Tam, gdzie kończy się Rosja

Dziewczyny wyglądały jak motyle nad rumowiskiem, jak rajskie ptaki nad śmietnikiem. Złoto, srebro, ondulacje, przezroczystości, lakier, tusz i drogeria od samego rana. Jakiś imponujący heroizm w tym tkwił, jakaś wzruszająca desperacja - pisze Andrzej Stasiuk

Zabajkalsk wyglądał jak zrujnowany. Wszystko było szare i zakurzone. Jakby go wybudowali i zaraz specjalnie zniszczyli. Tylko dworzec jakoś się trzymał. Miał napisy po angielsku i chińsku, że kontrola paszportowa, cło i tak dalej. Razem z nami z pociągu wysiadło kilkudziesięciu Chińczyków z bagażami. Pod okiem rosyjskich strażników granicznych pokonali stalową kładkę ponad torami i prawie natychmiast znikli. Nigdy wcześniej nie widziałem, by tak wielu ludzi z taką ilością pakunków tak szybko wsiadło do kilku autobusów i furgonetek, by po chwili przepaść bez śladu. Pojechali w stronę przejścia granicznego. My poszliśmy szukać hotelu. Był tylko jeden w mieście, nazywał się "Rossija" i należał do kolei.

Nikt obcy nie przyjeżdżał do Zabajkalska. Patrzyli na nas jak na kosmitów. Na nasze buty, na plecaki. Kto wie - może byliśmy w ogóle pierwszymi nie-Rosjanami i nie-Chińczykami, którzy tutaj się zjawili. Kobieta w recepcji wzięła nasze paszporty i przez godzinę naradzała się z koleżankami w hotelowym kantorku. Wystraszyli się i nie wiedzieli, co z nami zrobić. W końcu pozwolili zostać na jedną noc, ale mieliśmy nikomu nie mówić, gdzie się zatrzymaliśmy.

W hotelowym barze na śniadaniu spotkaliśmy Walerija. Jadł śniadanie, popijał je piwem i patrzył melancholijnie w nicość. Przyjechał tutaj z Pekinu i czekał, aż jego biznesowy wspólnik dojedzie autem z oddalonej o siedem tysięcy kilometrów Moskwy. Uśmiechał się zza okularów i twierdził, że to, co uprawiamy, jest "turystyką ekstremalną". Potem dodał: "Tutaj są tylko śmiecie, brud, piasek i wiatr". Po rosyjsku brzmiało to znacznie lepiej:

"...zdies musor, griaz, piasok i wietier...". Czujny był ten Walerij, czujny i poetycki. Cerkiew przy głównej ulicy przypominała barak ledwo pociągnięty niebieską farbą. Wszystko kruszyło się, pękało i łuszczyło. Gliniarze w radiowozach mieli tłuste, nalane gęby i patrzyli na nas ze zdziwieniem i pogardą. Tak samo wyglądały gliny na Ukrainie i w Mołdawii. Coś im się robiło z twarzami w tej postsowieckiej przestrzeni. Jakimś takim przekrwionym sadłem im podchodziły, a z oczu wyłaziły chciwość i spryt.

Tak, nigdy nie chciałem pojechać do Moskwy. Zawsze chciałem pojechać na rosyjskie zadupie, żeby nikt nie wciskał mi jakiegoś imperialnego kitu. Dwa tygodnie przed wyjazdem Wiktor Jerofiejew mówił mi w Lesku: "Tylko nie do Moskwy, tylko nie do Moskwy…". Święte słowa.

Wśród dziur, kałuż i śmieci kroczyły dziewczyny na niebotycznych obcasach, w mini, z gołymi plecami, z nagimi brzuchami. Im nędzniejsze otoczenie, tym mniej ubrania. Wyglądały jak motyle nad rumowiskiem, jak rajskie ptaki nad śmietnikiem. Złoto, srebro, ondulacje, przezroczystości, lakier, tusz i drogeria od samego rana. Jakiś imponujący heroizm w tym tkwił, jakaś wzruszająca desperacja. Syberyjskie lato trwało bardzo krótko, więc nie było zmiłuj.

