale to już zasługa apokryfów, czyli literatury.

Tymczasem reszta umarłych dostaje informację, że dla człowieka Bóg zniósł karę śmierci, a tym sprawiedliwszym złagodzono wyrok, dzięki czemu będą czekać na ­Drugie Przyjście, zmartwychwstanie i właściwy Sąd, nie cierpiąc straszliwych kar piekielnych. W „Godzinkach księcia du Berry”, wspaniale iluminowanym modlitewniku z przełomu XIV i XV w., widzimy ilustrację tych wierzeń. ­Chrystus uwalnia uwięzionych grzeszników z płonącego budynku niczym strażak. Będą żyli. Ale nie od razu w ciele.

Dwa enigmatyczne fragmenty Listu św. Piotra oraz lakoniczne zdanie z Credo musiały w umyśle wierzącego powodować straszliwy bałagan. Chrystus odwiedza otchłań na jeden dzień jako duch, a następnie odchodzi zmartwychwstać w ciele, zabierając ze sobą część umarłych do Raju. To jak wizyta w wiecznym obozie koncentracyjnym, podczas której więźniowie dostają obietnicę, że przeżyją, na razie jednak patrzą, jak część współtowarzyszy niedoli wychodzi na wolność. A co z pozostałymi? Co z nami, mniej lub bardziej grzesznymi?

Inne priorytety

Właściwie nie mamy nic przeciwko
czyśćcowi, reinkarnacji, rajowi.
Skoro tak musi być, proszę bardzo!
Jednakże na razie mamy inne priorytety.

(Hans Magnus Enzensberger „First things first”, przeł. R. Krynicki)

Rozwiązywanie zagadek teologicznych może się wydawać irytującym luksusem, kiedy piekło mamy za bliską granicą, a uciekinierów i wyprowadzonych z otchłani wszędzie wokół siebie. A jednak nie rezygnowałbym z majstrowania w tekstach świętych, próbując ich użyć niczym dobrych jeszcze części z porzuconej, nieużytecznej maszynerii. Po to m.in., aby dać oparcie myśleniu o rzeczach nie do pomyślenia, jak np. o tym, że śmierć nie ma władzy nad ludźmi.

A myślą się takie myśli od ponad miesiąca, kiedy każdy ranek zaczynamy od sprawdzenia, czy żyją, czy się bronią, czy uciekli, gdzie są? Kiedy tłumaczymy sobie, że przecież nie można zabrać ich wszystkich; że jest tyle piekieł i prawie żadnego raju, tylko przeludniony kawałek Europy i daleka Ameryka, i jeszcze dalsza Australia... Wówczas okazuje się, że lęki wojenne i eschatologiczne obejmują się ciasno, a komiczne piekło z średniowiecznych rycin odzyskuje grozę. Na wojnie bowiem wszyscy są potencjalnie umarli, gdyż nic bardziej niż wojna nie uświadamia nam, że „śmierć żyje ludzkim życiem” (Hegel).

Patrząc na ludzi ogarniętych wojną, rozpaczliwie chcemy, żeby żyli; nie chcemy, żeby umarli. Fundamentalna oczywistość tego pragnienia usuwa dywagacje o tym, jak niby miałoby się to stać. Nieważne, chcę dla siebie i dla nich przeżycia teraz, i to dla wszystkich – wieczność zostawiam Bogu i teologii.

Kiedy człowiek projektuje wieczność, najczęściej robi to z prefabrykatów doczesności. I praca ta wiele mówi o tym, co dla nas najważniejsze, a na co poradzić nie potrafimy, ale mierzyć się z tym musimy. Wymyślanie zaświatów przypomina opracowywanie technologii kosmicznych: jest tworzeniem materiałów i urządzeń, które wytrzymać muszą krańcowe przeciążenia egzystencjalne. A skoro najbardziej ekstremalnym stanem ludzkiego umysłu jest świadomość śmierci, to badanie i opracowywanie antidotów okazuje się naszą najpilniejszą potrzebą. W tych 30 godzinach wizyty Chrystusa w piekle boskie i ludzkie pragnienie przywrócenia umarłych do życia spotykają się. A także rozpacz, że nie można uratować wszystkich.

