Szpieg w Londynie

Kilka dni temu w Niemczech ukazała się książka Gerharda Gnaucka - od wielu lat korespondenta dziennika "Die Welt" w Polsce - poświęcona postaci Marcela Reicha-Ranickiego, "papieża" niemieckiej krytyki literackiej. A dokładniej: polskim wątkom w jego biografii, z których wiele dotąd skrywa mgła tajemnicy.

17.03.2009

Czyta się kilka minut

Książka opowiada zatem nie tylko o tym, jak Marcel Reich uniknął śmierci w getcie warszawskim, ale również o tym, jak w 1945 r. wstąpił na służbę nowego systemu - najpierw w komunistycznej cenzurze, potem w wywiadzie - zanim w 1958 r. uciekł do RFN, gdzie zrobił karierę jako krytyk literacki.

Publikujemy poniżej fragment książki: o tym, jak Reich-Ranicki trafia do powojennego Londynu jako rezydent komunistycznego wywiadu.

WP

Polska po wojnie. Od gehenny minęły dwa lata. Kraj noszący głębokie rany zadane mu przez sąsiada-okupanta "odzyskał wolność" dzięki drugiemu sąsiadowi, który na dobre zajął jego ziemie. O przeszłości trudno zapomnieć, teraźniejszość przynosi wiele uciążliwości, ale można myśleć o budowaniu przyszłości. Tak mogłoby się wydawać. Tymczasem 24 miliony obywateli czeka jeszcze jedna bitwa: o kształt ustrojowy państwa i to, kto będzie nimi rządził.

Jedyną liczącą się siłą opozycyjną pozostaje Polskie Stronnictwo Ludowe. Jego prezesa Stanisława Mikołajczyka po powrocie z emigracji jeszcze przez jakiś czas tolerowano na stanowisku wicepremiera. Ale pętla się zaciska. Ostatnim ostrzeżeniem był we wrześniu 1947 r. proces krakowski przeciw przywódcom PSL i WiN (osiem wyroków śmierci). Kilka tygodni później Mikołajczyk, przy pomocy ambasad amerykańskiej i brytyjskiej, ukryty w ciężarówce, trafia do Gdyni, gdzie wchodzi na pokład statku; wkrótce jest w Londynie.

***

Także ścieżki Marcelego Reicha miały wkrótce prowadzić do Anglii, do Londynu. Miasto nad Tamizą nie było taką sobie stolicą na peryferiach Europy. Po demobilizacji US Army żadne z mocarstw Zachodu nie miało tylu ludzi pod bronią; żołnierze brytyjscy stacjonowali w Niemczech. A w ich ojczyźnie "stacjonowały" mimo woli dziesiątki tysięcy Polaków.

Rok 1947 nie był dla Marcelego Reicha, młodego pracownika komunistycznego wywiadu, okresem obfitującym w szczególne wydarzenia. Mieszkał w Warszawie przy alei Przyjaciół 8, w domu, gdzie na dole mieściło się kasyno milicyjne. Sąsiadów miał nieprzypadkowych: ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza i gen. Aleksandra Zawadzkiego, pierwszego powojennego wojewodę śląskiego, a od 1952 r. przewodniczącego Rady Państwa.

Od powrotu z Berlina Reich pracował w MBP "na stanowisku kierownika referatu niemieckiego" Wydziału II Samodzielnego, czyli wywiadu. Po przekształceniu wywiadu w departament VII MBP w lipcu 1947 r. został p.o. zastępcy naczelnika Wydziału II tegoż departamentu, co bez wątpienia było dowodem niepośledniego zaufania, jakim się cieszył u przełożonych.

W centrali wywiadu pracowało wtedy 60, może 70 funkcjonariuszy, a Wydział II nadzorował pracę operacyjną w Niemczech i Austrii, w Ameryce Północnej, w Anglii wraz z koloniami (Reich był równocześnie szefem sekcji angielskiej) oraz na Bliskim i Dalekim Wschodzie. Jeśli można tak rzec, z okien ostatniego piętra budynku na rogu Koszykowej i Alei Ujazdowskich, rozciągała się szeroka perspektywa, a urzędujący tam wraz z podwładnymi Reich zaszedł wysoko.

