Z perspektywy zwykłego człowieka

Anna Beata Bohdziewicz, autorka „Fotodziennika”: Fotografuję wszystko, wszystko. Jestem na koncercie, na przyjęciu – zdjęcie. Ludzie pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim – zdjęcie. Jeśli czegoś nie sfotografuję, to tak, jakby się to nie wydarzyło.

07.01.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Anna Beata Bohdziewicz
/ Fot. Anna Beata Bohdziewicz

Beata Łyżwa-Sokół: Próbowała Pani kiedyś przestać?

Anna Beata Bohdziewicz: ???


Robić zdjęcia do „Fotodziennika”.

Parę razy myślałam o tym, to żmudna praca. Ale raczej będę to robić do końca życia. W 1999 r., w szpitalu, przed operacją, uznałam, że koniecznie muszę zrobić zdjęcie, zanim mnie uśpią, ostatni widok, te lampy nade mną. A nuż będzie to ostatnia fotografia, jaką zrobię. Lekarz się zgodził, pielęgniarka podała mi aparat. No, ale operacja się udała, ja ciągle fotografuję. Nie da się już, ot tak sobie, przestać. Co roku drukuję około 200-250 stron ze zdjęciami, w sumie „Fotodziennik” to już ponad 10 tys. kartek. Fotografuję wszystko, wszystko, spontanicznie. W tym nie ma żadnego udawania, tam, gdzie jestem, robię zdjęcie.

Idę na czyjś wernisaż – robię zdjęcie. Poszarpany plakat wyborczy – zdjęcie. Ludzie pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim – zdjęcie. Chodzę i tak sobie „pstrykam”. Zawsze staram się jednak, żeby zdjęcie oprócz treści „szczegółowej” mówiło coś więcej, było uniwersalne. Czasami jestem tym zmęczona, wręcz znudzona, bo od początku robię to w ten sam sposób. Widzę, jak inni kombinują, wymyślają nowe formy, bardzo modne, takie „nowoczesne”, też bym chciała.

Z drugiej strony czuję, że formuła „Fotodziennika”, zdjęcie plus podpis, nie powinna się zmieniać. Czasem życie przeważa, idę, spotykam znajomą osobę, której nie widziałam od lat. Zagadam się i zapomnę zrobić zdjęcia! Później żałuję. Gdybym pisała dziennik, mogłabym to po prostu opisać, „Fotodziennik” nie daje takiej możliwości. Nie zrobiłam – nie mam. Jeśli czegoś nie sfotografuję, to tak, jakby to się nie wydarzyło.


Nie wszystkie zdjęcia trafiają do „Fotodziennika”.

Wybór jest kluczowy, bo robi się za dużo zdjęć. Wybierając poszczególne ujęcia, konstruuję moją opowieść o świecie. Inspiracją są dla mnie dzienniki literackie, od Paska i Pepysa po współczesne. Pisanie przychodzi mi trudno, nie mogłabym prowadzić dziennika, codziennie siadać przy biurku i zapisywać, co się wydarzyło, nie jestem na tyle zdyscyplinowana. Ale prowadzenie „FD” też wymaga dyscypliny. Kiedy robiłam odbitki, utrzymanie ich jednolitej jakości było trudne, brakowało papieru, raz był papier polski, raz węgierski, miał inny odcień czerni, kiepskie flamastry blakły albo się rozmazywały na papierze kredowym. Dziś trudno to zrozumieć.

Kiedy zaczęłam wystawiać „FD”, co innego stało się ważne – wybór, selekcja. Na pierwszych trzech wystawach pokazałam całość, ale trzecia wystawa – w Berlinie Zachodnim – to było prawie 600 kartek! Ledwo dało się to zmieścić, dowieszono dodatkowe plansze na środku galerii, tuż przed wernisażem oberwało się zawieszenie. Masakra! Więc teraz każda wystawa to wybór. Chcę uniknąć gadulstwa, nie mogę już pokazywać wszystkiego, to jednak oznacza zafałszowanie. Ale pewnych rzeczy mi szkoda, inaczej wybiera się materiał na bieżąco, może to jest bardziej szczere? Z perspektywy czasu wiele zdjęć zmienia wartość. Te, o których 20 lat temu myślałam, że są banalne, dziś oddają klimat epoki.


