Talerze i widelczyki

W 1925 roku ukazała się „Pani Dalloway”, druga powieść Virginii Woolf i jej pierwsze wielkie dzieło. Miała pierwotnie nosić tytuł „Godziny’ - monologi głównych postaci łączył bowiem dźwięk zegara odmierzającego czas. Taki tez tytuł nosi wydana w 1999 roku, wyróżniona nagrodą Pulitzera, powieść amerykańskiego pisarza Michaela Cunninghama, na podstawie której powstał głośny już film Stephena Daldry'ego.

30.03.2003

Czyta się kilka minut

Ascetyczną fabułę „Pani Dalloway” tworzą rozpisane na monologi wydarzenia jednego zwykłego dnia we współczesnym Londynie, a konkretnie - przygotowania tytułowej bohaterki, Clarissy Dalloway, do organizowanego przez nią przyjęcia. To przełomowa powieść angielskiego, czy zgoła europejskiego modernizmu, nie tylko ze względu na nowatorskie techniki narracji, wyrastające z nowych koncepcji świadomości. Można ją, jak sądzę, odczytać jako odpowiedź Woolf na „Ulissesa” Jamesa Joyce'a, który ukazał się w Paryżu w 1922, czyli trzy lata przed „Panią Dalloway”.

Powieść o codzienności
Obie powieści, o zbliżonej poetyce, dzieją się w ciągu jednego dnia, obie rozgrywają się w wielkomiejskiej scenerii: u Joyce'a jest to Dublin, u Woolf - Londyn. O ile jednak Joyce na chaos wielkomiejskiego życia narzuca siatkę antycznego mitu, nobilitując tym samym codzienność i uwznioślając swoich niebohaterskich bohaterów, o tyle Woolf pisze powieść o codzienności, konsekwentnie w jej ramach pozostając. Jej transformacja zwyczajnego życia polega na próbie możliwie jak najwierniejszego oddania nieuporządkowanych doświadczeń wewnętrznych głównych postaci dramatu oraz na nasyceniu obrazów detaliczną obserwacją, wywołującą z niebytu brzmienia, zapachy i smaki codziennej rzeczywistości.

Istotną różnicą jest także zmiana perspektywy, bo powieść „Pani Dalloway” jest powieścią napisaną nie tylko przez kobietę, ale też o kobiecie. Joyce oczywiście zamyka pamiętnie swoje wielkie dzieło monologiem Molly, co niektórzy mogą uznać za próbę przekroczenia zdeterminowanej własną płcią optyki, ale obraz kobiety u Joyce'a, przy całym jego ówczesnym radykalizmie, siedzi głęboko w tradycyjnej, czyli androcentrycznej, symbolice kobiecości, choćby w paralelach, jakie kreśli między kobiecością a naturą. Tymczasem pani Dalloway w powieści Woolf nie poddaje się ani mitycznej, ani symbolizującej transformacji.

W szkicach opublikowanych w tomie „Własny pokój” Woolf opisała różnice między literaturą tworzoną przez mężczyzn a literaturą kobiet. Jedną z nich byłaby według autorki „Fal” gotowość kobiet do przyznawania znaczenia pozornie banalnym, zwyczajnym zdarzeniom. Tymczasem w konwencji powieściowej, wypracowanej przez mężczyzn, można na przykład wspomnieć w opisie uczt i obiadów o dowcipnym komentarzu, który padł przy stole, ale milczeniem należy zbyć „zupę, łososia i pieczoną kaczkę”. „Pani Dalloway” jest literacką kreacją świata, w którym talerze, widelczyki, zupa i pieczona kaczka stają się ważniejsze od toczonych przy stole dyskusji.

Kruchość zjawiskowego świata Powieść Cunnighama idzie tropem wskazanym przez Woolf, oddając sprawiedliwość takim właśnie małym rzeczom. Utkana jest z biografii trzech kobiet: Virginii Woolf, którą widzimy w dwu momentach jej życia - przy pracy nad „Panią Dalloway” i w dniu jej śmierci; Clarissy Vaughan, którą dawny kochanek nazywa Panią Dalloway, oraz Laury Brown, oczekującej drugiego dziecka. Choć losy tych kobiet, żyjących w różnych epokach, nigdy się nie krzyżują, łączy je podobna wrażliwość, przeżywają podobne niepokoje i wątpliwości, a w ich biografiach pojawiają się te same epizody i postaci.Życiorys realnej Clarissy powtarza w szczegółach życiorys fikcyjnej pani Dalloway, jakby sugerując wspólnotę ich losów, bez względu na dzielący je dystans czasowy. O ile Joyce dokonał uniwersalizacji losu irlandzkiego Żyda, przywołując kontekst mitologiczny, o tyle Cunninghamowi udało się nadać uniwersalny wymiar biografiom trzech kobiet przez powtórzenie lub nałożenie na siebie ich życiorysów tak, by współbrzmiały w jednej, trójgłosowej elegii.