***

Tymczasem zasygnalizowano mu, że znowu ma wyjechać, tym razem do Londynu. Przygotować go mają MBP i MSZ - chodziło bowiem, podobnie jak w wypadku Berlina, o misję podwójną. Dano mu też - jak wspomniał - do zrozumienia, że niezbyt polskie "nazwisko Reich nie bardzo pasowało do działalności konsula (...), wybrałem nazwisko Ranicki".

Tak więc już Ranicki, by formalności stało się zadość, pisze 30 grudnia 1947 r. podanie o pracę do MSZ. Nie czeka ono długo na rozpatrzenie i od 1 stycznia, jak głosi umowa, "umysłowy pracownik kontraktowy" MSZ zostaje skierowany jako "praktykant" do Biura Konsularnego, a już 1 lutego otrzymuje nominację na wicekonsula w Londynie.

Przygotowania do wyjazdu trwały więc ledwie kilka tygodni. We wspomnieniach Reich pisze, że miasto nad Tamizą jawiło mu się wtedy jako wymarzone miejsce pracy. Nic dziwnego, dawano mu sporo swobody, przełożony zapewniał, że nawet jeśli trzeba będzie trochę improwizować, może liczyć na "pełne zaufanie".

***

Znamy wspomnienia Krzysztofa Starzyńskiego, innego "wychowanka" wywiadu, który miał w tym samym czasie jechać do Londynu (a później przejdzie na stronę zachodnią).

Bratanek słynnego prezydenta Warszawy, rocznik 1923, dzięki koneksjom trafił do służby we wrześniu 1947 r. Jej wiceszef, podpułkownik Romuald Gadomski, uświadomił nowicjuszowi, "że wywiad zagraniczny to uszy rządu i partii skierowane na wrogów naszego systemu, że pracownicy tego wywiadu to elita służb bezpieczeństwa. (...) Po tym ogólnym wprowadzeniu podpułkownik Gadomski wezwał kierownika sekcji angielskiej Marcelego Reicha-Ranickiego, z którym omówił szczegóły przygotowania mnie do nowej roli. Przede wszystkim ustalono, pod jakim nazwiskiem mam pracować. Wybraliśmy nazwisko Skaliński (...). Miało ono figurować w niewielkiej czerwonej legitymacji funkcjonariusza bezpieki. (...) Zrobiono mi do niej fotografię, wydano służbowy pistolet radziecki TT oraz kaburę. Uszyłem obszerną marynarkę z grubego samodziału, która znakomicie ukrywała kształt pistoletu noszonego pod pachą na specjalnych szelkach".

O Ranickim mówi Starzyński, że był on w wywiadzie "na drugim miejscu po Romualdzie Gadomskim", aczkolwiek "raczej robił wrażenie studenta" aniżeli wysokiego oficera. "Ranicki co prawda zawsze starał się o prezencję przekonanego i lojalnego komunisty, ale jednak wyglądał zbyt intelektualnie, zbyt mieszczańsko, i zawsze zachowywał dystans". Ranicki miał być jedyną osobą w wywiadzie oprócz Gadomskiego, która znała prawdziwe nazwisko "Skalińskiego".

***

Możemy się tylko domyślać, że na przedstawicieli nowej Polski nad Tamizą czekały ciekawe zadania.

Daje się we znaki rosnące napięcie między dwoma częściami Europy, zwanymi odtąd "Wschodem" i "Zachodem". Rok 1948 zaczyna się od przejęcia przez komunistów władzy w Pradze, a latem osiąga apogeum walka o wpływy w czterech sektorach Berlina; Sowieci blokują zaopatrzenie miasta z Zachodu, na co Amerykanie odpowiadają mostem lotniczym.

Akta pokazują w tym czasie wzmożoną korespondencję między MSZ w Warszawie a ambasadą oraz konsulatem generalnym w Londynie i rozrzut tematów. Zadania odzwierciedlają nie tylko nową zimnowojenną sytuację; to także: repatriacja, rewindykacja, ekstradycja zbrodniarzy wojennych, poszukiwanie polskich dzieci itd.

