Tadeusza Zaleskiego życie pod prąd

Zwykł mawiać, że Ewangelia to historia buntu. I że nigdy nie chciał płynąć z prądem. Fakt: w swoim pięćdziesięcioletnim życiu z prądem raczej nie płynął. Więc dziś niektórzy mówią o nim: buntownik. Przez 17 lat był spokojny, ale w końcu nie wytrzymał. Wtrąca się w nie swoje sprawy. I po co mu to. Rozrabiaka. Wojownik.

20.02.2006

Czyta się kilka minut

Ks. Zaleski na Mszy w Nowej Hucie w latach 80. (u góry) oraz współcześnie, w ośrodku w Radwanowicach (na dole). /
Ks. Zaleski na Mszy w Nowej Hucie w latach 80. (u góry) oraz współcześnie, w ośrodku w Radwanowicach (na dole). /

Nie, to nie tak, nawet jeśli w każdej z tych hipotez jest trochę prawdy. Bo trzeba było być buntownikiem, by pod koniec lat 70. zabierać się za robotę opozycyjną: przed Sierpniem opozycja to była garstka, samotna w obojętnym tłumie. Trzeba było mieć coś z wojownika, żeby mimo uczucia, iż uciekło się grabarzowi spod łopaty, dalej robić swoje. Mimo strachu, obecnego codziennie.

Ale to tylko część rzeczywistości.

Zaufanie

Ośrodek dla niepełnosprawnych w Radwanowicach koło Krakowa tonie w świeżym śniegu. Spadł w nocy, kilkanaście centymetrów. Pokrywa okoliczne wzgórza. Łagodzi kanty. Cisza. Miękkość. Bajkowy krajobraz.

W roku 1991, gdy ośrodek dopiero powstawał i gdy czasem pierwszego nie starczało pieniędzy na wypłaty dla nielicznych jeszcze pracowników, jeden z dziennikarzy zapytał go, dlaczego to robi? Odpowiedział, że zawsze starał się robić "coś pożytecznego".

---ramka 410407|prawo|1---To jedno. Drugie zabrzmi może nieco klerykalnie. Ale jeśli spojrzeć na jego dorosłe życie, od kiedy w 1977 r. zaczął kilka rzeczy naraz - seminarium, wspólnoty niepełnosprawnych, opozycja - widać, że Tadeusz Zaleski zwykł stawać po stronie tych, którzy potrzebują pomocy. Był ich duszpasterzem, przyjacielem, osobą wiarygodną, do której mogą się zwrócić.

W latach 80. byli to strajkujący robotnicy z Nowej Huty, ludzie z solidarnościowego podziemia. A także muminki, jak ich nazwano, i ich rodziny. W PRL niepełnosprawni, choć stanowili 10 proc. społeczeństwa, żyli na marginesie. W socjalizmie oficjalnie nie było narkomanów, alkoholików, osób upośledzonych ani przemocy w rodzinie. Socjalizm był idealny.

Wśród tych nielicznych, którzy nie zgadzali się z takim poglądem, był również on.

Potem PRL się skończył. Niepełnosprawni zostali. Jeszcze u schyłku Polski Ludowej stworzył dla nich Fundację Brata Alberta. Niemal z niczego powstało dzieło, które w całym kraju ma dziś trzydzieści placówek, kilkuset pracowników i kilka tysięcy podopiecznych.

W 2000 r. doszli polscy Ormianie, rozrzuceni po kraju, dotąd pozbawieni stałego duszpasterza. A także przybysze z Armenii: imigranci, uchodźcy, klerycy ormiańscy studiujący w Polsce. Został dla nich księdzem birytualistą (mogącym odprawiać nabożeństwa w obrządku zachodnim i wschodnim). Duszpasterzem mniejszości, z którą jest związany rodzinnie (mama z domu nazywa się Isakowicz; brat jej pradziadka, Izaak Mikołaj Isakowicz, był ormiańskim arcybiskupem Lwowa).