Bo powieść Cunnighama to przede wszystkim elegia. Tytułowe godziny przywołują żywioł czasu i prawdę o przemijaniu. Trzy kobiety odczuwają to przemijanie wyjątkowo intensywnie i boleśnie. Świat jawi się im w zmiennych, nietrwałych formach, niszczonych przez upływ czasu. Kiedy Clarissa spostrzega na ulicy młode, atrakcyjne dziewczyny, nie może opędzić się od myśli, że dziewczęta te wkrótce „dorosną, osiągną wiek średni, a potem się zestarzeją, staną się albo zasuszone, albo otyłe”. Laura zazdrości kochanków swojej przyjaciółce, lecz na to uczucie kładzie się cieniem podobne rozpoznanie: „niejeden z tych mężczyzn nie jest już tym, kim był dawniej”. Te gorzkie spostrzeżenia każą im myśleć o ulotności każdej chwili, o efemeryczności zdarzeń i uczuć, o kruchości zjawiskowego świata. Każda z kobiet czuje, że ten świat „daje jej delikatnie odczuć, że potrafi się bez niej obejść”.

Znaki ulotności
Powieść zaczyna się od sceny samobójczej śmierci Virginii, a kończy samobójczą śmiercią chorego na AIDS poety. Między tymi dwoma wydarzeniami znalazły dla siebie miejsce inne elegijne sceny, jak choćby ta, w której jedna z kobiet dowiaduje się o śmiertelnej chorobie, lub w której dzieci wyprawiają pogrzeb zdechłemu ptakowi. Jakby na tle tych znaków nieuniknionego przemijania, Cunningham przedstawia kobiety oddające się codziennej krzątaninie, związanej, co charakterystyczne, z przygotowywaniem posiłków („zupa, łosoś, pieczona kaczka”). Virginia szykuje kolację dla siostry, Clarissa urządza przyjęcie dla dawnego kochanka, a Laura piecze tort urodzinowy dla męża.

Przygotowanie posiłków nie jest rutynową, mechaniczną czynnością, dla kobiet Cunninghama staje się działaniem twórczym i jak każda twórczość, jest dla nich źródłem niepokojów i zwątpień, zanim przyniesie im krótkotrwałą, boleśnie ulotną satysfakcję.

Obok posiłków drugim znakiem ulotności są w tej powieści kwiaty. Kiedy Clarissa spotyka się z umierającym Richardem, ten prosi ją, aby opowiedziała mu o jakimś codziennym, choćby najbardziej banalnym zdarzeniu, a ona opowiada o kupowaniu kwiatów: „Był piękny poranek. Kupiłam kwiaty, zaniosłam je do domu i włożyłam do wody. I już. Koniec historii”. Kobiety z powieści Cunnighama żyją ze świadomością, że czasami niczego więcej powiedzieć nie sposób, gdyż całą prawdę o życiu zawrzeć można w tej najprostszej narracji, bez puenty i bez dalszego ciągu. Po prostu: koniec historii.

Z tej elegijnej świadomości wyrastają przeciwstawne uczucia: z jednej strony następuje intensyfikacja przeżyć trzech kobiet, jakby w zachłanności swojej chciały wchłonąć jak najwięcej barw, zapachów i smaków tego świata, a z drugiej - prześladuje je poczucie, że ich życie nie ma trwałej podstawy, bo żaden niezmienny wzorzec nie daje mu gwarancji. Przekonanie o przypadkowości i tymczasowości życia każe im szukać sensu w drobnych rytuałach codzienności. Laura układa
sztućce i talerzyki na stole w tak precyzyjny sposób, jakby od ich układu miały zależeć losy świata. I z punktu widzenia Laury tak rzeczywiście jest - losy jej świata zależą od tych widelczyków i talerzy, od drobiazgów, na których mogłaby się wesprzeć, kiedy ogarniają ją myśli o przemijaniu.

To pewnie jeden z najistotniejszych fragmentów powieści: „Gdy Laura ustawia talerzyki i rozkłada widelczyki na stole - gdy delikatnie brzęczą na wykrochmalonej bieli obrusa - ma wrażenie, że nagle odniosła sukces: w ostatniej chwili, tak jak malarz, który malując ostatnią kreskę na obrazie, uratował go od niespójności, jak pisarz, który napisał odpowiednie zdanie wydobywające ukrytą symetrię i konstrukcję dramatu”. Podobnie do tych codziennych zabiegów podchodzi powieściowa Virginia, gdy zamyśla się nad losem Clarissy: „Prawdziwą sztuką jest zawiadywanie herbatą i stołami w jadalniach; w tych konwenansach tkwi siła pobudzająca do życia”. Te widelczyki składnie ułożone na stole są dla kobiet Cunninghama i Woolf równie ważne jak wygrane bitwy dla mężczyzn.

W świecie krótkotrwałych posiłków i delikatnych kwiatów, ludzie zdają się krążyć po innych orbitach, które na chwilę tylko mogą się do siebie zbliżyć. Wtedy możliwy jest pocałunek - w powieści Cunninghama pocałunki pełnią ważną rolę, stając się znakiem przelotnego spotkania z drugim człowiekiem, próbą wydobycia się z osamotnienia, tym bardziej gorzką, im głębsza towarzyszy jej świadomość, że jest to zbliżenie jednorazowe i przypadkowe. Virginia mimowolnie całuje w usta swoją siostrę, Laura składa podobny pocałunek na ustach koleżanki, która dowiedziała się o swojej śmiertelnej chorobie, a Clarissa całuje umierającego na AIDS Richarda w policzek, gdyż strach nie pozwala jej pocałować go w usta.

W „Godzinach” są to chwile tragicznej epifanii. Chwile najintymniejszej bliskości, a jednocześnie - ostatecznych pożegnań.

MICHAEL CUNNINGHAM, „GODZINY”, przełożyły Maja Charkiewicz i Beata Gontar, Wydawnictwo Rebis, Poznań 2003.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Film w Tygodniku (13/2003)