Skoro tak, to i Chrystus, i lekarz, i żołnierz muszą podjąć decyzję, które życie w pierwszym rzędzie zasługuje na ocalenie. Dla moralisty oczywiście każde. Ale łatwo o radykalizm moralny na ambonie lub przed kamerą, kiedy jednak jest za mało szczepionek, respiratorów, kamizelek kuloodpornych, miejsc w samolocie, w arce..., to wybierać trzeba. I to szybko. Jest wszak tylko 30 godzin na wyłonienie nielicznych spośród milionów lub miliardów. A chodzi przecież o całą ludzkość utopioną w potopie!

W tym rozczulającym bałaganie eschatologicznym kryje się straszliwe pytanie, kogo uratować, kiedy nie można uratować wszystkich. Najpierw siebie, wiadomo, w samolotach nas nauczyli, że aby skutecznie pomagać, trzeba samemu żyć. Pierwszy punkt Jezus wypełnia. Przeżył ukrzyżowanie.

Kogo zabrał?

Tradycja apokryficzna ma więcej czułości dla realizmu psychologicznego chrześcijanina. W nieprzeliczonym folklorze teologicznym Chrystus zwykle uwalnia wielu sprawiedliwych starotestamentowych mężów i kobiety, wreszcie samego Adama, wraz z którym symbolicznie wyprowadzona zostaje z otchłani cała ludzkość. W dalszym ciągu pozostaje tam jednak rzesza zmarłych, z którą wyobraźnia chrześcijańska musi sobie jakoś poradzić. W niezwykłej Ewangelii Nikodema, greckim apokryfie z IV w., wszyscy umarli zmartwychwstają „na próbę”, aby poczuli, jak to jest, i uwierzyli Chrystusowi, że śmierć została pokonana.

Opowiadają o tym niejaki Karinus i Leucius: „Nam zaś nakazał Michał archanioł iść za Jordan, na miejsce bogate i żyzne, gdzie znajduje się wielu, którzy z nami zmartwychwstali na świadectwo zmartwychwstania Pańskiego. Tylko jednak na trzy dni otrzymaliśmy pozwolenie powstać z martwych, aby obchodzić uroczyście Paschę Pańską z żyjącymi rodzicami naszymi na świadectwo zmartwychwstania Chrystusa Pana”.

A zatem jednak nie wszyscy i nie od razu. Wczesne chrześcijaństwo głosiło pokonanie śmierci przez Chrystusa, czego on sam był dowodem i w tej roli przyszedł okazać się umarłym w otchłani. Nie oznaczało to jednak likwidacji piekła. Ono jest nadal potrzebne, co Jezus objaśnia u Mateusza w wizji powtórnego przyjścia i Sądu Ostatecznego, gdzie potępieni wylądują w ogniu piekielnym. Zatem najpierw piekło czasowe, do czasu Drugiego Przyjścia, a potem wieczne po Sądzie? Surowe kalwińskie objaśnienie mówi, że po to, abyśmy zdali sobie sprawę, jakiej ceny wymagało nasze zbawienie. Obecność Chrystusa w piekle jest bowiem końcowym epizodem kary, jaka Go spotkała za nasze grzechy. Do piekła zszedł więc człowiek, ale wyszedł już z niego Bóg. Zgodnie z refleksją Piotra Augustyniaka zmarłych w piekle zostawiałby już ten drugi. Boskość obecna w Chrystusie to siła, która „bez żadnego sentymentu odrzuca ich i oddala się w swoją nieodgadnioną i niedostępną ciemność” („Jezus Niechrystus”). Niech sobie na tym zęby łamie pospołu teolog z filozofem. My dziecinnie protestujemy: jak można było ich tam zostawić!?