Brzemię

A dzisiaj? Dziś znów przychodzą do niego ludzie. Dzwonią, piszą maile. Ci, których zna, mówią: "Tadek, pomóż". Ci, których słyszy po raz pierwszy, pytają: "Może ksiądz poradzi?". Od czterech miesięcy telefon dzwoni co chwila. Ksiądz odbiera każdy. Dzwoni - trzeba odebrać. Mail - trzeba odpisać. Jest sprawa - trzeba się nią zająć. Taki nawyk: księdza, a także prezesa fundacji, która żyje dzięki dobrodziejom. I trochę dzięki mediom, które o Fundacji mówią.

Kim są? Trudno na to pytanie odpowiedzieć: brakuje pojęć. W Polsce nie prowadzono do tej pory takich badań, nie było materii ani powodu. Badania prowadzono za to w b. NRD, gdzie archiwa dawnej bezpieki udostępnione są "ofiarom dyktatury komunistycznej" od 1992 r. W Polsce ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej nazywa ich "pokrzywdzonymi".

Ci, którzy od czterech miesięcy przychodzą i dzwonią do Tadeusza Zaleskiego, są faktycznie pokrzywdzeni. Dwukrotnie: kiedyś, przed 1989 r., przez bezpiekę komunistycznego państwa. Dziś, kilkanaście lat później, znowu przez bezpiekę.

Psycholog nazwałby to "powrotem traumy": ci, którzy poznają dokumenty, które na ich temat gromadziła tajna policja, doświadczają głębokiego przeżycia emocjonalnego. Oni i ich rodziny.

W psychologii istnieje skala wydarzeń stresogennych. W tej skali na czołowych miejscach plasują się śmierć osoby bliskiej, doświadczenie zdrady małżeńskiej, rozwód. Psychologowie (polscy) nie badali dotąd, na jakim miejscu należy uplasować stres wiążący się z wiadomością, że ktoś bliski na mnie donosił. Ktoś, komu ufałem (lub ufam do dziś), kogo uważam za przyjaciela, w czyje ręce powierzałem swoje bezpieczeństwo, wolność.

Przed rokiem 1989 działalność w opozycji, gdzie nie było ścisłych struktur, opierała się przede wszystkim na relacjach między ludźmi, na zaufaniu. Problem z tajnymi współpracownikami bezpieki polegał (polega) nie tylko na tym, że ich donosy mogły zaszkodzić. Problem w tym, że świadomość, iż donosił ktoś bliski, to doświadczenie zdrady.

Dlatego sześćdziesięcioparoletni mężczyzna, twardy facet, w latach 80. jeden z przywódców podziemnej "Solidarności" w Nowej Hucie, otwiera swoją "teczkę" - i płacze.

Pewna opozycjonistka z Niemiec Wschodnich powiedziała po lekturze swoich akt: "Największym wstrząsem jest to, w jaki sposób niszczono i zarazem wystawiano na sprzedaż ludzkie uczucia". W Niemczech postąpiono "po niemiecku": dla ofiar dyktatury stworzono sieć pomocy psychologicznej, prawnej. Istnieją stowarzyszenia będące nie tylko organizacjami kombatanckimi, ale też grupami wsparcia. W Polsce nie stworzono nic.

Gorzej: ustawa o dostępie do archiwów bezpieki jest skonstruowana tak, że największa odpowiedzialność, związana z ujawnieniem nazwiska donosiciela, przerzucana jest z instytucji na człowieka. Taka odpowiedzialność to brzemię.

Brzemię tym większe, jeśli ktoś podczas lektury "teczki" uświadamia sobie, że zdrajcą mógł być ksiądz, do którego w latach 80. szło się z prośbą o pomoc, wsparcie.

Co zrobić z taką wiedzą? Z takim brzemieniem?

Taśma

Telefony i maile zaczęły się, kiedy pojawiła się taśma.

