Tajemnice traumy

Małgorzata Wosińska: Tochman dostał od misjonarzy niekonkretne informacje i napisał o nich rozdział książki. Ja dostałam bardzo konkretne. I wtedy przestałam zadawać pytania. Rozmawiał Marcin Żyła

07.06.2011

Czyta się kilka minut

Kiedy na Gikondo w Rwandzie dochodziło do aktów ludobójstwa, pallotyni z tamtejszej misji się modlili. Jakby chodziło im tylko o to, by masakra nie odbywała się w świątyni, jakby ich jedyną troską było wyniesienie z kaplicy Najświętszego Sakramentu - takie wrażenie można odnieść po lekturze książki Wojciecha Tochmana pt. "Dzisiaj narysujemy śmierć". W rozmowie z ks. Adamem Bonieckim ("TP" nr 21/2011) Tochman powtarzał za psychologiem Philipem Zimbardo: bierne przyglądanie się złu jest również złem. "Najgorsze, co można zrobić potem, to odmawiać rozmowy o tym, co się wydarzyło" - zarzucał pallotynom i Kościołowi w Rwandzie.

Co się może kryć za ludzkim milczeniem, za odmową obrony ofiar, wreszcie - rozmowy o tym? Co się wydarza w człowieku, gdy jego ciało buntuje się przeciw wszystkiemu w chwili śmiertelnego strachu, desperacko lgnąc do życia? Czy skarga reportażysty na zachowanie ludzi Kościoła jest uzasadniona - pytamy psychotraumatolożkę i etnolożkę, która poznała misję pallotynów, gdy pracowała w Rwandzie z ocalałymi z ludobójstwa.

Pół roku temu Halina Bortnowska zauważała w "Tygodniku", że Tochman "zawsze pisał teksty, które prowadziły w trudne miejsca" (nr 51/2010). Gikondo było jednym z nich. Ale okazuje się, że istota wątpliwości związanych z opowieścią Wojciecha Tochmana nie dotyczy tylko ludzkiego prawa do strachu, lecz przede wszystkim samej narracji o ludobójstwie i ograniczeń, którym podlegają - lub podlegać powinni - zarówno reportażyści, jak i naukowcy.

Marcin Żyła: Powiedziałaś mi przed rozmową, że to etyka badacza nie pozwala Ci dłużej milczeć o książce "Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciecha Tochmana i zachowaniu polskich misjonarzy w czasie ludobójstwa w Rwandzie. Dlaczego właśnie etyka?

Małgorzata Wosińska: Jestem etnologiem. Moja dyscyplina uznaje istnienie dwóch rodzajów wiedzy: akademickiej oraz lokalnej, opartej na tym, co mówią ludzie. Zawód zmusza mnie do konfrontacji teorii z pamięcią. Tak się złożyło, że pracowałam z niektórymi opisanymi w książce pallotynami, z ich pamięcią.

Jakiś czas temu do Instytutu Chorób Tropikalnych w Poznaniu zaczęli się zgłaszać misjonarze wracający z Afryki, twierdząc, że są chorzy na malarię. Nie byli. Potem mówili, że mają pasożyty. Tego badania również nie wykazały. Ale spadała im waga, cierpieli na bezsenność, czuli niepokój. Nie znano przyczyny, a gdy okazało się, że jadę do Rwandy pracować jako etnolog i psychotraumatolog z ocalałymi z ludobójstwa, poproszono mnie, abym zwróciła uwagę, czy na misji w Gikondo nie dzieje się coś niepokojącego.

Na miejscu okazało się, że niepokojące jest wszystko. Objawy manii prześladowczej, natrętne przekonanie misjonarzy, że wkrótce zacznie się kolejna wojna, koszmary nocne. Mieszkałam u pallotynów, ale pracowałam w centrum Kigali i na południu kraju. Szybko przekonałam się, że Rwanda jest stosunkowo bezpieczna. To za ogrodzeniem misji wciąż panowały wojna i lęk: przed podsłuchami, telefonami, e-mailami. Wówczas zrozumiałam, że mam do czynienia z ocalałymi z ludobójstwa, którzy przez 16 lat nie otrzymali żadnej pomocy. I zaczęłam ich słuchać jeszcze uważniej.

