Fast fashion się rozłazi. Tania moda przestaje być tania

W chwili, gdy w Bangladeszu dobiegają końca protesty szwaczek, które od tygodni domagają się godziwej zapłaty za pracę, właściciele polskich firm odzieżowych narzekają na zapaść sprzedaży. Czyżby szybka moda złapała zadyszkę?

15.12.2023

Czyta się kilka minut

Protest pracowników firm odzieżowych w Dhace, listopad 2023 r. // fot. Munir Uz Zaman / East News
Protest pracowników firm odzieżowych w Dhace, listopad 2023 r. // fot. Munir Uz Zaman / East News

Artykuł 37. bangladeskiej konstytucji gwarantuje każdemu obywatelowi prawo do pokojowej manifestacji, ale rząd premier Szejk Hasiny już nie raz udowodnił, że szanuje reguły demokracji dopóty, dopóki przynosi mu to korzyści. Protesty pracowników sektora odzieżowego, który w tym kraju zatrudnia niemal cztery miliony osób i wnosi jedną piątą do jego PKB, stołeczna policja dusi więc z brutalnością charakterystyczną raczej dla prymitywnych dyktatur niż państwa, które szykuje się do wyborów. W stronę manifestantów od miesiąca leci gaz łzawiący, w ruch idą pałki, policyjne wozy taranują ich szeregi, wiele razy użyto nawet broni palnej. Na pomoc Policji Przemysłowej, specjalnej formacji utworzonej w 2010 roku do tłumienia protestów pracowników odzieżówki, ściągnięto do stolicy znanych z brutalności funkcjonariuszy Straży Granicznej. 8 listopada, podczas zamieszek w Mirpurze, starej przemysłowej dzielnicy Dhaki, zginęła, zapewne od kul funkcjonariuszy, 26-letnia szwaczka Andźuara Khatun. Była trzecią śmiertelną ofiarą tych zamieszek. Setki rannych wylądowały w szpitalach, a do sądów skierowano łącznie 16 tys. spraw przeciwko zatrzymanym manifestantom. W pięciu fabrykach wybuchły pożary. W trzystu innych – czyli lekko licząc, w co dziesiątej działającej w tej branży – stanęła produkcja.

Równie gwałtownych protestów Bangladesz nie widział od dekady. Tysiące manifestantów, głównie kobiet, wyległy na ulice stolicy pod koniec października, w ślad za informacją, że rząd zaaprobował plan podwyżki pensji minimalnej o 25 proc. – do 12,5 tys. taka, czyli ok. 114 dolarów miesięcznie. Z taką propozycją wystąpiło bangladeskie Stowarzyszenie Producentów i Eksporterów Odzieży (BGMEA), ewidentnie w kontekście wyznaczonych na 7 stycznia wyborów parlamentarnych, bo poprzednią podwyżkę również zaproponowało przed ostatnimi wyborami, pod koniec 2018 roku. Związki zawodowe uznały jednak tę ofertę za wysoce niezadowalającą i zażądały podwyżki niemal trzykrotnie wyższej – takiej, która pokryłaby drastyczny wzrost kosztów życia. Kiedy fabrykanci i rząd powiedzieli „nie”, na ulice Dhaki wyszło ok. 50 tys. manifestantów.

Dążąc za wszelką cenę do stłumienia zamieszek, rząd legitymizował się przed zagranicznymi inwestorami. Dhaka desperacko próbuje im udowodnić, że „na Wschodzie bez zmian” i w dyscyplinie, jaką jest tania produkcja odzieży w modelu rozciągniętych łańcuchów dostaw, Bangladesz wciąż nie ma sobie równych.