Z wahania teologii i naszej egzystencjalnej niezgody na nicość rodzi się literatura, a ta rządzi wyobraźnią bez porównania lepiej niż teologia i nauka. Dante wiedział, że piekło samo w sobie nie może być równe i są w nim z pewnością miejsca lepsze oraz gorsze, co z sumiennością pierwszego encyklopedysty sklasyfikował i więźniów stosownie w odpowiednich kręgach umieścił. W pierwszym, najłagodniejszym przebywa sam Wergiliusz, który tłumaczy Dantemu klarownie to, co teologia niepotrzebnie zaciemnia. Kim mianowicie jest „gromada mężów i niewiast, i dzieci”.

Bezgrzeszni oni są, ale z tej miary
Jeszcze się zasług zbawienia nie bierze:
Stanowi o nim chrzest, brama twej wiary.
Chociaż w pogańskiej przyszli na świat wierze,
Czci potem Bogu nie złożyli winnej;
Do ich gromady oto sam należę,
Dla tej usterki, nie dla winy innej.

(„Boska komedia” Pieśń IV, przeł. E. Porębowicz)

A następnie wymienia tych, którzy zostali zbawieni podczas wizyty Chrystusa w piekle:

Krótko przed moim rozstaniem z ziemiany
Mocarz tu zstąpił niebiańskiego lica,
Znakiem zwycięstwa uhonorowany.
On z państwa tych wywiódł pierwszego rodzica,
Abla, Noego; pośród innych wiela
Abram posłuszny, Mojżesz, praw krynica,
Dawid stąd wyszedł i ród Izraela
Stary; to jest on i ojciec, i syny,
I wysłużona pasterstwem Rachela
Ich wyprowadził w niebieskie krainy;
I wiedz, że przed tym dostojnym wyborem
Żaden nie zaznał zbawienia człek iny.

Dante nie kieruje się wyłącznie sprawiedliwością teologiczną, ale także poetycką, stąd w łagodnym pierwszym kręgu mieszkają Homer i Wergiliusz, niemniej na żadne osobiste sentymenty poeta Chrystusowi nie pozwala.

Kolejne wieki będą bardziej ludzkie. Nie mamy wątpliwości, kogo wyprowadziłby z zaświatów Kochanowski, kiedy zrozpaczony zaklina zmarłą córkę: „Gdzieśkolwiek jest, jesliś jest, lituj mej żałości”. A wydana mniej więcej w tym samym czasie co „Treny” i również w Krakowie, „Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” Mikołaja z Wilkowiecka panoszy się w zaświatach swobodnie, rozdając zbawienie na prawo i lewo. Jezus woła do odwiedzanych umarłych:

Pódźcież teraz za mną wszytcy,
Moi mili miłośnicy.
Nie bójcie się tych złych wrogów,
Bomci im już utarł rogów.
Odeślę was do onego
Jasnego raju ziemskiego,
A stamtąd dnia czterdziestego
Do królestwa niebieskiego.
Pódźcież za mną, miłośnicy moi,
Już przeciw wam żaden wróg nie stoi,
Boście wy moi.

Misteryjna śpiewogra mogła nieść ulgę i rozrywkę umysłowi na eschatologicznej diecie serwowanej przez oficjalną teologię, ale właściwego dramatu śmierci własnej (i drugiej własnej, w postaci ukochanej osoby) nie rozwiązywała.

Chrystus przynosi do piekła obietnicę unicestwienia śmierci na swoim przykładzie. Przenikliwy autor Ewangelii Nikodema wiedział, że to za mało, że inni też muszą to poczuć, choć na chwilę. Bo skoro niektórych uratował, to dlaczego nie wszystkich? Za mało mocy? Nawet Bóg nie ma na to dość miejsca ani czasu. Całkowita interwencja w nieodwracalność śmierci byłaby końcem historii; „końcem świata”. Dlatego jest epizodyczna, trwa krótko, a nieliczni zbawieni idą do raju bez tranzytu przez ziemię, nie odwracają naturalnego biegu rzeczy, nie naruszają historii. Zmarli pozostają zmarłymi.