Myślę, że Wojtek Tochman też to musiał widzieć - tego nie dało się nie zauważyć. Może nie podszedł do nich wystarczająco blisko? Zatrzymał się w którymś momencie, wystraszył? Dziwię się,

że reporter zajmujący się traumą nie zobaczył traumy na Gikondo.

W rozmowie z ks. Adamem Bonieckim mówił o zachowaniu pallotynów w czasie ludobójstwa, że bierne przyglądanie się złu jest także złem. Ty się nie zastanawiasz, co profesor Zimbardo miałby do powiedzenia o tym wszystkim?

Oczywiście, myślę o tym. Ale problem, który Wojtek rozstrzygnął tak definitywnie, mówiąc, że "duszpasterze zostawili swoje owce w największej potrzebie", wiąże się z tym, co cielesne i behawioralne. Może trochę jestem relatywistką, ale moim zadaniem jest słuchanie - nie tylko głosów, ale również ciał.

To nie tak, że misjonarze uciekli czwartego dnia ludobójstwa. Oni chcieli uciec już pierwszego dnia. Taka była potrzeba człowieka: wiać od razu. Tylko że płot był za wysoki, a po drugiej stronie stało wojsko.

To nie tak, że w pewnym momencie przestali grzebać ciała, bo już dalej nie mogli. Czasem nie mogli pochować ani jednego trupa, bo zbyt trzęsły im się nogi. Mówili potem, że człowiek w takiej sytuacji nic nie może zrobić. Jest nikim, niczym. Że nie czuje ciała. I że ludzie różnią się między sobą zachowaniem: gdy jeden staje ze świętą figurką, aby bronić wiernych, drugi chowa się pod łóżkiem. Myślę, że ma to związek nie tylko z moralnością, ale również z ciałem. Masz biegunkę, nie możesz wstać, wymiotujesz.

Oczywiście, nie da się nie oceniać postępowania drugiego człowieka. Ja też to robię. Ale rolą etnologa jest przede wszystkim ustalenie, z jakim problemem zmagają się ludzie na danym terenie, co ich trapi i fascynuje, co oni myślą, a nie tylko - co ja o nich myślę. Nieważne, czy świadek jest dla mnie miły, nieważne, ile mi mówi. Brak informacji to też informacja: o tym, że dalej jest niepamięć, a za nią - jakaś blokada. Gdy zaczynam pracę w terenie, nie mam gotowych tez.

Każdy reporter powie, że pracuje tak samo.

Ale w etnologii ja wyłącznie odtwarzam teren. Nie wymyślam własnej narracji, tylko staram się odtworzyć narrację świadków. I ciągle zwracam uwagę na to, czy nie zawłaszczam sobie ich pojęć, nie panoszę się w tekście ze swoim "ja", nie używam wyrazów klasyfikujących, generalizujących. Wciąż się zastanawiam: a może trzeba użyć innego słowa?

Współcześni etnolodzy piszą też o tym, jak się czuli w terenie. Mają okazję pokazać swój stan emocjonalny. To ważne, aby czytelnik wiedział, że miałeś na miejscu jakiś problem, że wcale nie było tak różowo. Przedstawia się szerszy kontekst.

Jak odczytujesz warstwę emocjonalną książki Tochmana?

"Czy masz chorobę lokomocyjną?" - to było pierwsze pytanie, które zadałam Wojtkowi. Bo w książce dużo pisze o tym, że mu się źle podróżowało po Rwandzie: drogi były wąskie, a powietrze duszne. I że zawsze obok, blisko, było jakieś ciało, inny człowiek. "Bliskość ofiar i katów to bliskość śmierci" - zanotował. Reportażysta ma do tego prawo. Problem zaczyna się wtedy, gdy tak bardzo przez własny pryzmat tworzy rzeczywistość. Czytając książkę, czułam, że Rwanda jest pełna rozpaczy, rozedrgana. No i że Wojtek źle się tam czuł. A Rwanda wcale nie jest straszna. To piękny kraj.

Ciągle byłam tam przez wszystkich dotykana. Nie miałam z tym problemu, to nie było wykorzystywanie. Nie tylko Tutsi, ale i Hutu są dosyć duzi. Na mnie mówili: akazungu, "małe białe". Czasem myśleli, że jestem dzieckiem, i brali na kolana. To było zniewalające. I wzruszało.