Zwykła kaseta wideo, w systemie VHS, w kolorze. W połowie lat 80. szczyt techniki. Nagranie, dokonane przez funkcjonariuszy SB, rekonstruuje to, co stało się w nocy z 3 na 4 grudnia 1985 r. Obraz jest czasem nieostry, faluje. W rogu data nagrania: 4 grudnia 1985 r.

Na ekranie chudzielec z rozwichrzoną, kruczoczarną czupryną. Każdy włos sterczy w inną stronę. Twarz: krwiaki, nacięcia, sińce. Szeroko otwarte oczy wpatrują się w kamerę. Przerażone. Potem zrezygnowane. Czasem błyszczące, jakby od powstrzymywanych łez.

Na ekranie pojawiają się dłonie. Silne, duże. Widać tylko je. Łapią za głowę chudzielca, przekrzywiają energicznie w lewo, w prawo. Broda w górę. Monotonny głos referuje przebieg obdukcji.

Zmiana planu. Chudzielec stoi, odwrócony bokiem. Mężczyzna ustawiony za jego plecami wpycha mu w usta zwiniętą szmatę, wzmacnia knebel drugą szmatą, przewiązaną wokół głowy, która uniemożliwia wyplucie tej pierwszej. Na szyję zakłada pętlę. Zaciska. Koniec sznura łączy supłami z drugim, który krępuje ręce chudzielca, wykręcone do tyłu i podciągnięte w górę. W ten sposób chudzielec zostaje unieruchomiony, a każdy ruch powoduje zaciskanie się pętli.

W takiej pozycji trudno stać, chodzić. Drugi mężczyzna przykłada linijkę, odmierza centymetry. Coś się nie zgadza, za dużo luzu. Pierwszy z mężczyzn podciąga mocniej sznur.

Kolejna zmiana planu. Chudzielec leży na podłodze, nadal skrępowany. Wygina ciało w przód, w tył. Czerwienieje, gdy zaciska się pętla. Sunie po podłodze, w stronę drzwi. Kamera posuwa się w ślad za nim. Z wysiłkiem unosi się do pozycji siedzącej, niezdarnie przebierając stopami pnie się w górę, usta chwytają powietrze.

Głos zza kamery: "Dobra, starczy".

Koniec ujęcia.

Kilkanaście godzin wcześniej ks. Zaleski wraca do domu. Zbliża się godzina 22. Mieszka na Woli Justowskiej. Jest tu dom zakonny Sióstr Bożej Miłości, obok mieszka kapelan zakonnic, człowiek starszy. Do niego kard. Franciszek Macharski dokwaterowuje Zaleskiego (metropolita ma nadzieję, że w ten sposób usunie z widoku 29-letniego księdza, który zaszedł za skórę władzom).

Nie pamięta, o której zadzwonił dzwonek. Była noc. Kobiecy głos zza drzwi alarmował, że proboszcz dostał zawału. Uchylił. Drzwi odskoczyły, wepchnięte. Do mieszkania wskoczyło dwóch mężczyzn z czymś, co wyglądało na pistolet.

Związali. Bili. Nie pamiętał, jak długo. Pamięta, że nigdy tak się nie bał. To był przerażający strach. Myślał, że to koniec. Pętla zaciskała się. Stracił przytomność.

Gdy się ocknął, był sam. Czy napastnicy uciekli, bo sądzili, że nie żyje? Czy ktoś ich spłoszył? A może mieli rozkaz jedynie nastraszyć?

Mężczyźni, którym pozwalał się krępować na wizji kilkanaście godzin później, byli funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa.

Fachowo nazywa się to: eksperyment śledczy. Polega na rekonstrukcji wydarzeń, ma pomóc w dochodzeniu. Taśma z 1985 r. jest zapisem takiego "eksperymentu". Tak to przynajmniej przedstawili funkcjonariusze SB, którzy ją nagrywali.