Na przykład fotografie elity intelektualnej w latach 80., te sweterki z łatami na łokciach, sztruksowe spodnie...

To chyba wieczny model. Miałam wtedy taki pomysł i żałuję, że go nigdy nie zrealizowałam: żeby fotografować ludzi czekających na zielone światło na przejściu dla pieszych. Gdybym co roku zrobiła cztery takie zdjęcia, wiosną, latem, jesienią i zimą, miałabym dziś niesamowity dokument. Dlatego uważam, że należy fotografować wszystko, tylko trzeba mieć na to pomysł.

Kiedyś redakcja „Architektury” poprosiła mnie o zdjęcia Warszawy z lat 80. Przeglądając je zauważyłam, że ulice były wtedy puste, mało ludzi i bardzo mało samochodów. A teraz proszę spojrzeć, siedzimy w ogródku na kawie, a obok nas cała ulica zastawiona samochodami, nie ma gdzie zaparkować, nawet przejść po chodniku trudno. Wszystko się zmienia, bardzo szybko, a fotografia pozwala nam to zarejestrować.


Czy 1989 r. był takim końcem świata, jak pisze Miłosz w „Piosence o końcu świata”, wierszu, z którego zapożyczyła Pani podtytuł „Fotodziennika”?

Od początku roku czuło się, że coś się zmienia, wszyscy czekali na Okrągły Stół, a jak się zaczął, pojawiły się wątpliwości. Jeszcze nie odbierałam tego, co się dzieje, jako początku końca, ciekawiło mnie, co z tego wyniknie. „Nasi” się umówili, że będą występować w telewizji w tych swoich bluzach i swetrach, nosili pod pachą teczki z napisem „Solidarność”, żeby się odróżniać od „onych” w garniturach. Śledziłam to wszystko do pewnego momentu, w kwietniu poszłam na operację, były komplikacje, powrót do szpitala. Sfotografowałam tylko pierwszy i ostatni dzień obrad Okrągłego Stołu.

Podczas pierwszego posiedzenia Sejmu jeszcze źle się czułam i zrobiłam tylko kilka zdjęć nowych posłów przed Sejmem. Michnika i Geremka sfotografowałam w domu, z telewizora. To ciekawe, ale zdarzyło mi się potem tak kilka razy, jak się coś ważnego działo, musiałam się wyłączyć z powodów prywatnych. W sierpniu przyjechali znajomi z Rygi i zabrali nas z mężem na Litwę i Łotwę. Akurat przypadała 50. rocznica podpisania paktu Ribbentrop–Mołotow. W Wilnie pod katedrą studenci urządzili głodówkę, rozdawano ulotki, że Litwa chce wystąpić z Układu Warszawskiego, żąda wyjścia wojsk sowieckich itd. Z tej okazji zorganizowano słynny „żywy łańcuch” – prawie 2 mln ludzi, 600 km! – połączył on ludzi trzech krajów nadbałtyckich. Wtedy poczułam, że coś naprawdę pęka.

Jesienią wszystko potoczyło się lawinowo, Czechosłowacja, Berlin, Rumunia. Nigdzie nie pojechałam, już nie pamiętam dlaczego, może nadal źle się czułam. Śledziłam tylko zmiany w Polsce. Ale mam „fantastyczne” zdjęcie martwego Ceauşescu, z telewizora, na którym ma otwarte oczy i patrzy prosto w kamerę. Wiele osób do dziś się zastanawia, jak to złapałam, pokazano to chyba tylko raz. To zdjęcie kończy w „FD” rok 1989.


To koniec pewnego świata...

Tak, ale koniec, który nas cieszył, czekaliśmy na to! Chociaż właściwie nikt nie wierzył, że koniec tego świata nastąpi za naszego życia. Wydawało nam się, że zawsze będziemy żyć w tym systemie, raz będzie lepiej, raz gorzej, raz będzie więcej kawy i pomarańczy z Zachodu, raz mniej. A tu nagle wszystko trzasnęło.