Możesz różnie interpretować dotyk i w ogóle wszystkie wydarzenia - problem zaczyna się wtedy, gdy masz je opisać. Jakiej narracji użyjesz? Nie twierdzę, że istnieje przewaga etnologii nad reportażem, ale wiem, że myślenie o etyce swojego zawodu jest w obu przypadkach bardzo ważne. Wiem, że my, etnolodzy, bardzo się pilnujemy, i zastanawiam się, czy reportażyści też - jak myślisz?

Na pewno zasady gatunku pozwalają im na znacznie większą swobodę.

A u nas wręcz przeciwnie: ograniczają. No, ale nasze teksty nie są ciekawe. Ich się nie wydaje, nie czyta. To cena, jaką płacimy.

Myślę, że reporter powinien być świadomy własnych ograniczeń i lęków. Teren obnaży wszystko. Gdy zaczęłam zajmować się Zagładą, uznałam, że powinnam pojechać na ekshumację. Zaczęłam pracować przy lokalizacji grobów żołnierzy niemieckich w Polsce. Pewnego dnia, do dziś nie wiem dlaczego, ukradłam podczas ekshumacji złoty ząb. Później wrzuciłam go z powrotem do grobu. Wiesz, co czułam, gdy przez kilka dni miałam przy sobie ten ząb? Że panuję nad tym terenem, a nie teren nade mną. Nie wstydzę się o tym mówić, napisałam o tym tekst do książki o etyce badań. Nauka też bywa przewrotna.

Kiedy czytam książkę Wojtka, mam wrażenie, że groza bijąca z tekstu może być także - prócz tego, że jest świetnym zabiegiem literackim, trafnie i przejmująco oddającym atmosferę 1994 r. - konsekwencją zmęczenia i lęku samego reportera.

A tak naprawdę Rwanda żyje teraz pełnią życia. Dzwoni do mnie stamtąd znajoma i pyta, jak nastroić wiolonczelę. Bo zgubiła mostek, a nowego nie może kupić. Telefonują ludzie z prośbą, czy nie zrobiłabym im transkrypcji utworów tradycyjnych, które właśnie nagrali w buszu na komórce - trwa program rekonstruowania muzyki tradycyjnej, bo podczas ludobójstwa zabito większość muzyków. A tak się składa, że poza traumą, mają też kulturę tradycyjną. Chcą żyć normalnie.

Byłaś na Gikondo, gdy ukazała się książka. Jak zareagowali na nią misjonarze?

O samej książce mówiono niewiele, ale w pewnym momencie zaczęto mówić o Wojtku. Znów się pojawił w życiu misji, ale nie bezpośrednio. Mówiono np., że zostawił na Gikondo swoje rzeczy. Pytano: przyjedzie, by je zabrać, czy już nie? Pallotyni do ostatniej chwili mieli nadzieję, że ta książka jednak się nie ukaże. Może damy ci do niego numer - mówili mi - zadzwonisz, jak wrócisz do Polski?

Pierwszą reakcją było milczenie, odmowa przyjęcia treści. Nikt nie chciał czytać książki-zwierciadła, w którym po przejrzeniu się, widziałeś kogoś bardzo złego.

A potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy, np. awantury wśród misjonarzy. Jeden z braci utopił się w jeziorze. Pogrzeb, na który wszyscy zjechali, wypadł zaraz po premierze książki. Pamiętam, że była bardzo gęsta atmosfera. Pamiętam załamanie nerwowe jednego z misjonarzy. Wojtek pewnie nawet nie przypuszcza, jakie zamieszanie wywołał na Gikondo.

Odnoszę wrażenie, że kluczem do prawidłowego odczytania tej książki jest fakt, że misjonarze odmówili autorowi rozmowy i może go tym w jakimś stopniu urazili.

Też tak czuję, w końcu nie dopuszczono go do tajemnicy. Ale wiesz, tam jest chyba inna tajemnica niż ludobójstwo z 1994 r. Dla misjonarzy jest jeszcze tajemnica wiary. Wojtek powiedział: "Misjonarze wrócili do Rwandy, kiedy maczety były jeszcze ciepłe. Mieli wysoko podniesione głowy". Zapomniał jednak dodać, że gdy wrócili, sytuacja w kraju była wciąż niestabilna i w następnych latach, ponownie, stali się uczestnikami i świadkami traumatycznych wydarzeń.