***

Kierowca, którego wynajęliśmy, był niski i grubawy. Miał starego nissana terrano z kierownicą po prawej stronie. We wschodniej Syberii i na Dalekim Wschodzie jeżdżą wyłącznie auta sprowadzane przez Władywostok z Japonii i trochę rosyjskich. Przez trzy tygodnie nie widziałem ani jednego auta niemieckiego, francuskiego czy włoskiego. Nic, tylko dziesiątki nieznanych w Europie japońskich modeli toyoty i hondy. Przypływały statkami i przez resztę swojego mechanicznego żywota gnały szutrówkami przez tajgę i tundrę.

Za równowartość stu euro mieliśmy przejechać około dwustu kilometrów, tu i ówdzie się zatrzymując. Kierowca był rozmowny i niczemu się nie dziwił. Zaraz za miastem zaczął się step. Zielone wzgórza ciągnęły się po horyzont. Żwirowa droga wspinała się na kolejne grzbiety i po drugiej stronie znowu otwierała się trawiasta nieskończoność. To było piękne i nie miałbym nic przeciwko temu, by tak wyglądała wieczność. Teraz wiem, że to było najpiękniejsze z całej podróży. Po prostu step mógłby być ascetyczną religią, jakimś surowym panteistycznym monoteizmem. Takie rzeczy przychodziły mi do głowy, gdy widziałem przed sobą dziesięciokilometrowy, idealnie prosty i pusty odcinek drogi. Dawni jeźdźcy, którzy wyruszali stąd na podbój świata, być może wcale nie byli żądni krwi i łupów. Po prostu jechali w stronę zachodzącego słońca, spełniając nakaz tej hipnotycznej przestrzeni.

My natomiast jechaliśmy zobaczyć miejsce, w którym Rosja przetrzymywała swojego najważniejszego więźnia.

Zgodnie z oczekiwaniami Krasnokamensk okazał się smętną dziurą. Miasto ulokowano w cieniu kopalni uranu. Było szare i zakurzone. Zbudowane w tym samym czasie domy zaczęły się już rozpadać. Na niczym nie dało się zaczepić wzroku. Smutek, upał i beton. Na obiad pojechaliśmy do "Stołówki nr 6" - podobno najlepszej, bo jadali w niej miejscy urzędnicy. Stanęliśmy w kolejce i znowu wszyscy nam się przyglądali. Nasz kierowca z jakiegoś powodu usiadł w drugim końcu sali i udawał, że nas nie zna. Dostaliśmy lepkie aluminiowe sztućce, smażone mięso, ziemniaki, surówkę i kompot. Nie było to ani złe, ani dobre, po prostu nie miało smaku.

Nasz kierowca z własnej inicjatywy powiedział nam, że właśnie tutaj siedzi Chodorkowski. Zaproponował, że pokaże sam obóz. Przejechaliśmy bez zatrzymywania w odległości kilkuset metrów. To było kilka nędznych baraków, trochę drutu kolczastego, dźwig budowlany i zardzewiałe wieżyczki na rogach. Wokół rosło wybujałe zielsko. Wyglądało to równie beznadziejnie jak cały Krasnokamensk. Pytaliśmy, za co właściwie siedzi Chodorkowski, ale nasz przewodnik wzruszał tylko ramionami i odpowiadał: "Putin go posadził". To widać wystarczało. Gdyby nie ten cały Putin, musieliby biedacy ruszyć głową i wymyślać własne odpowiedzi. Z nieba im spadł. Kierowca zwolnił i ostrzegł, by nie robić zdjęć zbyt ostentacyjnie. Potem, już znowu w stepie, opowiadał nam o swoim synu, który walczył w Czeczenii, a teraz próbuje dostać pracę w FSB. Mówił o tym tak naturalnie, jakby chodziło o pracę na stacji benzynowej. Przemoc władzy wniknęła w codzienne życie tak głęboko, że nikt jej już tutaj nie dostrzegał.