W takim sensie symboliczne było obalenie pomnika Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie. Ludzie od rana zbierali się na placu [wtedy Dzierżyńskiego, dziś Bankowym – przyp. red.], było bardzo zimno, atmosfera radosna, tłum ludzi stał tam cały dzień. Chyba koło godziny 14.00 zajęliśmy z Krzysiem Millerem, fotoreporterem „Gazety Wyborczej”, strategiczne miejsce na dachu ciężarówki, na wprost pomnika. Miałam dwa aparaty, jeden z kolorowym slajdem, drugi z czarno-białym negatywem. Pomyślałam, że pierwsze zdjęcia zrobię w kolorze, a dokończę temat w czerni i bieli. Gdy pomnik lekko się przechylił i zaczął pękać, zrobiłam zdjęcie kolorowe, potem gdy zaczął spadać, tak się zagapiłam, że nie zrobiłam już nic. Czarno-białe zdjęcia zrobiłam, gdy Dzierżyński leżał już na ziemi. Spojrzałam na Millera, byłam pewna, że złapał świetne klatki, a on ma niewyraźną minę, więc pytam, co się stało. „Baterie mi padły!”. Do „Fotodziennika” dałam ujęcie z podnośnika, Dzierżyński ma założony na szyję sznur, grubą stalową linę, na dole tłum.


W „Fotodzienniku” zdjęcia polityków mieszają się z historiami rodzinnymi, np. tu mamy zdjęcie z sylwestra, Pani z mężem, szampan, a tu Wałęsa pije wódeczkę z Kiszczakiem.

Tak, na tym polega „FD”, życie prywatne pomieszane z tym, co publiczne, polityczne. Od przyjaciółki dostaliśmy małego kotka. Pimpa przewija się przez kolejnych 18 lat „Fotodziennika”. Ten kot miał niesamowitą osobowość, posiadał zdolność abstrakcyjnego myślenia, był gadułą, uwielbiał wskakiwać na kolana i długo opowiadać, co mu się przytrafiło, robił awanturę, gdy na dłużej wychodziliśmy z mężem z domu. Pimpa zmarł kilka lat temu, nadzwyczajny kot!

Pokazując moje życie prywatne, nie skupiam się na sobie, nie pokazuję, że np. skróciłam włosy, przybyła mi zmarszczka albo że jestem w złym humorze. Ale jak coś się w rodzinie dzieje, urodziny, imieniny czy Gwiazdka, nowy pies, to odnotowuję. W latach 80. prywatność też była polityczna. Wtedy wszystko było polityczne, choćby to, że czytaliśmy podziemne wydania poezji Miłosza czy Brodskiego. Ja bardzo świadomie pewne rzeczy notuję, żeby pokazać, jak to się przenika.


Od początku trzyma się Pani dość blisko polityki.

Zawsze śledziłam, co się dzieje, uważam, że trzeba wiedzieć. Gdy w latach 80. wystawiano „Fotodziennik”, ludzie pytali mnie, jak to jest, że „ta polityka tak mi wychodzi”. Może to polega na tym, że zauważam pewne związki, które dla wielu ludzi nie są oczywiste. Mam do polityki osobisty stosunek, co wyrażam w komentarzach do swoich zdjęć. To mnie odróżnia od fotoreporterów agencyjnych, ich zadanie polega na obiektywnym pokazaniu wydarzenia, takim jakie było, komentarz pisze im redaktor. Ja sama podpisuję zdjęcia i jestem subiektywna. Kiedyś to była taka moja prywatna walka z propagandą, która wmawiała nam, że czarne jest białe, a białe jest czarne.