W Rwandzie nie mówi się dziś o historii powojennej, aby nie rozdrapywać ran. W sensie społeczno-politycznym to chyba słuszna polityka, ale w sensie terapeutycznym milczenie jest dekonstrukcją, depresją, dezintegracją... Misjonarze z Gikondo milkną tak szybko, jak każdy zraniony człowiek. I jak każdy zraniony od razu wyczuwają, gdy ktoś ma poczucie władzy lub motywację wewnętrzną, której nie znają i której się boją. Zadają więc pytania: kim jesteś, po co to piszesz? Proces przełamywania milczenia jest pracochłonny i sam w sobie jest tajemnicą.

Potem przychodzi jeszcze gorsze: walka o to, kto będzie rządził każdym dniem: moja trauma czy ja? Kto zdecyduje, jak się będę dziś czuła? Ludzie w Rwandzie włożyli bardzo dużo pracy w to, żeby żyć. Żeby było życie, a nie śmierć. Tego nie ma w książce. Wielka szkoda.

Misjonarze przeżyli ludobójstwo, potem pracę w rejonie konfliktu. Nie mogli mówić - bo nie było czasu lub psychologa, bo nastał nowy porządek, bo trauma zamyka usta. A na koniec oskarżono ich, że w 1994 r. byli biernymi świadkami zbrodni. W takiej sytuacji naprawdę można się nieźle "zeschizować". Wojtek wiedział o tym wszystkim i chociażby dlatego powinien był zostawić pallotynów w spokoju.

Czy Kościół w Rwandzie zamknął się po tym wszystkim za murami?

Co ty opowiadasz? Za jakimi murami? Tam jest siatkówka, mnóstwo dzieci, integracja, lekcje socjalizacyjne...

Ale czy odciął się od ludobójstwa?

Kościół w Rwandzie nie jest idealny. Ale trzeba pamiętać, że jest za to stosunkowo wolny od nacisków instytucji zewnętrznych, ma kontakty z Zachodem. Jest najmniej kontrolowaną instytucją i dobrym miejscem na podjęcie dialogu o przeszłości. W kościołach, parafiach i misjach zdarza się czasem, że oprawcy i ofiary mówią o ludobójstwie bez lęku. W ramach przygotowań do świąt wspólnie sprzątają, przygotowują jedzenie, razem się modlą. Jest pomysł, aby w przyszłym roku w kwietniu w Kibeho zorganizować oficjalne, kościelne obchody rocznicy ludobójstwa. Przeprowadzić debatę, poczytać świadectwa.

Cała sprawa dotyczy szczegółów wydarzeń sprzed wielu lat. Jakie pułapki wiążą się z rekonstrukcją takich faktów? Czy można w ogóle odtworzyć np., kto ile ciał ofiar wtedy pochował? I czy to, w ogóle, ma sens?

Mózg zna wiele mechanizmów obronnych. Nie tylko może czegoś zupełnie nie pamiętać, ale może nawet zmieniać w pamięci przeszłość, pamiętać szczegóły - takie jak zapach, gwiazdy na niebie - lecz nie twarz oprawcy. Pamięć jest bardzo selektywna, to zaś oznacza, że trzeba bardzo długo słuchać świadka, bo nie wiadomo, za którym razem powie ci o sobie prawdę.

Jeden z bohaterów książki nie dał rady grzebać trupów. Przeżywał to bardzo - ale miał też poczucie, iż Wojtkowi trzeba powiedzieć, że je chował. Nawet wtedy kierował nim wstyd. Oto świadectwo kondycji człowieka.

Kategorie, które zaburzają pamięć, to poczucie winy i wstyd. Wstyd, który nagle, nie wiadomo skąd ani jak, ogarnia całe ciało i krzyczy: nie! To nie intencjonalna niechęć do rozmowy, tylko blokada ciała. Wstyd jest sprytny, potrafi się rozejść po wszystkich zakamarkach ciała i duszy. Chcesz powiedzieć - a się nie da.

