Szkoła z kasą

Bon wymagania stawia przede wszystkim dyrektorom. Uczeń może się poczuć jak klient, októrego się dba. Jak się sprawdza mechanizm stawiający szkoły wwolnorynkowym wyścigu?.

04.12.2007

Czyta się kilka minut

Szkoła na Głodnicy we wsi Strzepcz jest pewnie najmniejsza w Polsce. W tym roku w sześciu klasach uczy się tam dziesięcioro dzieci. - To chyba rekord świata - śmieje się dyrektor i założyciel placówki Witold Bobrowski. Pochodzący z Limanowej na południu Polski, Bobrowski życie związał z Kaszubami i założona przez niego w 2000 r. szkoła jest właśnie szkołą kaszubską. Trzy razy w tygodniu dzieci mają lekcję języka kaszubskiego. - Nasza szkoła została zamknięta jako szkoła gminna, a potem przekształcona w społeczną. Prowadzi ją, podobnie jak wiele innych w okolicy, Stowarzyszenie Kaszubsko-Pomorskie. Najtrudniejszy był pierwszy rok. Zastanawialiśmy się, czy przetrwamy, ale udało się i teraz rodzice dzieci z innych zamykanych szkół przychodzą do nas po radę - opowiada Bobrowski. Przykład Głodnicy z powodzeniem wykorzystują małe społeczne szkoły i radzą sobie bardzo dobrze. Co więcej, w gminie funkcjonuje dzięki temu po prostu więcej szkół niż w sąsiednich. Więcej nie oznacza gorszych. - Wyniki testów po VI klasie były u nas lepsze niż średnia wojewódzka - z dumą mówi dyrektor.

Recepta na sukces wydaje się prosta: rozsądne wydawanie pieniędzy i osobiste zaangażowanie. - My każdy grosz oglądamy przed wydaniem trzy razy. Nie mamy też np. jakiegoś wielkiego socjalu czy chociażby sprzątaczki. Zamiast tego sprzątamy sami. Pieniędzy nie ma wiele, ale to my nimi zarządzamy. Decydujemy, jakie wydatki są najpilniejsze. Angażują się też rodzice - opowiada Bobrowski.

Bony edukacyjne z pewnością by pomogły w utrzymaniu placówki. - Szkołą autonomiczną łatwiej zarządzać, podejmować decyzje remontowe i dydaktyczne. Oczywiście, jest to też wielka odpowiedzialność - przyznaje dyrektor.

Szkoła przyciągająca

Pomysł bonów edukacyjnych zrodził się w Stanach Zjednoczonych, tam też jest najczęściej stosowany. Jego idea sprowadza się do przełożenia zasad wolnego rynku na oświatę, a zatem do założenia, że konkurencyjność poprawia jakość usług. Entuzjastą tego rozwiązania był amerykański ekonomista Milton Friedman. Według niego środki przeznaczane na oświatę należy podzielić przez liczbę uczniów, a otrzymaną sumę przekazać rodzicom w postaci bonu. To oni decydowaliby, do której szkoły poślą dziecko, a więc też - gdzie trafią pieniądze. Jak mówił Friedman w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", celem wydatków oświatowych powinna być wykształcona młodzież, a nie piękne budynki.

W najogólniejszym założeniu, za uczniem idzie konkretna suma pieniędzy, a konkurujące ze sobą szkoły poprawiają edukacyjną ofertę. Złe szkoły siłą rzeczy muszą zniknąć z edukacyjnej mapy. W Polsce od kilku lat bony edukacyjne stosowane są w niektórych miastach, np. Koszalinie czy Dzierżoniowie. Systemy różnią się tu szczegółami, najważniejsze jednak, że po kilku latach doświadczenia z tego płynące wydają się pozytywne.

Marzena Kudra jest dyrektorką II Liceum Ogólnokształcącego w Dzierżoniowie od sześciu lat. Bony wprowadzono jeszcze wcześniej. - Z mojego punktu widzenia jest to bardzo korzystne. Teraz zdecydowanie więcej uczniów ubiega się o przyjęcie do naszej szkoły, a zatem jest ona oceniana bardzo dobrze. Mnie z kolei łatwiej kontrolować budżet placówki, bo wiem, czego się spodziewać.

We Wrocławiu wprowadzono bony edukacyjne w 2000 r. I tutaj ocena jest jednoznacznie pozytywna. - Po pierwsze, łatwiejsze jest planowanie budżetu szkoły. Po drugie, zachęca to do budowania ciekawszej oferty dla uczniów. Po trzecie, oszczędności wypracowane przez dyrektorów zostają w szkole, do ich dyspozycji - wylicza Lilla Jaroń, dyrektorka Wydziału Edukacji Urzędu Miasta. Co się dzieje ze szkołami, które na konkurencyjnym rynku utrzymują się z trudem? - Dyrektor musi zwiększyć zainteresowanie szkołą, przedstawić ciekawsze propozycje. Na przykład stworzyć klasę sportową czy integracyjną. Wtedy zgłoszą się uczniowie zainteresowani właśnie taką ofertą - tłumaczy. - We Wrocławiu są różne szkoły i różne dzielnice. Niektóre bardzo atrakcyjne, inne z problemami. Te drugie zachęcamy do tworzenia specjalnych projektów edukacyjnych, na które mogą otrzymać dodatkowe środki.