Ale dla polskiej placówki najważniejsze jest co innego. Londyński Home Office w lipcu 1947 r. podawał liczbę 161 tys. Polaków przebywających na Wyspach, w tym 116 tys. wojskowych i ich rodzin. Nazwiska wielu z nich wciąż sporo znaczą politycznie. Dla wicekonsula Reicha-Ranickiego to wyzwanie. Zwłaszcza że jego misja jest podwójna.

W Konsulacie przy 52/4 Queen Anne Street, liczącym około 40 pracowników i współpracowników, początkowo drugim człowiekiem po Albercie Morskim jest Marceli Ranicki. "Zawsze zajęty tylko sprawami służbowymi, zawsze correct. Nigdy nie widzieliśmy jego żony", tak go zapamiętał jego podwładny Starzyński. Praca konsularna, jak wspomina sam Ranicki, to 80, może i 90 proc. jego zajęć. Jemu właśnie "powierzono między innymi sprawy personalne, sprawy Polonii, oraz nadzór nad Referatami Paszportowo-Wizowym i Opieki Społecznej". W raporcie konsulatu jest mowa o niedociągnięciach "na wielu frontach", np. że referat polonijny dotąd nie miał nawet "pracownika, któremu by mógł zlecić chociażby stałe i gruntowne opracowywanie na tut. terenie prasy w języku polskim, oraz bardzo licznych publikacji wydawanych przez poszczególne organizacje emigracyjne, nie mówiąc już o rozpracowywaniu tut. organizacji".

Nowy konsul zapewne nie zamierzał tolerować takiego stanu rzeczy wobec ogromu zadań związanych z Polonią. Jak relacjonował bowiem do MSZ w Warszawie, "element pozytywny w swej większości powrócił do Polski, a zgłaszający się obecnie petenci stanowią element, którego lojalność wobec państwa nasuwa w bardzo wielu wypadkach daleko idące zastrzeżenia". Pewien odsetek Polaków, dodał, "przebywa w W. Brytanii pod nazwiskami przybranymi - niejednokrotnie dla ukrycia przestępczej działalności politycznej".

***

Jak chciał zaradzić sytuacji? Jasne, że nie poświęcając się pracy czysto konsularnej. Czas przypatrzeć się owym 20, a może 10 procentom zajęć wykraczającym poza urzędowanie przy Queen Anne Street. Z akt MSZ wynika, że napisał "specjalny raport" na temat emigracji i osobiście "zlecił stworzenie kartoteki emigrantów, »którymi władze PRL mogłyby być zainteresowane«. Po ośmiomiesięcznej działalności Ranickiego kartoteka ta obejmowała ok. 2100 nazwisk".

Poza tym Ranicki - mówiąc językiem służb: rezydent, czyli szef wywiadu na Wielką Brytanię - "koordynował" pracę tajnych współpracowników.

On sam wspominał to tak: "Z 40 urzędników konsulatu oprócz mnie jeszcze trzech lub czterech pracowało dla tajnych służb. Ponadto mieliśmy, poza konsulatem, dziesięciu do piętnastu współpracowników, najczęściej bezrobotnych lub emerytowanych dziennikarzy. Oni informowali nas regularnie o polskiej emigracji, której centrala znajdowała się w Londynie - siedzibie antykomunistycznego rządu na wygnaniu. Za skromne honoraria składali nam obszerne doniesienia o najczęściej mało ważnych sprawach: o partiach i różnych orientacjach wśród emigracji, o wewnętrznych walkach, o nieustannych intrygach i, naturalnie, o poszczególnych politykach. (...) W rządzie emigracyjnym nie mieliśmy agentów, którzy mogliby nas informować; także żadnej sekretarki, żadnego portiera. Co do mnie nie miałem nigdy kontaktów z polskimi emigrantami (...) Do mnie należało opiniowanie informacji i sprawozdań i przesyłanie ich dalej - do Warszawy. Echo z centrali było raczej słabe. (...) Nie należałem, delikatnie mówiąc, do pilnych ani utalentowanych organizatorów tych tajnych służb".