Masz drgawki, mroczki przed oczami, nie możesz mówić. Czasem człowiek staje się agresywny, co odwraca jego uwagę od wstydu czy poczucia winy, uwalnia emocje. Trzeba więc być czujnym - i ciągle słuchać. I naprawdę nie musisz pytać ludzi o maczety. Twoim zadaniem jest stać po stronie życia i szczęścia świadka. Jeżeli odmawia rozmowy, nie możesz go zmuszać do tego, aby czynił z przeszłości jedyny punkt odniesienia. Gdy rozmawiam z młodymi Rwandyjkami, to gadamy o chłopakach. I nagle któraś mówi: jak ja nienawidzę Hutu, w życiu nie będę mieć chłopaka Hutu... Twoim zdaniem to nie trauma?

Wiem, zaraz powiesz: celem reportażysty nie jest psychoterapia rozmówców. Ale jeżeli pracuje się z osobami straumatyzowanymi, to, chcąc tego lub nie, zawsze odgrywa się rolę terapeuty.

Jak zamykasz rany, które otwierają się w świadkach w czasie rozmów?

Gdy zbliżam się do trudnego momentu, milczę. To mój rozmówca powinien być decyzyjny, czuć się panem sytuacji, decydować, co mi powie.

Tak samo Tochman mówił o swoich rozmowach z kobietami - ofiarami gwałtów w Rwandzie.

A dlaczego nie mówił tak o rozmowach z misjonarzami? Zasady pracy z traumą obowiązują w każdej sytuacji.

Teraz mogę to powiedzieć: uwielbiam misjonarzy z Gikondo. Ale przez dwa pierwsze tygodnie u nich myślałam, że oszaleję - że trafiłam do jakiegoś piekła. Takie stwierdzenie jest chyba uczciwe - wobec nich i siebie samej. Co więcej, do dziś nie zgadzam się z wieloma rzeczami, które słyszę od swoich rozmówców. Ale to nie ma znaczenia. Znaczenie ma rozmówca. Jeśli nie rozmówca, to po co w ogóle zaczynasz wywiad? I dlatego misjonarzy jest mi tak żal. Widziałam, w jakim żyją napięciu, ile muszą wytrzymać, i zdecydowałam się dopuścić ich do głosu.

Jak czytało Ci się fragment o wyniesieniu przez pallotynów Najświętszego Sakramentu z kościoła w chwili, gdy na zewnątrz dokonywała się rzeź? Ta czynność stała się swoistym zwornikiem uwagi w rozdziale poświęconym wydarzeniom na Gikondo.

Gest wyniesienia mógł znaczyć wiele. Może był błogosławieństwem dla tych, którzy leżeli już martwi na zewnątrz? Może księża myśleli, że zaraz spłonie cały kościół? A może Najświętszy Sakrament to jedyna rzecz, której jako misjonarz - w chwili gdy na podwórku ścinane są głowa za głową - się nie boisz? Boisz się ciał, maczet, dźwięku i zapachu śmierci. Ale przecież zawsze cię uczono, że Jego bać się nie możesz, że Bóg cię ocali. I Najświętszy Sakrament jest jedyną rzeczą, której możesz się złapać. Już nawet nie dla innych. Dla siebie.

Wiara nie musi odgrywać w tym żadnej roli - chodzi o poczucie bezpieczeństwa?

Gdy człowiek się boi, tak najbardziej w swoim życiu, to wyobraża sobie coś, co jest dla niego najpiękniejsze, najbezpieczniejsze. Myślę, że misjonarze lubią się modlić. Przecież kiedyś to dzięki modliwie zdecydowali się na takie, a nie inne życie. To, że gdy modlili się w kaplicy, nie słyszeli, co dzieje się na zewnątrz, jest jak najbardziej prawdopodobne. W największym stresie mogli niczego nie słyszeć i nie widzieć, mieć przed oczami tylko obraz, który kumulował ich siły. Bo skrajne niebezpieczeństwo dezintegruje ciało człowieka. A człowiek chce - jeszcze przez chwilę przynajmniej - czuć się w jednym ciele. Ciało zrobi wszystko, aby przetrwać.

Czasami przekracza się granicę, po której człowiek już nie reaguje na nic. Tak pewnie mieli "muzułmanie" w Auschwitz. Jeśli wierzysz, to zanim do tego dojdzie, będziesz się modlił. Pójdziesz do tabernakulum i wyniesiesz Pana Boga, po to, żeby być z Nim jak najbliżej. Gdybym była misjonarzem, też pewnie leżałabym w kaplicy i się modliła. Z autopsji, z własnego przeżycia traumatycznego, mogę Ci powiedzieć, że mam inne reakcje. Ani lepsze, ani gorsze. Jednego jestem pewna - wtedy zaczynają się dziać rzeczy pozacielesne.

