Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ascetyczną fabułę „Pani Dalloway” tworzą rozpisane na monologi wydarzenia jednego zwykłego dnia we współczesnym Londynie, a konkretnie - przygotowania tytułowej bohaterki, Clarissy Dalloway, do organizowanego przez nią przyjęcia. To przełomowa powieść angielskiego, czy zgoła europejskiego modernizmu, nie tylko ze względu na nowatorskie techniki narracji, wyrastające z nowych koncepcji świadomości. Można ją, jak sądzę, odczytać jako odpowiedź Woolf na „Ulissesa” Jamesa Joyce'a, który ukazał się w Paryżu w 1922, czyli trzy lata przed „Panią Dalloway”.
Powieść o codzienności
Obie powieści, o zbliżonej poetyce, dzieją się w ciągu jednego dnia, obie rozgrywają się w wielkomiejskiej scenerii: u Joyce'a jest to Dublin, u Woolf - Londyn. O ile jednak Joyce na chaos wielkomiejskiego życia narzuca siatkę antycznego mitu, nobilitując tym samym codzienność i uwznioślając swoich niebohaterskich bohaterów, o tyle Woolf pisze powieść o codzienności, konsekwentnie w jej ramach pozostając. Jej transformacja zwyczajnego życia polega na próbie możliwie jak najwierniejszego oddania nieuporządkowanych doświadczeń wewnętrznych głównych postaci dramatu oraz na nasyceniu obrazów detaliczną obserwacją, wywołującą z niebytu brzmienia, zapachy i smaki codziennej rzeczywistości.
Istotną różnicą jest także zmiana perspektywy, bo powieść „Pani Dalloway” jest powieścią napisaną nie tylko przez kobietę, ale też o kobiecie. Joyce oczywiście zamyka pamiętnie swoje wielkie dzieło monologiem Molly, co niektórzy mogą uznać za próbę przekroczenia zdeterminowanej własną płcią optyki, ale obraz kobiety u Joyce'a, przy całym jego ówczesnym radykalizmie, siedzi głęboko w tradycyjnej, czyli androcentrycznej, symbolice kobiecości, choćby w paralelach, jakie kreśli między kobiecością a naturą. Tymczasem pani Dalloway w powieści Woolf nie poddaje się ani mitycznej, ani symbolizującej transformacji.
W szkicach opublikowanych w tomie „Własny pokój” Woolf opisała różnice między literaturą tworzoną przez mężczyzn a literaturą kobiet. Jedną z nich byłaby według autorki „Fal” gotowość kobiet do przyznawania znaczenia pozornie banalnym, zwyczajnym zdarzeniom. Tymczasem w konwencji powieściowej, wypracowanej przez mężczyzn, można na przykład wspomnieć w opisie uczt i obiadów o dowcipnym komentarzu, który padł przy stole, ale milczeniem należy zbyć „zupę, łososia i pieczoną kaczkę”. „Pani Dalloway” jest literacką kreacją świata, w którym talerze, widelczyki, zupa i pieczona kaczka stają się ważniejsze od toczonych przy stole dyskusji.
Kruchość zjawiskowego świata Powieść Cunnighama idzie tropem wskazanym przez Woolf, oddając sprawiedliwość takim właśnie małym rzeczom. Utkana jest z biografii trzech kobiet: Virginii Woolf, którą widzimy w dwu momentach jej życia - przy pracy nad „Panią Dalloway” i w dniu jej śmierci; Clarissy Vaughan, którą dawny kochanek nazywa Panią Dalloway, oraz Laury Brown, oczekującej drugiego dziecka. Choć losy tych kobiet, żyjących w różnych epokach, nigdy się nie krzyżują, łączy je podobna wrażliwość, przeżywają podobne niepokoje i wątpliwości, a w ich biografiach pojawiają się te same epizody i postaci.Życiorys realnej Clarissy powtarza w szczegółach życiorys fikcyjnej pani Dalloway, jakby sugerując wspólnotę ich losów, bez względu na dzielący je dystans czasowy. O ile Joyce dokonał uniwersalizacji losu irlandzkiego Żyda, przywołując kontekst mitologiczny, o tyle Cunninghamowi udało się nadać uniwersalny wymiar biografiom trzech kobiet przez powtórzenie lub nałożenie na siebie ich życiorysów tak, by współbrzmiały w jednej, trójgłosowej elegii.
Bo powieść Cunnighama to przede wszystkim elegia. Tytułowe godziny przywołują żywioł czasu i prawdę o przemijaniu. Trzy kobiety odczuwają to przemijanie wyjątkowo intensywnie i boleśnie. Świat jawi się im w zmiennych, nietrwałych formach, niszczonych przez upływ czasu. Kiedy Clarissa spostrzega na ulicy młode, atrakcyjne dziewczyny, nie może opędzić się od myśli, że dziewczęta te wkrótce „dorosną, osiągną wiek średni, a potem się zestarzeją, staną się albo zasuszone, albo otyłe”. Laura zazdrości kochanków swojej przyjaciółce, lecz na to uczucie kładzie się cieniem podobne rozpoznanie: „niejeden z tych mężczyzn nie jest już tym, kim był dawniej”. Te gorzkie spostrzeżenia każą im myśleć o ulotności każdej chwili, o efemeryczności zdarzeń i uczuć, o kruchości zjawiskowego świata. Każda z kobiet czuje, że ten świat „daje jej delikatnie odczuć, że potrafi się bez niej obejść”.