Wydłużyć złoty wiek

Sfery rządzące kraju – mam tutaj na myśli zarówno klasę polityczną dwóch kluczowych partii, jak i zaprzyjaźniony z nimi biznes – od lat z emfazą nazywają odzieżówkę złotym żaglem tamtejszej gospodarki. Istotnie, eksportową wizytówką Bangladeszu pozostają ubrania, a udział tego sektora w wartym 55 mld dolarów eksporcie przekroczy w tym roku 85 proc. To branża odzieżowa sprawiła, że do tego biednego, nękanego systematycznie klęskami żywiołowymi kraju na początku lat 90. zeszłego stulecia zaczęły płynąć pierwsze dolary od europejskich i amerykańskich klientów. W tym roku produkt krajowy brutto Bangladeszu sięgnie 450 mld dolarów, czyli nominalnie będzie już tylko odrobinę mniejszy od PKB Izraela. W przeliczeniu na mieszkańca (a są ich co najmniej 162 mln, choć nie brak głosów, że oficjalne dane nie doszacowują populacji o nawet 40 kolejnych milionów) to naturalnie niewiele, ale wystarczy rzut oka na wykres dynamiki PKB, żeby zrozumieć, że ostatnie trzy dekady to w krótkich dziejach Bangladeszu odpowiednik złotego wieku, pod wieloma względami porównywalny z polskim cudem gospodarczym lat 90. Gdy w Warszawie Leszek Balcerowicz wprowadzał pakiet swych „bolesnych reform”, w Dhace gospodarka tkwiła jeszcze w realiach epoki kolonialnej, a jej najważniejszym produktem eksportowym była juta do produkcji sznurków i worków, kupowana zresztą głównie przez sąsiednie Indie oraz Chiny. PKB kraju trzymał się 30-40 mld dolarów rocznie, czyli poziomu z pierwszych lat powojennej niepodległości, kiedy oddzielona od Indii wschodnia część Bengalu nosiła jeszcze nazwę Pakistanu Wschodniego. Dwie dekady później, w roku 2010, gospodarka Bangladeszu wypracowywała już po 130 mld dolarów rocznie, a na potrojenie tego wyniku do aktualnego poziomu potrzebowała tylko trzynastu kolejnych lat.

Ten sprint do nowoczesności odbył się, rzecz jasna, w stylu czysto darwinistycznym, bo kosztem milionów ludzi, którzy na wolnym rynku mieli do zaoferowania jedynie dwie w miarę zdrowe ręce i mnóstwo wolnego czasu. Bangladesz eksportował nie tyle odzież, co ekstremalnie tanią siłę roboczą (nieprzypadkowo najbogatszym obywatelem kraju z majątkiem szacowanym na 1,5 mld dolarów jest dziś Musa Bin Szamser, twórca agencji pracy tymczasowej DATCO). Tylko do stołecznej Dhaki, jak szacuje tamtejsze Biuro Statystyczne, w latach 2010-2013 co roku przenosiło się za pracą po ok. 400 tys. zdesperowanych mieszkańców terenów wiejskich, którzy w mieście szukali lepszego życia – a trafiali na rynek pracy, gdzie na początek oferowano im pensję niewystarczającą nawet na rachunki. 

Średnia, nie godziwa 

Podwyżka, jaką niedawno zaproponowali pracodawcy, w codzienności milionów pracowników sektora odzieżowego zmieniłaby niewiele. 25 proc. na papierze może się wydać hojną propozycją, ale nabiera innego znaczenia w kontekście inflacji, która w Bangladeszu w ostatniej dekadzie utrzymywała się na średnim poziomie 6,2 proc. rocznie, a w ostatnich miesiącach przebiła nawet 8 proc. Od ostatnich wyborów siła nabywcza najniższej pensji w kraju stopniała aż 30 proc., a zatem podwyżka o 25 proc. jej nawet nie urealni. Problem w tym, że już w 2018 roku europejskie organizacje pozarządowe w analizach oferowanych bangladeskim związkom zawodowym podkreślały, że w tamtejszych realiach ekonomicznych za godziwą pensję, wystarczającą do pokrycia wszystkich podstawowych potrzeb pracownika, można uznać zarobki dopiero na poziomie około 209-218 dolarów miesięcznie. Dziś znany Bangladeski Instytut Badań Rynku Pracy szacuje już, że po uwzględnieniu wzrostu kosztów życia w kraju minimalne godziwe wynagrodzenie powinno wynosić 302 dolary miesięcznie. 