Zatoczyliśmy łuk i podążaliśmy w stronę chińskiej granicy. To było idealne miejsce zesłania, izolacji i zapomnienia. Miasto skończyło się jak nożem uciął. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów trudno było znaleźć kryjówkę nie tylko dla człowieka, ale nawet dla psa. Nic nie rosło poza trawą. Step to nagość. Wędrowcowi towarzyszy jedynie jego własny cień. Ukryć się można tylko pod ziemią. Wyobrażałem sobie, jak zbieg miesiącami, latami, dziesięcioleciami drąży tunel, by w końcu stwierdzić, że dla odzyskania wolności potrzebna jest przynajmniej wieczność. Sama idea ucieczki traciła tutaj sens, a nieograniczona przestrzeń zamieniała się w więzienie. Dokąd zresztą miał uciec? Do Chin? Do Mongolii? Żeby potem powrócić na czele chińsko-mongolskiej armii jako Władimir Samozwaniec?

***

Wzdłuż granicy ciągnął się płot z kolczastego drutu. Nasz kierowca nie chciał ryzykować i trzymaliśmy się od zasieków w przyzwoitej odległości. Kluczyliśmy plątaniną polnych dróg wyjeżdżonych w stepie. Po rosyjskiej stronie na brzegu rzeki Arguny wieśniacy zbierali siano. Potem rzeka skręciła na chińskie terytorium i został tylko ten stalowy płot. Nie widzieliśmy żołnierzy, ale co kilka kilometrów stały wysokie strażnicze wieże. Zapytałem naszego przewodnika, czy Chińczycy próbują nielegalnie przekraczać granicę. Odpowiedział filozoficznie: "Chińczycy jak to Chińczycy...". Filozofia była jego specjalnością, bo zapytany o toczącą się właśnie wojnę w Gruzji wypowiadał z westchnieniem sentencję: "Lepiej gdy na świecie jest pokój". A potem dodawał, że tak naprawdę to nie ma się czym przejmować, rzecz się dzieje o jakieś pięć albo sześć tysięcy kilometrów stąd. Pocieszał nas mówiąc, że i do Polski z Kaukazu kawał drogi. Pomyślałem, że jednak nieźle się tutaj urządzili. Od wszystkiego coś ich oddzielało. Jak nie Putin, to odległość. Żyć, nie umierać - jak w jakimś raju. Byli niewinni jak dzieci. A w każdym razie tak im się wydawało.

Chcieliśmy zobaczyć Chiny, ale nie mieliśmy chińskich wiz. Nie mieliśmy też rosyjskiej wizy wielokrotnej. Rosjanie w tym celu wymagali badań na AIDS. "Niech się najpierw sami zbadają" - powiedziało któreś z nas i musieliśmy zadowolić się widokiem chińskiego pogranicza. Jednak nasz przewodnik nie zawiódł. Porzucił polną drogę i wyjechał na wzgórze, z którego roztaczała się rozległa panorama. Tuż za granicą wyrastało miasto. Po prostu nagle wyrastało ze stepu. Z zielonej nicości strzelały w niebo wieżowce, chińska odmiana drapaczy chmur z lśniącymi kopułami i wieżyczkami na szczytach. Jedne były już gotowe, inne dopiero się budowały. Na przedmieściu stała ogromna, nowa, błękitna cerkiew o pozłacanych cebulastych wieżach. Naprawdę była wielka. Zaraz obok pysznił się ni to pałac, ni to zamek w disneylandowskim stylu, a kawałek dalej powstawał dwudziestoparopiętrowy kolos zwieńczony czymś w rodzaju neoklasycystycznej kopuły. Jakby tego było mało, wśród zabudowań można było dostrzec rosyjską matrioszkę. Musiała mieć kilkanaście metrów wysokości. Miasto nazywało się Mandżuria. Ale powinno Fatamorgana. Wybudowano je w kilka lat, by kusić i mamić Rosję. Ale najważniejszym przesłaniem miasta Mandżuria było: "Rosjo, nie masz szans".

Niektórzy Rosjanie przeczuwali niebezpieczeństwo. Dwa dni wcześniej w Czycie, niedaleko muzeum dekabrystów, rozmawialiśmy z mężczyzną. Miał koło trzydziestki, kaszkiet, wszystkie zęby złote i trochę się kiwał. Przeklinał Chińczyków ponieważ, jak twierdził, odbierali Rosjanom pracę. Byli wszędzie. Gdziekolwiek było coś do zrobienia, natychmiast się pojawiali. "...i milicja nic z tym nie robi!" - mówił z oburzeniem. "A jak tylko usiądziesz gdzieś z kolegami, żeby wypić, to już są i sztraf..." - opisywał ciężką dolę prześladowanego. Ale miał rację. Chińscy robotnicy byli wszędzie, zwłaszcza na budowach. W Czycie, w Ułan-Ude, w Irkucku. Wszyscy w żółtych kaskach i nieustannym mrówczym ruchu. Pracowali nawet w nocy przy sztucznym świetle. Rosjanie przy nich wyglądali na spacerowiczów, na nierobów przesiadujących w parkach. Chińczycy po pracy natychmiast znikali. Jakby zapadali się pod ziemię. Wracali po dziesięciu-dwunastu godzinach i znów zaczynali robotę.

***

Późnym popołudniem wróciliśmy do Zabajkalska. Z jego smętnych opłotków widać było chińskie wieżowce. Lśniły lucyferycznie w zachodzącym słońcu i wiodły na pokuszenie. Tego wieczoru chcieliśmy napić się wina. Szukaliśmy czegoś porządnego w zabajkalskich sklepikach. Wszędzie mieli wzmacniany spirytusem słodki portwein. Jak naiwne dzieci pytaliśmy o czerwone wytrawne, a sprzedawcy melancholijnie rozkładali ręce. W końcu ktoś wskazał nam nowo otwarty sklep. Prowadziła go para Ormian: piękna, wytworna kobieta i uśmiechnięty, elegancki mężczyzna. W tym rozpaczliwym mieście ich wygląd, maniery i uśmiechy sprawiały nierzeczywiste wrażenie. Tak samo jak czyste, jasne i uporządkowane wnętrze sklepu. Nawet kasjerka przy kasie uśmiechała się na nasz widok. Na półkach stało kilkanaście rodzajów czerwonego wina. Od mołdawskiego po chilijskie. Zaraz za ścianą zaczynało się cementowe rumowisko paropiętrowych bloków. Otworzyli swój sklep zaledwie wczoraj i byli dobrej myśli. Porozmawialiśmy chwilę. Naszą obecność w Zabajkalsku przyjmowali jak coś oczywistego. Pochwalili nawet nasz pomysł udania się do Buriacji, ponieważ tam "jest lepiej z ekologią i można naprawdę odpocząć".

Wieczorem oglądaliśmy telewizję. W chińskiej była olimpiada. W rosyjskiej, poza olimpiadą i ogólnotelewizyjnym śmieciem, wojna. To znaczy "humanitarna katastrofa w Południowej Osetii". Pod tym hasłem nadawano wszystkie doniesienia na wszystkich kanałach. Na górze ekranu wciąż przesuwał się pasek z takim napisem. W kółko pokazywano trzy albo cztery te same zdjęcia ze zrozpaczonymi starymi ludźmi na tle ruin. Rosyjscy żołnierze nieśli im pomoc. Wcześniej próbowaliśmy znaleźć w mieście internet. Nikt nie potrafił nam powiedzieć, gdzie go szukać. W końcu ktoś pokazał parterowy barak. Ale to było coś w rodzaju biura ochrony. Na stole stał komputer, a wokół siedziało paru ogolonych na glacę typów w czarnych uniformach i wysokich sznurowanych butach. Nawet nie próbowaliśmy. Esemesowaliśmy do przyjaciół w Polsce. Dostawaliśmy strzępy informacji. Piliśmy czerwone wino w kraju, który prowadził wojnę. Jednak z perspektywy Zabajkalska i chińskiej granicy ta wojna była nierealna. Tak jak sama Gruzja - plamka, okruch przylepiony do wielkiego i nieforemnego cielska Rosji. Ten kraj był za duży, by istnieć w zwyczajny sposób. Wszystko odbywało się gdzieś indziej, nieskończenie daleko, na innej planecie. Czy w ogóle można być obywatelem Rosji w podobny sposób, jak się jest obywatelem Polski, Francji, Węgier czy nawet Europy? Czy można czuć odpowiedzialność albo w ogóle związek z tym, co wyrabia twój kraj - kraj o długości piętnastu tysięcy kilometrów? Próbowałem choć na chwilę pomyśleć jak Rosjanin, próbowałem ćwiczyć się w empatii. Z perspektywy Zabajkalska wydawało się jednak, że Rosja może zrobić właściwie wszystko, a w jej mieszkańcach wzbudzi to znikome zainteresowanie, albo nie wzbudzi żadnego.