Ks. Tadeusz Zaleski: - Najgorszy był ten eksperyment. Esbecy powiedzieli, że muszą go przeprowadzić, żeby było wiadomo, czy sam się nie związałem. To było po zabójstwie Popiełuszki, władze musiały przeprowadzić jakieś śledztwo w sprawie napadu na mnie. Więc prowadzili... Przyszli, zaczęli nagrywać, odtwarzać sytuację. Tylko że mnie miał grać jakiś grubas. Byłem chudy i nic nie wychodziło, bo kabel tej długości nie pasował na grubasa. I mecenas Andrzej Rozmarynowicz, zaufany adwokat kardynała, mówi do mnie, że nie mam wyjścia i muszę dać się im znowu związać, bo inaczej powiedzą, że kłamię, bo eksperyment im nie wychodzi.

Więc dał się skrępować po raz drugi. Jak wtedy mawiano, "na Popiełuszkę".

Wojna

Wojna Tadeusza Zaleskiego z komuną zaczęła się 30 lat temu.

Ma 21 lat, gdy wychodzi z wojska - w 1975 r. zabrano go do armii z seminarium. Odsłużył dwa lata plus 56 dni (te ostatnie w areszcie). Mawia, że to wojsko zrobiło z niego zdeklarowanego antykomunistę. Wojsko - oraz przykład ojca, wygnanego z Kresów, wiernego słuchacza Radia Wolna Europa (tato marzył, aby Tadeusz studiował historię; musiało minąć trochę czasu, zanim pogodził się z jego kapłańskim powołaniem).

Jest więc rok 1977. Już po śmierci Pyjasa. W rodzinnym Krakowie pojawiają się pierwsze podziemne biuletyny. Kleryk Zaleski poznaje ludzi z opozycji, kolportuje bibułę (także w seminarium). Redaguje pismo "Krzyż Nowohucki".

Rok 1981. Zafascynowany "Solidarnością" Zaleski chce organizować w seminarium samorząd. Zostaje za to "urlopowany": przez kolejne dwa lata jest dalej klerykiem, lecz "poza seminarium". Mieszka u mamy. Gdy trwa stan wojenny, nosi bibułę, pomaga w podziemiu. W mieszkaniu odbywają się rewizje. Bywa zatrzymywany przez SB, ale szybko zwalniany, po interwencji władz kościelnych. Te ostatnie nie są zachwycone jego aktywnością. Ważą decyzję, czy otrzyma święcenia.

Rok 1983. Święcenia. Kuria chce go posłać na studia do Rzymu, do tamtejszego Instytutu Wschodniego (miał się kształcić na księdza dwóch rytów: łacińskiego i wschodniego). Ale władze konsekwentnie odmawiają mu paszportu (za granicę po raz pierwszy wyjedzie w 1989 r.).

Pracuje najpierw na parafii poza Krakowem, potem na Woli. To dzielnica nobliwa, willowa. Minus: przejazd autobusem do Huty, po drugiej stronie miasta, zajmuje godzinę. Pracuje więc jako ksiądz na Woli, a po południu, wieczorem, wsiada w autobus i jedzie na osiedle Mistrzejowice. W tamtejszym kościele pracuje ks. Kazimierz Jancarz, kapelan nowohuckiej "Solidarności". Zaleski pomaga mu. "Prywatnie" - w ramach wolnego czasu.

- W podziemiu solidarnościowym byłem uczestnikiem - mówi. - Nie ja byłem ważny, ważne było środowisko mistrzejowickie.

Wysyłając go na Wolę, kard. Macharski chciał go "schować". Nie udało się. W 1985 roku Zaleski zostaje dwukrotnie pobity. Raz w kamienicy matki (napastnicy, do dziś nieznani, wypalają mu papierosami na piersi "V", znak zwycięstwa, pokazywany rozstawiony palcami podniesionej dłoni na demonstracjach). Potem drugi raz. To wtedy powstaje taśma.