Przełożeni Ranickiego najwyraźniej nie podzielali tej skromnej oceny. Na ogół mieli powody do satysfakcji. Zaś gazety brytyjskie, nie mówiąc o brytyjskich służbach, też co nieco wiedziały o działalności polskich placówek; wykryciem jednego z polskich agentów, jak depeszował do Warszawy ambasador Michałowski, zajęła się "cała prasa popołudniowa", przy czym niektóre nagłówki brzmiały: "Polacy prowadzą w Anglii łańcuch szpiegowski".

Tymczasem Ranicki dostaje awans, w sierpniu 1948 r. znika przedrostek "wice" w nazwie jego służbowej godności, a od początku 1949 r.

jest p.o. kierownika Konsulatu Generalnego. W ten sposób staje się najmłodszym urzędnikiem w londyńskim korpusie, który może się poszczycić takim tytułem i stanowiskiem. Równocześnie na mocy "Zarz. Prez. R.P." przyznaje mu się stopień wojskowy kapitana.

***

To stanowisko zobowiązywało go tylko, tak w każdym razie twierdzi, do przekazywania dalej do Warszawy wspomnianych "obszernych doniesień", te zaś trafiały do niego przez podwładnych. Starzyński, jeden z nich, dodaje, że spotykano się z tajnymi współpracownikami z reguły raz na miesiąc. On sam jako tzw. kontroler prowadził w pewnym czasie ośmiu agentów. Cała siatka miała obejmować nawet 50.

Czy Ranicki miał osobiste kontakty z emigrantami? Można się domyślać, że tych towarzyskich unikały obie strony. Za to o jednym służbowym kontakcie Ranickiego stało się głośno. Jego finałem była półtoragodzinna, dramatyczna rozmowa 25 czerwca 1949 r. w Waterloo Park. Obok konsula na ławce usiadł Stanisław Cat-Mackiewicz, publicysta i historyk, później premier rządu RP na obczyźnie.

Sprawa miała długą prehistorię. Już dwa lata wcześniej Cat uznał, że chciałby wrócić do kraju z przyczyn politycznych, jak i osobistych. W 1949 r. włączył się do całej sprawy Ranicki, który chciał klepiącego biedę "Cezara" (taki kryptonim nadano Catowi) namówić na napisanie historii emigracji polskiej od 1939 do 1949 r. - do użytku wewnętrznego, ale za wynagrodzeniem, co miało stanowić początek współpracy. Nieco później Ranicki, kryptonim "Albin", proponował, aby Cat napisał inną książkę, o przedwojennym polskim wywiadzie, i żeby potem "dość szybko przejść do opracowania przez »Cezara« »sylwetek politycznych« działaczy emigracyjnych itd., itd., aż wreszcie do najbardziej nas interesujących spraw włącznie". Ranicki wcale nie chce umożliwić Catowi powrotu do kraju; zmierza raczej do jego wykorzystania w środowisku londyńskim, oferując stałe pobory oraz pomoc dla żony i dwóch córek pozostających w Polsce.

Powrót Cata do Polski wstrząsnąłby emigracją. Ale cena, jakiej się domagał Ranicki za zgodę na ten powrót, była zbyt wysoka; Cat "nie zamierzał zostać konfidentem. W tej sytuacji »Albin« wykluczył możliwość powrotu Mackiewicza do Polski". Kiedy Ranicki-"Albin" pisał raport ze spotkania dla centrali, Cat zadzwonił do swego "kolegi" Singera, aby się wyżalić: "Ten pan [Ranicki] nie zdaje sobie sprawy, z kim rozmawia. Postawił mi propozycję poniżej mojej godności i godności dziennikarza". Nieco później inny agent informuje Ranickiego, że Mackiewicz chciał się targnąć na własne życie.

***

Jest jeszcze inny ciekawy epizod w działalności konsulatu londyńskiego. Jedynym źródłem w tej sprawie są na razie wspomnienia byłego agenta Starzyńskiego i nie ma dowodu, że Ranicki był w nią uwikłany.

Starzyński pisze w swojej relacji, że wiosną 1949 r. "nasi szefowie zastanawiali się nad sposobem zlikwidowania byłego konsula polskiego w Londynie". Chodziło o Stanisława Markowskiego, zdaniem autora - poprzedniego rezydenta wywiadu w konsulacie, który nagle zniknął, a być może wcześniej pracował dla Brytyjczyków. Starzyńskiemu zlecono rozpoznanie dzielnicy, gdzie przebywał były konsul. Później "z Warszawy przybył Sztylka jako kurier dyplomatyczny. W worku z pocztą dyplomatyczną miał pistolet". Miał zastrzelić ofiarę i odlecieć do Warszawy.