Wojna w ogóle polega chyba na tym, że operujesz kategoriami pozaludzkimi.

Tak - i wtedy nawet gwałt przestaje mieć znaczenie. Tak na dobrą sprawę, co z tego, że cię zgwałcili? Przecież żyjesz! Są takie osoby, które zgwałcono i nie robią z tego żadnej sprawy. Znam taką parę: dziewczyna leżała pod trupami przez siedem dni, a chłopak cztery. Potem się spotkali, dziś mają synka, którego nazwali Borys. Nie chcieli, aby nosił imię związane z Rwandą. To fantastyczna rodzina. Gdy na nią patrzysz, w ogóle nie widzisz traumy. Czy to znaczy, że nie mają swoich tajemnic? Mają, ale chcą być po stronie życia i próbują zbudować przyszłość na innej niż trauma wartości. Czy mnie to dziwi, czy nie muszę tego uszanować?

Misjonarze wynieśli tabernakulum, bo jakoś się czuli. Trzeba było ich zapytać, jak.

Tochman tego nie zrobił, bo nie chcieli z nim rozmawiać.

To są tajemnice traumy - pojemne i symboliczne, można je interpretować na różne sposoby. Dlaczego zakładać, że czai się w nich wyłącznie zło? Dlaczego nie spróbować ich zrozumieć takimi, jakimi są, nawet jeżeli przekracza to nasze pojęcie? Kłopot w tym, że Wojtek dostał od misjonarzy niekonkretne informacje i napisał o nich rozdział książki. Ja dostałam bardzo konkretne. I wtedy przestałam zadawać pytania. A już na pewno nie potrafiłabym wyczytać odpowiedzi z jakiegoś opublikowanego gdzieś tekstu, jak zrobił to Wojtek.

Mówili mi: "Pierwszego dnia próbowałem uciec - potem siedziałem zamknięty w pokoju - pamiętam, jak do nas strzelali - pamiętam, jak najstarszy ksiądz, który przeżył powstanie warszawskie, chojrakował, chciał wyjść na korytarz - mówimy mu: nie wychodź - on mówi: wiem, jak się zachować w czasie wojny - potem my: ale to nie jest taka sama wojna jak wtedy - w końcu został, położył się na podłodze".

Myślę, że dużo było sytuacji, w których ratowali własną skórę. Mieli dylematy "wziąć kogoś na samochód czy nie? - zabiją mnie, jak wezmę, czy nie? - pewnie zabiją, nie biorę. Z takich wyborów składały się tamte dni misjonarzy". Najświętszy Sakrament to przy nich nic. Nie wiem, dlaczego Wojtek tak się do niego przyczepił i, nie poznawszy kontekstu, zranił ludzi.

Reporter odpowie: taką rzeczywistość widziałem, a reportaż to gatunek subiektywny.

Wierzę, że są jakieś granice. Trauma jest tak bardzo autogenna... Ludzie lubią czytać takie relacje. Sami mają w sobie pełno lęków, więc zawsze miło jest poczytać o czyichś większych lękach. Ta maczeta z książki stała się w Rwandzie uwalniającym obrazem własnych lęków. Ludzie, z fascynacją patrząc na przemoc, robią wielką krzywdę tym, którzy ją przeżyli.

A pomyśl tylko, jaki potencjał jest w niemówieniu! Takie ciche piękno... Jakim osiągnięciem byłoby opisanie wstydu! Ale nie takiego rozumianego dosłownie, tylko wstydu - ostatniego uczucia, które pojawia się w sytuacji, gdy ciało nie czuje już nic - wstydu za to, że się w ogóle jest. To by dopiero było wyzwanie dla reportera.

MAŁGORZATA WOSIŃSKA jest etnologiem, psychotraumatologiem i muzykiem, współpracowniczką rwandyjskiej Commision Nationale de Lutte contre le Génocide (Narodowej Komisji Walki z Ludobójstwem). W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM w Poznaniu przygotowuje doktorat na temat tożsamości ocałych z ludobójstwa w Rwandzie. Konsultowała scenariusz niezrealizowanego filmu "Ptaki śpiewają w Kigali" w reżyserii Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2011