Wiosna 1988 r. W Hucie zaczyna się strajk. Strajkujący czekają na kapelana. Ks. Zaleski przedostaje się do kombinatu z fałszywą legitymacją pracowniczą. Odprawia Msze św., spowiada. Kiedy w nocy milicja forsuje bramy zakładu, ucieka boso i w piżamie na suwnicę. Stamtąd ogląda pacyfikację zakładu. Ściągnięty przez milicjantów, zostaje odstawiony pod bramę kurii.

Z socjalizmem walczy także na innym "froncie": od 1981 r., jeszcze jako kleryk, uczestniczy w zakładaniu wspólnot "Wiara i Światło" dla niepełnosprawnych i ich rodzin. Potem jest ich kapelanem. W 1987 r. narodzi się z tego Fundacja Brata Alberta.

Dynamika

Wniosek do IPN o wgląd w swoją "teczkę" składa we wrześniu 2005 r., po tym, jak słyszy od znajomych z dawnych czasów, że w IPN odnaleziono dotyczące go materiały. Sądził, że wszystko zniszczono. Tak przecież orzekł na początku lat 90. szef MSW Andrzej Milczanowski, gdy prokuratura prowadziła (bezskutecznie) śledztwo w sprawie pobicia z 1985 r.

Na razie nie dzieje się nic. Aż do 6 października. Tego dnia rano jedzie do Warszawy na spotkanie organizacji pozarządowych z premierem. Po spotkaniu wsiada do samochodu. Włącza radio. Słyszy, że w IPN odnaleziono esbecką kasetę z 1985 r., na której pokazany jest ks. Tadeusz Zaleski, kapelan "Solidarności".

Chwilę później zaczynają dzwonić dziennikarze. Mnóstwo dziennikarzy ma jego telefon, bo jako prezes Fundacji daje numer każdemu. Telefon dzwoni bez przerwy. W mediach jest o nim głośno.

W krakowskim oddziale IPN dostaje kasetę i stos papierów: teczka paszportowa od lat 70., szyfrogramy między SB w Krakowie i Warszawie, dokumenty z lat 80., donosy. Zaskoczenie, że tyle tego. Kiedy to przeczyta?

Najpierw kaseta. Na niej on, sprzed 20 lat. Z rozbitą twarzą. Czuje, jakby raz jeszcze przechodził tę procedurę, udawane śledztwo, które miało go upokorzyć.

Pod koniec października telewizja TVN emituje reportaż Macieja Gawlikowskiego pt. "Zniszczyć księdza", z fragmentami wideo z 1985 r. Po tej emisji zaczynają się kolejne telefony. Z prośbą o pomoc.

Ks. Zaleski: - Od 6 października musiałem wycofać się z wielu rzeczy, bo nie dawałem rady. Wziąłem na kilka tygodni urlop w Fundacji.

Zgłaszają się ludzie, którzy otrzymali "swoje" akta, przeczytali i nie wiedzą, jak poradzić sobie z nową wiedzą: że donosił na nich ktoś, komu ufali. Ks. Zaleski jest dla nich wiarygodny. Widzieli go w telewizji, czytali w gazetach. Pytają: co zrobić? Jak się zachować wobec przyjaciół, którzy okazali się zdrajcami?

Dziś Tadeusz Zaleski jest zmęczony. Zwykle to on był inicjatorem. Coś rozkręcał, tworzył. Teraz historia dogoniła go. Wciągnęła. Od czterech miesięcy żyje pod ciśnieniem. Ludzie przychodzą. Media pytają. IPN nabrał wody w usta. Politycy dzwonią ("Wiem, że jestem dla nich łakomym kąskiem" - mówi). Przełożeni kościelni. No i jeszcze mechanizmy publicznej dyskusji o lustracji, w której od lat każdy odgrywa swą rolę ("za", "przeciw", "za, a nawet przeciw" itd.). To wszystko ma swoją dynamikę, czasem kryją się za tym jakieś interesy. Wszyscy czegoś od niego oczekują. Że wejdzie w jakąś rolę.