***

Następnego dnia rano ruszyliśmy w stronę Buriacji. Wiózł nas Oleg swoją wołgą. Był smagłym, szczupłym facetem o melancholijnym spojrzeniu. W aucie cuchnęło benzyną. Wajchę do otwierania okien mieliśmy tylko jedną, więc przekazywaliśmy ją sobie z rąk do rąk. Oleg opowiadał o służbie w armii. O tym, jak w latach 80. jego jednostka pancerna podczas przemarszów i manewrów skracała sobie drogę przez terytorium Mongolii. Wcale nas to nie dziwiło. Na mapie Chin wydanej przez rosyjskie ministerstwo transportu w roku 2008, którą kupiliśmy w Ułan-Ude, granica między Rosją i Mongolią nie istniała. Rosja po prostu graniczyła od razu z Chinami. W miejscowości Mirnaja oderwało nam się koło. To znaczy poszedł sworzeń wahacza. Oleg z zimną krwią opanował slalom i wylądowaliśmy na poboczu. Zajrzał pod auto, potem rozejrzał się po okolicy i powiedział, że spróbuje coś z tym zrobić.

Mirnaja wyglądała jak po przejściu frontu. Wielkie mieszkalne bloki pośród stepu przypominały szkielety. Wiał przez nie wiatr. Wokół ciągnęły się betonowe rumowiska i rdzewiały jakieś konstrukcje. I zielsko, syberyjskie zielsko oddające się gwałtownej, niecierpliwej wegetacji. W przydrożnym barze zjawił się Witalij. Był sympatyczny, przyjacielski, na piersiach nosił masywny srebrny łańcuch z wielkim krzyżem. Powiedział, że to było kiedyś wojskowe miasto pograniczne, ale wojsko odeszło i wszystko popadło w ruinę. Gdy powiedzieliśmy mu, skąd jesteśmy, zapytał, czy w Polsce dużo jest takich miejsc. Odpowiedzieliśmy, że raczej nie ma, jednak chyba nam nie uwierzył. Powiedział, że w telewizji pokazywali podobne miejsca w Polsce. W jego głosie można było wyczuć i zrozumienie, i współczucie. Było przyjemnie i nie chcieliśmy się sprzeczać. Któż zresztą sprzeczałby się z rosyjską telewizją. Siedzieliśmy w knajpianej altance i rozmawialiśmy o życiu. Witalij był kierowcą ciężarówki. Jeździł po osiemnaście godzin na dobę i zarabiał pięćdziesiąt tysięcy rubli, czyli coś koło pięciu tysięcy złotych. Mógł tyle jeździć. Czemu nie? Wyglądał na niezłego twardziela z tym swoim krzyżem, złotym uśmiechem i szorstką, ciepłą dłonią. Patrzyłem na jego pogodną twarz i przypominały mi się radzieckie filmy oglądane w dzieciństwie. Chciał rozmawiać o samochodach. Wypytywał, czym jeździmy. Prawdziwy fan i od razu polubiłem go jeszcze bardziej. Pokazywał w komórce zdjęcie swojej hondy. Czułem się jak palant, bo nie mogłem mu pokazać foty swojej fury. Obiecałem sobie w duchu, że jak tylko wrócę, to zaraz zrobię. Po dwóch godzinach zjawił się Oleg z naprawionym autem. Na rękach miał ślady smaru. Przy Witaliju wyglądał jak wcielenie nieśmiałości. Ale zdobył gdzieś część, zamontował i mogliśmy jechać. Potem, już w drodze, powiedział, że mu przykro, bo naraził nas na stratę czasu i pokrzyżował plany. Powiedzieliśmy, że nic się nie stało i żeby się nie martwił. W tej podróży nie mieliśmy żadnych planów.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2008