Robiłam zdjęcie i mówiłam: patrzcie, to jest czarne, bo jest czarne. Z tego powodu cenzura strasznie dawała mi się we znaki, często w idiotyczny sposób. 12 grudnia 1982 r. sfotografowałam generała Jaruzelskiego, który podczas wystąpienia telewizyjnego powiedział, że rok wcześniej musiał wprowadzić stan wojenny. Pod fotografią umieściłam podpis: „Generał przypomniał nam, co zrobił rok temu”. Okazało się, że podpis jest niecenzuralny, cenzor kazał go zakryć, a zdjęcie zostawił. Sytuacja absurdalna, stwierdziłam przecież tylko fakt, to nie był żaden komentarz, jedynie podpis podszyty lekką ironią. Takie sytuacje utwierdzały mnie, że to, co robię, ma sens.

Przed otwarciem mojej pierwszej wystawy w 1983 r. w Galerii ZPAF w Krakowie przyszło kilku cenzorów. Pierwsza – kobieta, która opuściła galerię bez słowa. Parę godzin później – panowie, znowu weszli i wyszli, szepcząc coś między sobą. O 18.00 miało być otwarcie, na które potrzebna była zgoda cenzury. Zdenerwowany kierownik galerii zaczął dzwonić do urzędu, pojawili się pierwsi goście, a decyzji nie było. Cenzorzy przyszli drugi raz i się zaczęło. To zdjęcie zostawić, to zdjąć, pod tym zasłonić podpis. Z 230 fotografii chcieli usunąć 40. Targowaliśmy się o każdą pracę, o każdy podpis, i o to, żeby zostały zakryte, a nie usunięte. Tak, żeby ingerencja cenzury była widoczna. To tylko zwiększyło zainteresowanie wystawą.

Później szłam tym tropem, zawsze walczyłam o to, żeby widać było ingerencje Głównego Urzędu Kontroli Widowisk i Publikacji. Podczas Konfrontacji Gorzowskich, gdzie pokazałam zdjęcia z pogrzebu księdza Popiełuszki, cenzor zamknął się w sali i drutem wyciągał z ram moje fotografie. Po latach z trudem je odzyskałam, były kompletnie zniszczone, podarte.


W ostatnich tomach „Fotodziennika” polityki jest jednak jakby mniej.

Miałam nawet taki rok, 2006, kiedy fotografowałam głównie zwierzęta. W lutym zrzucając zdjęcia z aparatu cyfrowego na komputer zauważyłam, że pojawiają się w różnym kontekście na wielu ujęciach, zdecydowałam, że pociągnę temat przez cały rok. Kiedy skupimy na czymś uwagę, okazuje się, że jest tego pełno. Nagle widziałam je prawie wszędzie, żywe oraz ich wizerunki, które traktuję jak żywe istoty. Okazało się, że zwierzęta pracują, mogą także znaleźć się w kontekście politycznym, np. psy.

Na Paradzie Wolności spotkałam przerażone hałasem i głośną muzyką psy policyjne. Na manifestacje ludzie ozdabiają psy gadżetami partyjnymi, nie rozumiem tego, przecież to musi być dla nich straszny stres. Jest dużo martwych zwierząt, szczególnie ptaków, których losy w mieście to odrębny temat, zupełnie fascynujący...

Ciekawe są też zwierzęta na stołach. Na urodzinach Andrzeja Wajdy, który jest spod znaku Ryb, sfotografowałam rybę na półmisku, głowa w kołnierzu z majonezu, oczy z czarnych oliwek, czerwony język z pomidora, ostre zęby, prawdziwe. Mój podpis: „Marzec 2006. 80. urodziny Andrzeja Wajdy. Pyszna ryba na półmisku. Dość drapieżna, choć już prawie zjedzona”. Albo coś takiego: „Luty 2006. Nie spodziewałam się, że w »Gazecie Wyborczej« spotkam takiego pięknego tygrysa. Nieco później minister Urbański pokłócił się z posłem Rokitą”. A na zdjęciu torba, z wydrukowaną głową tygrysa, bardzo realistyczna, z diamentowymi oczami!


Aparat zawsze był pretekstem, żeby uczestniczyć w czymś ważnym?