Oczywiście: mógł nie odbierać telefonów. Mógł odesłać z kwitkiem dawnego kolegę z Huty, jak się okazało, agenta SB, który poprosił go, aby był przy nim, gdy ten będzie ujawniać swoją przeszłość. Mógł powiedzieć, że nic go nie obchodzi, gdy zaczęli się zgłaszać po radę znajomi i nieznajomi z dokumentami, z których wynikało, że donosił na nich jakiś duchowny. Mógł nie spotykać się z przyjaciółmi z opozycji, którzy opowiadali, jak wyczytane w aktach kryptonimy zyskują twarz.

Mógł. Ale gdyby tak uczynił, zaprzeczyłby samemu sobie. Zaprzeczyłby też - tak to widzi - swemu kapłaństwu.

Wylicza: - Dzwoni człowiek, którego pamiętam i mówi: "Proszę księdza, czy mogę się pilnie spotkać, bo mam akta z IPN, niech mi ksiądz pomoże". To co odpowiem? Że jestem prezesem fundacji od niepełnosprawnych i mam go w nosie? Więc mówię, żeby przyszedł. Przychodzi i mówi: "Tu są takie fragmenty, z nich wynika, że dawny mój proboszcz na mnie kapował". Albo inna osoba, też z Huty, przychodzi i mówi, że z jej środowiska sporo ludzi dostało już papiery i wynika z nich, że ten czy tamten ksiądz donosił. Albo że niektórzy księża-agenci dostawali zadanie od SB, żeby np. rozgłaszać plotki, iż ks. Jancarz ma kochankę. Albo dzwoni eks-ksiądz, który odszedł z kapłaństwa, zresztą za dyspensą. Mówi, że chętnie porozmawia, bo miał kontakty z SB, choć nie podpisał żadnej deklaracji. Ma potrzebę rozmowy.

Czasem są telefony anonimowe. "Niech ksiądz przestanie srać we własne gniazdo, bo źle skończy". "Kiedy ksiądz z diecezji odchodzi?".

Samotność

Znowu więc, jak 20 lat temu, został "instytucją". Tyle że wtedy był młodszy. Nie miał tyle odpowiedzialności: za Fundację, za polskich Ormian.

Wtedy miał 30 lat. Nie miał wrzodów. Lepiej znosił stres. No i wreszcie nie czuł się sam. Był kardynał, który go chronił. Był Kazek Jancarz. Było ich kilku, nazywanych w Nowej Hucie kapelanami "Solidarności".

Ale ich już nie ma. Większość nie żyje.

Ks. Jancarz zmarł w 1993 r. Kiedy w wieku 46 lat dostał zawału, ludzie wiedzieli, że to komuna go zabiła. Z opóźnieniem, ale skutecznie.

Nie żyje ks. Stanisław Konieczny z podkrakowskich Świątnik. On także pomagał ks. Jancarzowi. Umarł kilka lat temu. Wylew. Miał 55 lat.

Zaleski został sam. Prawie sam.

11 lutego rzecznik krakowskiej Kurii Metropolitalnej ogłasza, że zostanie powołana kościelna komisja, która zbada archiwa bezpieki pod kątem współpracy duchownych z SB.

Może skończy się samotność.

Twarze

Przed rokiem 2005 raz tylko rozmawiał z donosicielem. Wspomina: - W 1995 r. przyszedł znajomy ksiądz. Wyznał, że donosił. Żałował. Mówił, że był szantażowany i uległ. Powiedział, że donosił też na ks. Jancarza i ma do siebie żal, że nie zdecydował się iść do niego, póki ks. Jancarz żył. Byłem mu wdzięczny za tę rozmowę.

Po moich doświadczeniach uważam, że najlepiej byłoby, gdyby agenci sami się ujawnili. Ale większość pewnie tego nie zrobi. Więc jeśli pokrzywdzony dostanie z IPN "teczkę" i odtajnione nazwisko agenta, to powinien wiedzieć, że jest takie miejsce, może instytucja pozarządowa, może kościelna, gdzie mógłby przyjść i się wygadać. Żeby ktoś go wysłuchał. Nie żeby biegł od razu do gazety. Potem powinien dać szansę temu agentowi, żeby mógł się ustosunkować do tych materiałów. Żeby doszło do kontaktu ofiary z tym, kto krzywdził. Żeby temu drugiemu dać czas. Może się przełamie.