A jednak, mimo demograficznej ostrożności (zmarłych jest więcej niż żywych), teologia sprowokowała nas do pragnienia niemożliwego, czyli pojednania czasu i wieczności; do pragnienia tu na ziemi doświadczenia „wieczności, która mija” (Jean Genet). Dlatego nie chcemy czekać na koniec wojny czy śmierci, na Sąd Ostateczny czy w Hadze. Chcemy drogich zmarłych z powrotem w domu, a nie wyobrażać sobie odchodzących za kolejną granicę, do lepszych miast, mieszkań, ubrań, lepszego jedzenia, braku trosk materialnych, do innych wymiarów.

Z miłości

To przecież tylko nicość. Jakże takie nic
ma stanąć między nami. Na złość, na zawsze zapiszę
tę kreskę na tęczówce, zmarszczkę w kącie ust

(Stanisław Barańczak „Grażynie”)

Jak poucza nauka o naszej psychice, tylko miłość własna (narcyzm) i miłość do innego (idealizacja) skutecznie chronią umysł przed paraliżującym natręctwem śmierci. Nieprzypadkowo więc kultura chrześcijańska tak bardzo upodobała sobie Orfeusza, który z miłości do zmarłej żony, nie godząc się z jej śmiercią, ruszył do Hadesu, gdzie muzyką i śpiewem oczarował Persefonę, która zgodziła się, aby zabrał Eurydykę na ziemię.

Wielki teolog Klemens Aleksandryjski zobaczył w nim poprzednika Chrystusa, z tą jednak różnicą, że Orfeusz uwodzi swoją muzyką i śpiewem, a słowo Chrystusa uwalnia od grzechu. Zapomniał jednak, że kiedy Eurydyka umiera po raz drugi, pieśń Orfeusza trwa. Jak mówią mity, jego odcięta głowa nie przestała śpiewać. Podobnie do wielu platońskich teologów, Klemens nie docenił sztuki, która dla coraz bardziej świeckiej ludzkości stanie się pokrzepieniem w trwających przez wieki wizerunkach lub czystych fikcjach. Sztuka zastąpi religię ludziom nowoczesnym, poszukującym mądrości i pocieszenia wobec nicości. Łatwiej nam uwierzyć w duchy, przekonując się, jak długo są z nami widma Hamleta czy Julii.

Żadna opowieść o niezgodzie na śmierć nie porusza mnie bardziej, niż ta opowiedziana w „Eposie o Gilgameszu”. Ten starosumeryjski poemat heroiczny z połowy II tysiąclecia p.n.e. opowiada o przyjaźni, wspólnych przygodach i walkach Gilgamesza oraz jego przyjaciela Enkidu. Po śmierci Enkidu Gilgamesza ogarnia lęk, bowiem – jak pisał Jan Kott – odkrył przy okazji własną śmierć. Znękanego strachem bohatera nawiedza sen, w którym pojawia się zmarły przyjaciel:

Skoro tylko w ziemi otwór otworzył, duch Enkidu z ziemi jako wiatr wyszedł.
Myśmy się w objęcia wzięli, ucałowali, w smutku i westchnieniach wszczęli ze sobą rozmowę.
Powiedz, przyjacielu mój miły, powiedz mi to prawo ziemi, któreś był ujrzał!
Nie powiem ci przyjacielu miły, nie powiem! Gdybym ci powiedział prawo ziemi, którem był ujrzał, siądziesz i zapłaczesz!
Niech siądę i płaczę!
Mój przyjacielu, otóż ciało moje, któregoś dotykał serce swe ciesząc, robak je pożera jak starą szmatę. Ciało Enkidu, któregoś dotykał, serce swe ciesząc, zmieniło się w glinę, jest pełne prochu.

(przekład niesygnowany)

Prawda snu utwierdza lęk. Śmierć ukochanego przyjaciela dotyka Gilgamesza bardziej niż jakakolwiek inna, ponieważ umarły jest lustrem, które pokazuje Gilgameszowi jego własne martwe odbicie. I wtedy przychodzi nadzieja, istnieje bowiem ziele dające nieśmiertelność. Gilgamesz je zdobywa, ale nie zjada od razu. To moment zwrotny opowieści, nagła decyzja, w której widać, jak rodzi się humanizm, o którym André Malraux napisał, że powstał, kiedy pierwszy człowiek widząc martwego towarzysza zapytał: „dlaczego?”.