Nie, nie zawsze, czasami po prostu chcę w jakimś wydarzeniu wziąć udział, no ale skoro już jestem obecna, to zdarza się, że robię też zdjęcie. Ale często dowiaduję się o czymś za późno, nie śledzę na bieżąco doniesień agencji o wydarzeniach. W tym sensie jestem amatorką, „Fotodziennik” powstaje z perspektywy zwykłego człowieka, przy okazji – fotografa. Co to oznacza? Jeśli np. jestem na konferencji, której gościem jest prezydent, jest to dla mnie ewenement, jakbym pierwszy raz uczestniczyła w czymś takim. I nie pcham się na siłę do przodu jak setka fotoreporterów, nie robię zdjęcia w momencie, gdy pozostałe aparaty robią takie „trrrrrrrrrrr”, a flesze błyskają jak szalone. Staram się być blisko, ale patrzeć z boku.


Ile kobiet fotografowało Okrągły Stół?

Trzy, na dodatek same Anie: Brzezińska, Pietuszko i ja. Jak już mówiłam, sfotografowałam tylko początek obrad i koniec. Kiedy ostatniego dnia obrad ponad dwie godziny czekaliśmy na decyzję OPZZ, wpadłam na pomysł, żeby sfotografować wszystkich uczestników siedzących za stołem, ale z nogami. W dziesiątą rocznicę w „Gazecie Wyborczej” wydrukowano te zdjęcia, dało się w ten sposób jakby „odtworzyć” stół z jego uczestnikami. Na koniec był bankiet, na którym generał Kiszczak pił wódeczkę z tymi, których jeszcze niedawno wsadzał do więzienia. Tak się tym zdenerwowałam, że przez omyłkę otworzyłam aparat, zanim skręciłam film. Część zdjęć prześwietliłam. Czułam się wtedy dziwnie, dziś też tak mam, gdy jestem za blisko władzy.

W gruncie rzeczy jestem samotnikiem, nie lubię zbytniego bratania się, gdy zaczynam czuć, że znalazłam się w grupie bardzo zżytej, podoba mi się to, ale sama się wycofuję. To cecha charakteru, dla fotografa całkiem dobra, bo pozwala zachować dystans.


Dla kogo prowadzi Pani „Fotodziennik”?

Dla siebie i dla... tak zwanych przyszłych pokoleń. Jestem człowiekiem historycznym, interesuje mnie, jak było kiedyś, co będzie dalej. Rzeczywistość zmienia się tak szybko, że kiedy robię zdjęcie, to wiem, że ono już jest przeszłością. Patrzę na nie jak ktoś, kto je obejrzy za 30, 50 lat, widzę już teraz, jak dziwny jest nasz świat. Fotografie z podróży do Afganistanu w 1975 r., moja pierwsza wystawa, specjalnie zawirażowałam w sepii, żeby wyglądały jak stare. Napisałam wtedy w katalogu, że dla mnie fotografia nigdy nie jest teraźniejszością, to zawsze przeszłość albo przyszłość. Kiedy naciskam spust migawki, to przenoszę się w czasie. W obu kierunkach.


Może przyszedł czas, by przenieść „Fotodziennik”, nazywany przez niektórych prablogiem, do internetu?

Myślałam o tym, ale dla mnie internet jest takim wielkim oceanem, w którym łatwo można utonąć. To też śmietnik, z którego na dodatek ludzie strasznie kradną, nie odpowiada mi to. Wiem, że to pogląd niezbyt nowoczesny. Korzystam z internetu, ale najbardziej lubię położyć się z książką na kanapie. Obejrzałam trochę fotoblogów, nie natrafiłam na jakieś ciekawe rzeczy. Panuje nadprodukcja obrazów i przekonanie, że każdy może dziś być artystą, że każde świadectwo jest cenne. Czy tak jest? Czas pokaże. 


ANNA BEATA BOHDZIEWICZ (ur. 1950) jest fotografką i kuratorką wystaw, reżyserką. W latach 80. działaczka podziemia, autorka m.in. cyklu „Spalona Solidarność”. Realizuje wieloletnie projekty fotograficzne, takie jak „Kapliczki warszawskie” (wydanie książkowe w 2009 r.), „Antypocztówki” czy najbardziej znany „Fotodziennik, czyli piosenka o końcu świata”, powstający od 1982 r. Mieszka i pracuje w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2013