W Koszalinie od kilku lat działa Koszaliński System Oświatowy, którego częścią są bony edukacyjne. Tam dokładnie wyliczono, ile godzin lekcyjnych przypada na ucznia w roku. Od liczby tych godzin zależy suma pieniędzy, które otrzymuje dyrektor. Godzina przypadająca na ucznia to właśnie bon edukacyjny. Procedura przeliczania wydaje się szalenie skomplikowana, ale dyrektor wydziału edukacji we władzach miasta Przemysław Krzyżanowski przekonuje, że sprawdza się doskonale. - Pieniądze wydawane są racjonalniej, a jakość oświaty jest wysoka. Z roku na rok mamy lepsze wyniki. Ostatnio najlepsze w województwie zachodniopomorskim. Jeśli chodzi o gimnazja, to wyniki mieliśmy takie same jak Poznań. A to przecież miasto akademickie, z tradycjami.

Jak wynika z doświadczeń Koszalina, najlepiej sprawdza się model szkoły podstawowej z 570 lub gimnazjum z ok. 500 uczniami. - Nikt jednak nikogo za mniejsze szkoły nie karze - zaznacza Krzyżanowski. - Najważniejsze, żeby szkoła była atrakcyjna na rynku. Nasi dyrektorzy zabiegają o uczniów, promują się na targach itd.

Uczeń nasz pan

- Idea bonu edukacyjnego nie ma wad. Są tylko zalety - zapewnia dr Małgorzata Jantos, właścicielka szkół prywatnych i radna w Krakowie. - Dla mnie podstawową sprawą jest konkurencja, bo podnosi ona kwalifikacje. Żadnymi nakazami nie osiągnie się tego samego. Od 18 lat prowadzę w Krakowie szkoły niepubliczne i wiem, co mówię.

Bon edukacyjny zwiększa odpowiedzialność dyrektora placówki, ale daje mu też autonomię. Teraz, na co zwraca uwagę dr Jantos, jeśli jakaś szkoła cieszy się dużym zainteresowaniem, to dyrektor musi prosić urzędnika o zgodę na otwarcie nowej klasy, a on się zgadza lub nie. - Tymczasem dyrektorzy powinni mieć wolność decyzji i odpowiadać za nie. To od nich powinno zależeć, ile dzieci przyjmą, jaki profil ma szkoła, kto będzie zatrudniony, np. czy ogrodnik, czy raczej logopeda - mówi.

Tam, gdzie wprowadzono bony, mniejszą popularnością cieszą się szkoły prywatne. Te publiczne stają się po prostu bardziej konkurencyjne. Bony są też szansą dla szkół małych czy wiejskich. Po pierwsze, wtedy w zarządzanie zazwyczaj aktywnie włączają się rodzice. Po drugie, można wówczas zwiększyć wartość bonu dla takich właśnie placówek. Dyrektora takiej nietypowej placówki stać wtedy na zatrudnienie lepszych nauczycieli, zorganizowanie dodatkowych zajęć dla uczniów czy chociażby wycieczkę do teatru. Przy odpowiednim planowaniu wydaje się więc, że bon edukacyjny zakorzeniony w liberalizmie może się stać doskonałym narzędziem wyrównywania szans uczniów.

Upraszczając, można powiedzieć, że bon wymagania stawia przede wszystkim dyrektorom, a uczeń może się poczuć jak... klient, o którego się dba.

W naszej części Europy podobne rozwiązanie wprowadzili Słowacy. Tam rodzice otrzymują bon, który mogą spożytkować na zajęcia dodatkowe dla dziecka: język obcy czy zajęcia sportowe. - Okazało się, że 40 proc. więcej dzieci zaczęło korzystać z zajęć pozalekcyjnych. U nas za to wprowadza się czwartą godzinę WF w tygodniu, ale uczniowie nie mają gdzie ćwiczyć i staje się to fikcją - twierdzi dr Jantos. Jej zdaniem, wprowadzenie w Polsce takiego właśnie "bonu czasu wolnego" pomogłoby zyskać poparcie społeczne dla bonu edukacyjnego.

***

O wprowadzeniu bonu edukacyjnego w swoim exposé mówił premier Donald Tusk: "Chcemy doprowadzić do sytuacji, w której rodzice będą decydowali, jak wydać pieniądze na edukację swoich dzieci". Szef rządu zapowiedział jednocześnie konsultacje poprzedzające ten projekt - nie z urzędnikami, lecz z samorządami i nauczycielami. Potrzebę konsultacji podkreśla też nowa minister edukacji Katarzyna Hall. - Na razie jest to projekt, a nie gotowe rozwiązanie. Przed nami jeszcze daleka droga, aby podjąć odpowiedzialną decyzję - powiedziała "Tygodnikowi".

Koalicyjne PSL nie powinno być projektowi przeciwne, bo jest to możliwość na wyrównywanie szans uczniów ze szkół wiejskich.

Ten mechanizm lepiej lub gorzej wykorzystywaliby dyrektorzy placówek. To od nich przede wszystkim będzie zależało, czy szkoła szansę na rozwój wykorzysta. A przy tym nasuwa się pytanie - czy na pewno starczy nam takich pasjonatów jak Witold Bobrowski z Głodnicy, który stworzoną przez siebie szkołę jest gotów sam sprzątać?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 48/2007