Znaki ulotności
Powieść zaczyna się od sceny samobójczej śmierci Virginii, a kończy samobójczą śmiercią chorego na AIDS poety. Między tymi dwoma wydarzeniami znalazły dla siebie miejsce inne elegijne sceny, jak choćby ta, w której jedna z kobiet dowiaduje się o śmiertelnej chorobie, lub w której dzieci wyprawiają pogrzeb zdechłemu ptakowi. Jakby na tle tych znaków nieuniknionego przemijania, Cunningham przedstawia kobiety oddające się codziennej krzątaninie, związanej, co charakterystyczne, z przygotowywaniem posiłków („zupa, łosoś, pieczona kaczka”). Virginia szykuje kolację dla siostry, Clarissa urządza przyjęcie dla dawnego kochanka, a Laura piecze tort urodzinowy dla męża.
Przygotowanie posiłków nie jest rutynową, mechaniczną czynnością, dla kobiet Cunninghama staje się działaniem twórczym i jak każda twórczość, jest dla nich źródłem niepokojów i zwątpień, zanim przyniesie im krótkotrwałą, boleśnie ulotną satysfakcję.
Obok posiłków drugim znakiem ulotności są w tej powieści kwiaty. Kiedy Clarissa spotyka się z umierającym Richardem, ten prosi ją, aby opowiedziała mu o jakimś codziennym, choćby najbardziej banalnym zdarzeniu, a ona opowiada o kupowaniu kwiatów: „Był piękny poranek. Kupiłam kwiaty, zaniosłam je do domu i włożyłam do wody. I już. Koniec historii”. Kobiety z powieści Cunnighama żyją ze świadomością, że czasami niczego więcej powiedzieć nie sposób, gdyż całą prawdę o życiu zawrzeć można w tej najprostszej narracji, bez puenty i bez dalszego ciągu. Po prostu: koniec historii.
Z tej elegijnej świadomości wyrastają przeciwstawne uczucia: z jednej strony następuje intensyfikacja przeżyć trzech kobiet, jakby w zachłanności swojej chciały wchłonąć jak najwięcej barw, zapachów i smaków tego świata, a z drugiej - prześladuje je poczucie, że ich życie nie ma trwałej podstawy, bo żaden niezmienny wzorzec nie daje mu gwarancji. Przekonanie o przypadkowości i tymczasowości życia każe im szukać sensu w drobnych rytuałach codzienności. Laura układa
sztućce i talerzyki na stole w tak precyzyjny sposób, jakby od ich układu miały zależeć losy świata. I z punktu widzenia Laury tak rzeczywiście jest - losy jej świata zależą od tych widelczyków i talerzy, od drobiazgów, na których mogłaby się wesprzeć, kiedy ogarniają ją myśli o przemijaniu.
To pewnie jeden z najistotniejszych fragmentów powieści: „Gdy Laura ustawia talerzyki i rozkłada widelczyki na stole - gdy delikatnie brzęczą na wykrochmalonej bieli obrusa - ma wrażenie, że nagle odniosła sukces: w ostatniej chwili, tak jak malarz, który malując ostatnią kreskę na obrazie, uratował go od niespójności, jak pisarz, który napisał odpowiednie zdanie wydobywające ukrytą symetrię i konstrukcję dramatu”. Podobnie do tych codziennych zabiegów podchodzi powieściowa Virginia, gdy zamyśla się nad losem Clarissy: „Prawdziwą sztuką jest zawiadywanie herbatą i stołami w jadalniach; w tych konwenansach tkwi siła pobudzająca do życia”. Te widelczyki składnie ułożone na stole są dla kobiet Cunninghama i Woolf równie ważne jak wygrane bitwy dla mężczyzn.
W świecie krótkotrwałych posiłków i delikatnych kwiatów, ludzie zdają się krążyć po innych orbitach, które na chwilę tylko mogą się do siebie zbliżyć. Wtedy możliwy jest pocałunek - w powieści Cunninghama pocałunki pełnią ważną rolę, stając się znakiem przelotnego spotkania z drugim człowiekiem, próbą wydobycia się z osamotnienia, tym bardziej gorzką, im głębsza towarzyszy jej świadomość, że jest to zbliżenie jednorazowe i przypadkowe. Virginia mimowolnie całuje w usta swoją siostrę, Laura składa podobny pocałunek na ustach koleżanki, która dowiedziała się o swojej śmiertelnej chorobie, a Clarissa całuje umierającego na AIDS Richarda w policzek, gdyż strach nie pozwala jej pocałować go w usta.
W „Godzinach” są to chwile tragicznej epifanii. Chwile najintymniejszej bliskości, a jednocześnie - ostatecznych pożegnań.
MICHAEL CUNNINGHAM, „GODZINY”, przełożyły Maja Charkiewicz i Beata Gontar, Wydawnictwo Rebis, Poznań 2003.