Świat z wielu perspektyw

Jest rzeczą równie rozsądną ukazać jakiś rodzaj uwięzienia przez inny, jak ukazać coś, co istnieje rzeczywiście, przez coś innego, co nie istnieje. Tym mottem z Daniela Defoe, którym Camus otworzył Dżumę, mógłby poprzedzić większość swoich powieści tegoroczny noblista, J.M.Coetzee.

12.10.2003

Czyta się kilka minut

Kiedy w 1972 roku, po dziesięcioletnim pobycie w Anglii i Ameryce, trzydziestoletni wówczas Coetzee powrócił do rodzinnego Kapsztadu, sytuacja w RPA wydawała się klarowna: apartheid był ewidentnym złem skazanym na przegraną, a pisarz, który w swojej twórczości przeciw tej barbarzyńskiej polityce występował, mógł odczuwać satysfakcję z udziału w słusznej sprawie. Płynące z tej satysfakcji samozadowolenie, zawsze dla artysty zabójcze, ugruntowywał wybór realizmu jako metody twórczej. Za takim wyborem kryło się przekonanie, że autor ma do rzeczywistości bezpośredni dostęp, a jej artystyczna prezentacja ze względu na swój rzekomy obiektywizm pozostaje poza wszelką dyskusją. Realizm, politycznie skuteczny jako ideowa podstawa nienegocjowalnego, jednoznacznego obrazu świata, budził jednak (z tych samych powodów) artystyczne i etyczne wątpliwości.

Coetzee aż do niedawna - do “Wieku żelaza" (1990) i nietypowej dla swojej twórczości, a w Polsce bodajże najpopularniejszej powieści “Hańba" (1999) - zdecydowanie nie zgadzał się na dyktat realizmu. Postawa ta odróżniała go od większości południowoafrykańskich pisarzy, którzy jak Nadine Gordimer czy André Brink, uprawiali stosunkowo tradycyjną prozę realistyczną. Coetzee’emu udało się wprawdzie w ten sposób uniknąć prześladowań cenzury, ale z drugiej strony naraził się na zarzut swoich bardziej upolitycznionych kolegów, że nie nazywając rzeczy po imieniu, nie stawiając jednoznacznych diagnoz, odwraca się od pisarstwa zaangażowanego i wykazuje obojętność wobec bieżących problemów politycznych.

Tymczasem Coetzee nigdy od rzeczywistości południowoafrykańskiej się nie odwrócił, nigdy też nie odszedł od tematyki (post)kolonializmu, pojętej jednak na tyle szeroko, że uwzględniała ona uniwersalną problematykę wolności, różnych postaci zniewolenia duchowego i fizycznego, relacji między jednostką a systemem, historycznej odpowiedzialności, a wreszcie sposobów przedstawiania i kreowania historii. Coetzee szukał form, które pozwoliłyby mu na opisanie “jednego rodzaju uwięzienia przez inny", na uzyskanie koniecznego wobec opisywanego świata dystansu. Te formalne poszukiwania wynikały po części z tego, że Coetzee poznał literaturę postmodernizmu i pozostawał pod jej wyraźnym wpływem (a warto przypomnieć, że właśnie ten nurt, choćby w twórczości Rushdiego, zaproponował nowy język opisu postkolonialnej rzeczywistości). Jako lingwista bardziej też niż inni pisarze, Coetzee zdawał sobie sprawę z tekstualnego charakteru świata. Stąd też, jak podkreślają krytycy, tematem jego prozy jest tyleż kolonialna rzeczywistość, ile sam język jej opisu.

Wydaje się, że na wybór takiej właśnie poetyki, kwestionującej pretensje realizmu do obiektywności, miało też wpływ pochodzenie Coetzee’ego. Wywodzi się on bowiem z mieszanej afrykanersko-angielskiej rodziny, a warto pamiętać, że Anglicy i Afrykanerzy (dawniej Burowie) należeli przez stulecia do dwu wrogich sobie społeczności, z których każda pielęgnowała swoją konkurencyjną wizję historii. W odróżnieniu od Gordimer, której przodkowie przyjechali do Afryki Południowej na przełomie wieków, Coetzee ma świadomość, że historia jego rodziny wiąże go z dziejami podboju tego rejonu świata. Nie może więc pisać niewinnie: był bowiem, jako biały, beneficjentem tego systemu, ale też - jako potomek holenderskich kolonizatorów - ponosi za ten system historyczną współodpowiedzialność. Nie przypadkiem jednym z narratorów debiutanckiej książki “Dusklands" (“Mroczne krainy", 1974) uczynił swojego przodka, Jacobusa Coetzee’ego, kolonizatora z przełomu XVII i XVIII wieku. Znaczące też, że wielu jego bohaterów, nawet tych występujących przeciwko nadużyciom represyjnej władzy, odkrywa w sobie ślady mentalności kolonialnej.

Akcja alegorycznych powieści Coetzee’ego, wyrastających z ducha Kafki czy Becketta, takich jak “W sercu kraju" (1977) czy “Czekając na barbarzyńców" (1980), osadzona jest w świadomie niedookreślonym miejscu lub niesprecyzowanym czasie, jakby autor nie chciał sprowadzać swojej literackiej wizji jedynie do południowoafrykańskiego kontekstu i doraźnych konfliktów politycznych. Już w debiutanckiej książce narzucił geograficzny i historyczny dystans, zestawiając w niej dwie nowele, z których pierwsza rozgrywa się w czasie wojny wietnamskiej w amerykańskim biurze propagandy, a druga sięga do początków kolonialnej historii Afryki.

Jak pisał prozaik karaibski Caryl Phillips, twórczość Coetzee’a nigdy nie popada w banalne antynomie: czarni-biali, lewica-prawica, rewolucyjność-reakcja, które sprowadzają złożoność życia do poręcznych sloganów. Jedna z jego najlepszych powieści, “Życie i czasy Michaela K." (1983), choć rozgrywa się w czasie fikcyjnej wojny domowej w apokaliptycznym krajobrazie południowej Afryki, nie porusza wprost kwestii rasizmu: kolor skóry głównego bohatera, bezbronnej jednostki próbującej żyć poza wszechobecnym, represyjnym systemem, pozostaje nieokreślony.

Próbą nadania prozie wieloperspektywiczności jest też chyba systematyczne wprowadzanie kobiet-narratorek. Pojawiają się one w wielu powieściach Coetzee’ego: w “Foe" (1986), znakomitym pastiszu “Robinsona Crusoe", opowiedzianym przez kobietę-rozbitka, dla której nie znalazło się miejsce w oficjalnej historii; w powieści “Wiek żelaza" (1990), napisanej w formie listu do córki przez umierającą na raka Afrykanerkę; czy wreszcie w najnowszej, nowatorskiej pod względem formalnym powieści “Elizabeth Costello" (2003), składającej się z ośmiu wykładów tytułowej bohaterki, fikcyjnej pisarki australijskiej. Ciągle wychodząc poza wąsko pojętą problematykę polityczną, Coetzee rozszerza temat dominacji i przemocy, wprowadzając do swoich powieści zagadnienie praw zwierząt i zagrożeń ekologicznych.

Nobel dla Coetzee’ego to druga w tym stuleciu nagroda dla pisarza dawnych kolonii, po nagrodzie dla Naipaula z 2001 roku. Okazuje się, że literatura postkolonialna, przy całej odmienności prezentowanych przez nią poetyk, języków i postaw, coraz wyraźniej wymyka się z literackiego getta, stając się ważkim głosem w wielu debatach na temat podstawowych dylematów współczesności.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2003