Jakbym nie robił tego wszystkiego, co robię w Fundacji i duszpasterstwie Ormian, to zaangażowałbym się w jakąś inicjatywę, która pomaga pokrzywdzonym. Oczywiście, agentów też trzeba po chrześcijańsku traktować. Ale nie może być tak, że pokrzywdzeni są publicznie piętnowani za to, że chcą otwarcie powiedzieć o tamtych czasach. Oni przechodzą przez to wszystko po raz drugi, a w mediach niekiedy przypisuje się im niskie intencje. Tymi ludźmi nikt się nie przejmuje. Dominuje zatroskanie o to, żeby agentowi krzywda się nie stała. To chora sytuacja.

Jak ks. Zaleski się czuł podczas lektury swoich akt? Chwila ciszy: - Fatalnie. Ubecy piszą językiem nienawiści. Czytasz, że ktoś się zastanawia, jak cię zgnoić. I to nie jedna osoba, ale cała organizacja, majorzy, kapitanowie, widzisz dokumenty z adnotacjami generała. I język donosów. O mnie, o Radwanowicach. To przeżycie, gdy człowiek czyta, jak pogardliwie piszą donosiciele. Okropny język, poniżający. I to nieprawda, że ci agenci nie byli groźni. Dostarczali mnóstwo danych o ludziach, roznosili plotki.

Historia się nie skończyła. Ma konkretne twarze. Także tych, którzy umarli, zbyt szybko. Tadeusz Zaleski widzi ich twarze. Czuje, że "coś trzeba z tym zrobić", także ze względu na pamięć o nich.

Niedawno koledzy z Huty mówili, że gdy pojawił się pomysł nazwania jednej ze szkół imieniem ks. Jancarza, to zaraz ktoś gdzieś przypomniał, że mówiło się kiedyś o kochance, dziecku, kilkorgu dzieciach.

Ubeckie plotki ciągle żyją, po 20 latach.

***

W reportażu nakręconym dla TVN ks. Zaleski mówił: - W Radwanowicach dla mnie realizują się idee chrześcijańskie i tamte, solidarnościowe.

Za stworzenie ośrodka i Fundacji Brata Alberta otrzymał w 1997 r. od "Tygodnika Powszechnego" Medal Świętego Jerzego.

W powietrzu czuć wiosnę. Tadeusz Zaleski wciąga powietrze. Z balkonu widać budynki ośrodka, rozrzucone po stoku. Z lewej dwór, odremontowany. Dalej, za dworem, niewielki kościół, który wybudował, a który służy także wsi (przedtem wieś kościoła nie miała; legenda głosi, że to była klątwa, bo jej rycerscy jeszcze właściciele mieli należeć do rodu, z którego wywodzili się zabójcy św. Stanisława). No i kilka budynków, postawionych już w latach 90., w których mieszkają niepełnosprawni.

Od kilku miesięcy ks. Zaleski mało sypia. Niewiele je. Wrzody dokuczają.

Nie jest już chudzielcem. Znajomi mówią, że gdy patrzą na niego z daleka , widzą ks. Jancarza: podobny wzrost, podobna misiowata sylwetka z brzuszkiem, broda, łysina.

Kiedy zejdzie śnieg, zajmie się budową nowych warsztatów terapii zajęciowej; pieniądze zbiera fundacja Anny Dymnej. Bardziej w lewo, za warsztatami, ma powstać boisko. Jeszcze dalej plac pod hipoterapię. Ale to jeszcze nie teraz. Może za rok, dwa.

Najpierw trzeba zdobyć pieniądze. Znaleźć dobrodziejów.

Trzeba odbierać telefony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2006