Starzyński poinformował New Scotland Yard i służbę MI 5; Brytyjczycy podjęli współpracę, prosząc Starzyńskiego, by na razie grał swą rolę. Sprawa jednak umarła śmiercią naturalną: podczas "próby generalnej" toporny i nieznający angielskiego Sztylka zgubił się i ledwo znalazł drogę z powrotem.

Pół wieku później, gdy Starzyński długo szukał wydawców niemieckiej wersji swoich wspomnień, stanowisko zajął sam Reich-Ranicki. Skomentował jego książkę jako "częściowo zabawną, częściowo nudną" i dodał: "W mojej kompetencji w Londynie nigdy nie było działalności, która by doszła do rękoczynów. I nigdy o czymś takim nie słyszałem. Wyobrażenie, że chciano zlikwidować w Londynie byłego polskiego konsula, jest wręcz absurdalne".

To dziwne, że nie słyszał o "rękoczynach". Absurdalne te informacje nie były na pewno. O sprawę Markowskiego pytam Czesława Kiszczaka, któremu poprzednio pożyczyłem autobiografię Ranickiego "Moje życie". Gdy pada nazwisko Ranicki, Kiszczak rzuca pół żartem, pół serio: "A, mój były podwładny...". Kiszczak w 1947 r., przed przybyciem tam starszego o pięć lat Ranickiego, również pracował w konsulacie w Londynie dla wywiadu (ale wojskowego). Nie uważa, że można wykluczyć takie akcje: "Nie brałem udziału w tego rodzaju działaniach, ale słyszałem o nich od starszych pracowników. Niechętnie oni o tym mówią".

Wiemy przynajmniej o jednym pracowniku wywiadu, podejrzewanym o nielojalność, który parę lat później został w Paryżu zamordowany przez agentów z Warszawy. A Starzyński i jego żona Janina Ejdys, agentka w Londynie tak jak on, po wyjeździe do Australii zostali w PRL zaocznie skazani na śmierć. W 1962 r., mimo ochrony australijskiego kontrwywiadu, Janina Ejdys zginęła tragicznie w niewyjaśnionych okolicznościach.

***

Markowski był - mówiąc językiem komunistycznych służb - "zdrajcą"; Cat-Mackiewicz należał do prominentów, których nowi władcy w Polsce chcieli pozyskać. Ale byli też mniej znani Polacy, którzy w Anglii bili się z myślami, co zrobić: wracać, zostać, udać się na dalszą tułaczkę? Część z nich wróciła do - jakże odmienionej - Polski. Niektórzy wpadli później w tryby stalinowskiego aparatu represji. Taki był los gen. Stanisława Tatara, który wrócił do kraju w listopadzie 1949 roku, a niecałe dwa lata później został skazany w procesie pokazowym na dożywocie.

Ranicki w prasie niemieckiej wielokrotnie zaprzeczał, jakoby wiedział albo brał udział w ściągnięciu do kraju tych ludzi, którzy potem doznali krzywd. A czy kiedykolwiek użył swoich wpływów, aby - podobnie jak oficer Stasi w filmie "Życie na podsłuchu" - komuś pomóc?

W dwóch rozmowach zadałem mu to pytanie. Tylko raz usłyszałem krótką odpowiedź: "Przecież nie miałem takich możliwości".

Jego własna ocena swojej działalności zawiera się w słowach: "Nie, niczego nie żałuję. Cała moja działalność nikomu nie zaszkodziła i prawdopodobnie też nikomu nie przyniosła korzyści. W okresie do 1950 roku działałem tak a nie inaczej, ponieważ wtedy wierzyłem w komunizm".

Skrócony fragment pochodzi z książki "Marcel Reich-Ranicki. Polskie lata", premiera 29 kwietnia, Wydawnictwo W.A.B. Opublikowano za zgodą wydawnictwa W.A.B.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 12/2009