Gilgamesz postanawia podzielić się nieśmiertelnością ze swoim ludem.

To zioło, (...) to kwiat niezwykły, który leczy z niepokoju, człowiek może dzięki niemu życia dostąpić. Do Uruku warownego wezmę to zioło, lud nim nakarmię i mocy doświadczę. To zioło zwie się starzec znowu młody, jak ja. Jeśli to się spełni, sam go zażyję i młodość odzyskam.

Nic takiego się nie stanie. Kiedy Gilgamesz się kąpie, ziele zjada wąż i nadzieja nieśmiertelności przepada. Gilgamesz płacze nad sobą, a następnie rusza budować miasto.

Mój niesłabnący zachwyt nad tą opowieścią wynika z ruchu refleksji, który wykonuje umysł Gilgamesza. Od narcystycznej bezmyślności i zatroskania wyłącznie o siebie, przez odkrycie miłości i straty przyjaciela, aż po narodziny współczucia, czyli chęci obdarzenia nieśmiertelnością innych ludzi, a nie tylko siebie. Odkrycie własnej śmierci się dokonało, praca żałoby nad sobą i przyjacielem została wykonana. Powstał człowiek pełny, w którym pracuje niezamierające wahadło współczucia, zrodzone przez miłość, a po jej utracie kompensowane przez twórczość i pracę.

Miłość, tworzenie, naprawa świata – banalne, ludzkie, zawsze nieskuteczne antidota na śmierć. Cóż, kiedy innych nie ma.

Potem zaczęła się wojna

Drugiego dnia wojny zaczęliśmy szukać naszych ukraińskich studentów. Zebrało się nas na ekranie komputera ponad 120. Niektórzy byli tu, w Polsce, inni jeszcze w Ukrainie, bo nie wrócili z przerwy międzysemestralnej. Rozmawialiśmy online, ale niektórzy z nich byli już naprawdę na linii ostrzału. W jakimś bezradnym zawstydzeniu pytaliśmy, jak możemy pomóc? Jak to znoszą? Wśród wielu odpowiedzi i pytań jedno było paraliżujące. Chłopak, który był u nas na miejscu w akademiku, zapytał, czy po wojnie będzie mógł wrócić z powrotem na studia, bo teraz jedzie tam walczyć. A potem zobaczyłem go jeszcze raz w wierszu Serhija Żadana o parze zakochanych studentów w wynajętym mieszkaniu; wierszu boleśnie zwodniczym, pełnym obrazów młodości, miłości i beztroski, które nagle zwijają się w gorzką grudkę puenty.

To jedyne zdjęcie, na którym jesteśmy razem – mówi ona –
Jestem tu na niego obrażona,
Widzisz, nawet patrzę w inną stronę,
Nie rozmawiam z nim.
Potem zaczęła się wojna.
Poszedł.
I to wszystko.

(przeł. Bohdan Zadura)

Wielu przyjaciół, znajomych i nieznajomych już drugiego dnia wojny ruszyło na granicę własnym transportem, aby zabierać uciekinierów, wkrótce już tylko starszych, kobiety i dzieci. „I jak pan wybiera z tych kilku tysięcy ludzi tych, których zabierze pan do granicy? To jakiś koszmarny »wybór Zofii«” – pytała jednego z tych kierowców, Andrzeja Stasiuka, Dorota Wodecka. „W ogóle tego nie robię – odpowiedział. – Powiedziałem Ukrainkom, które z nami współpracują po drugiej stronie, że tylko będę jeździł, a kogo mam wieźć, to już ich sprawa. Bo co mam powiedzieć? Że to dziecko mi się bardziej podoba i je biorę? Dlatego to się samo dzieje. Nawet nie patrzę, kto wsiada, odwracam wzrok albo podnoszę oczy do góry, żeby mi łzy nie poleciały”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 16/2022