Rząd Szejk Hasiny jeszcze wiosną tego roku stworzył ciało zwane Radą Wynagrodzeń, ale jego działania sprowadzały się do parafowania postulatów wielkiego biznesu. Na propozycje strony związkowej, domagającej się choćby zniesienia niesławnego artykułu 13. kodeksu pracy, który pozwala pracodawcy zatrzymać wynagrodzenia pod pretekstem „nielegalnej aktywności strajkowej” na terenie fabryki, Rada pozostała głucha. Oczywiście zlekceważono także sugestie urealnienia zarobków w sektorze odzieżowym. Kilka miesięcy później poirytowana premier Szejk Hasina publicznie zaproponowała protestującym szwaczkom, żeby brały, co leży na stole, albo „wracały do siebie na wieś”. Ulica w Dhace uznała tę wypowiedź za skandaliczną demonstrację siły krajowego establishmentu. W istocie rzeczy Szejk Hasina przyznała jednak publicznie, że w tej sprawie może niewiele.

Wietnam ciśnie, Polska słabnie

Scenariusz, w którym utożsamiany z tanią siłą roboczą Bangladesz stanie się za drogi dla zagranicznych kontrahentów, nie jest bowiem abstrakcją. Po protestach w Dhace większość globalnych marek odzieżowych, które za centy od sztuki szyją tu swoje ubrania sprzedawane potem po kilkanaście albo i kilkadziesiąt dolarów, zgłosiła gotowość podniesienia stawek, które płacą bangladeskim fabrykantom. Zagraniczni kontrahenci składali jednak te deklaracje pod zachodnią publiczkę, a do tego ze swobodą, jaką dawała im pewność, że nie będą musieli ich realizować.

Bangladesz pozostaje zakładnikiem ich zamówień. Dowiedli tego brutalnie na początku pandemii, kiedy spodziewając się zahamowania sprzedaży, z dnia na dzień ścięli zamówienia w tamtejszych fabrykach odzieżowych aż o 1,4 mld euro i odmówili zapłaty za gotowy, ale nieodebrany towar. W szwalniach – jak szacowała wtedy Rubana Huq, szefowa BGMEA – nagle zabrakło pracy dla ok. 1,2 mln osób. Wiele z nich miało w domu zapas ryżu na cztery dni i nic więcej. Rząd mógł jedynie z dezaprobatą obserwować tę rejteradę kapitału. Próby nacisku spotkałyby się z tym, czym zagraniczni kontrahenci grożą Bangladeszowi od lat. Jeśli nie będziecie nas wspierać, zaczniemy produkować tam, gdzie lepiej rozumieją nasze specyficzne potrzeby. 

Biznes modowy od lat trzyma się reguły fast fashion, czyli dużej liczby niewielkich kolekcji, które można, zależnie od okoliczności, wprowadzić szybko do sklepów lub równie szybko wycofać z produkcji. Ten model sprawdzał się dotychczas doskonale, ale jego podstawą musiała być jak najtańsza produkcja. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie wywalczyły sobie Chiny i Bangladesz, co nie znaczy, że mają tę pozycję zagwarantowaną po wsze czasy. Wykres dynamiki eksportu odzieży z Wietnamu, przypominający w ostatnich latach niemal pionową kreskę, z pewnością spędza sen z powiek wielu ludziom i w Dhace, i w Pekinie. 

Fast fashion ma przed sobą jeszcze inne wyzwania. Widać je wyraźnie akurat na polskim rynku odzieżowym, który w ostatnim kwartale doświadczył brutalnego hamowania. Sprzedaż w większości sieci odzieżowych spadła nawet o 70 proc. Powód? Na ciepłą jesień, która odwiodła konsumentów od zmiany garderoby, nałożyła się jeszcze inflacja. Opisując w ten sposób najnowszy kryzys, polska branża odzieżowa w gruncie rzeczy mówi jednak nie o chorobie, lecz jej objawach. Inflacja sprawiła bowiem, że ubrania oferowane w modelu fast fashion pokazały konsumentom prawdziwe oblicze: nagle okazały się zbyt drogie w relacji do swojej jakości, a w piramidzie domowych potrzeb dołączyły do produktów, bez których można się po prostu obyć bez większego wysiłku. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej