Sukcesu nie dowieźli

W Szydłowcu żartują, że program Rodzina 500 Plus wymyślono w Warszawie, ale dopiero tu, w mateczniku polskiego bezrobocia, doprowadzono go do perfekcji.

13.05.2019

Czyta się kilka minut

Jeden z wiaduktów łączących centrum Szydłowca z dzielnicą przemysłową, kwiecień 2019 r. / MAREK RABIJ
Jeden z wiaduktów łączących centrum Szydłowca z dzielnicą przemysłową, kwiecień 2019 r. / MAREK RABIJ

Daisy, wracaj! Do nogi, mówię! Co za uparty pies. Przepraszam. Ale krzywdy panu nie zrobi – zapewnia zza płotu pani Katarzyna.

Daisy, umaszczony na szaro kundelek, bez trudu przecisnęła się pomiędzy prętami pomalowanej na zielono bramy, nasikała obok jednego z kół samochodu i okrąża go teraz triumfalnie, warcząc na intruza, który zatrzymał się przy jej posesji. W oddali, jakiś kilometr od domu pani Katarzyny, prosta asfaltowa droga kończy się ścianą świerkowego młodnika. Aż do lasu we wsi nie widać żywego ducha. Dzieci, jak mówi gospodyni, są teraz w szkole. Dziadkowie w domach, ewentualnie na targu, bo akurat dzisiaj wypada.

– A rodzice? To zależy. W tej części Szydłówka będzie ze 150 numerów, ale ode mnie to się pan nie dowie, kto ma pracę, a kto bezrobotny – zastrzega Katarzyna. – U nas różnie z tym bywa. Jedni jej nie mają tylko w papierach do urzędu, inni nie mogą jej znaleźć naprawdę, ale wielu jest też takich, co jej nie mają, bo nie szukają. Choćby ja sama.

Na dobre wyszło

Główny Urząd Statystyczny podał niedawno, że w marcu br. liczba bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy wyniosła 984,7 tys. Tak niskiego, zaledwie 5,9-procentowego bezrobocia Polska nie widziała o tej porze roku od 1990 r.

W powiecie szydłowieckim bez pracy było w tym czasie 24,6 proc. wszystkich mieszkańców w wieku produkcyjnym. Włącznie z 33-letnią panią Katarzyną z Szydłówka, wsi oddzielonej od Szydłowca świeżo wybudowaną dwupasmową trasą S7, która od niedawna przebiega na tym odcinku w zagłębieniu ogrodzonym dźwiękoszczelnymi ekranami.

– W listopadzie zmarł właściciel spożywczego, w którym pracowałam – ciągnie Katarzyna. Spadkobiercy nie dopilnowali jakichś formalności, od nowego roku sklep trzeba było zamknąć i wylądowałam na zasiłku. Ale wie pan? Właściwie to na dobre wyszło.

Na szczęśliwy zbieg okoliczności, o którym mówi pani Katarzyna, złożyło się państwo oraz teoretycznie były małżonek, przebywający aktualnie za granicą, ale zobowiązany do zapłaty alimentów. Eks płacić nie chce, wyręcza go w tym więc fundusz alimentacyjny comiesięcznym przelewem na niespełna 600 zł. Do tego dochodzi zasiłek dla bezrobotnych, aktualnie nieco ponad 660 zł. Na dwójkę młodszych dzieci pani Katarzyna dostaje łącznie tysiąc złotych. A od lipca państwo ma dołożyć jeszcze 500 zł na najstarszą, 12-letnią córkę. Razem wyjdzie jakieś 2,7 tys. zł miesięcznie.

– Tylko żeby mnie pan źle nie zrozumiał – zastrzega pani Katarzyna. – Ja nie z tych, co lubią zasiłki. Odkąd skończyłam szkołę, właściwie zawsze miałam jakąś pracę. Tylko praca musi mieć sens, albo się przynajmniej opłacać. A ja tu mogę iść tylko na kasę do sklepu, za góra dwa tysiące na rękę. Dojeżdżać bym musiała, jeść poza domem, a to kosztuje. Kombinować bym z odbiorem najmłodszej córki z przedszkola musiała. A tak to spokojnie sobie żyjemy. Luksusów nie ma, ale dzieci są nakarmione, ubrane i zadbane. No i mają matkę w domu na zawołanie, a to być może najważniejsze, co mogę im zafundować.

Średnia minimalna

Tadeusz Piętowski, dyrektor powiatowego urzędu pracy w Szydłowcu, zaprasza do gabinetu. Ścianę przy jego biurku pokrywa kratka dyplomów uznania i certyfikatów ze szkoleń. Polskich i zagranicznych, nawet amerykańskich, jak podkreśla z dumą. Z bezrobociem w powiecie dyrektor Piętowski wojuje nieprzerwanie od 2002 r. Czy skutecznie? Odpowiedź na to pytanie jest, niestety, wypadkową politycznych sympatii. Przed wyborami w 2015 r. w mieście zorganizowano akcję pod hasłem „skuwania szydłowieckiego betonu”, która miała przypomnieć współrządzącym wówczas politykom PSL, że choć w okolicy bezrobocie od lat utrzymuje się na poziomie wręcz dramatycznie wysokim w relacji do reszty kraju, lokalnych urzędników, na czele z należącym do PSL dyrektorem urzędu pracy, nie opuszcza dobre samopoczucie. Po wyborach Tadeusz Piętowski zatrzymał stanowisko dyrektora. Bezrobocie też pozostało wysokie. Już nie tak, jak na początku wieku, gdy pracy nie miało tu oficjalnie prawie 40 proc. mieszkańców w wieku produkcyjnym, ale 24 proc. to wciąż niemal cztery razy więcej od średniej krajowej. Potyczkę dyrektora z anomaliami rynku pracy przynajmniej z czysto statystycznego punktu widzenia trzeba zatem uznać za porażkę. Ale zdaniem samego zainteresowanego politycy w Warszawie też powinni uderzyć się w piersi.

– Nie zamierzam pana przekonywać, że w naszym powiecie nie ma wysokiego bezrobocia – zaznacza dyrektor. – Ale czy widział pan tu również wielką biedę? Gdyby co czwarty mieszkaniec naprawdę nie miał tu z czego żyć, mielibyśmy tłumy żebraków na ulicach. A ja ich jakoś nie widzę. Właściwie codziennie stykam się za to z ludźmi, którzy nauczyli się żyć bez oficjalnego zatrudnienia. W rejestrze mamy bezrobotnych zarejestrowanych bez przerwy od wielu lat. Chyba nie muszę dodawać, ilu z nich szuka pracy?

Zerkamy do tabelek. Z 3541 osób zarejestrowanych na koniec ub. roku w powiecie jako bezrobotni, aż 1107 widnieje w tych rejestrach od co najmniej dwóch lat. Jako poszukujących pracy odnotowano tylko 67 osób.

A wszystko przez to, że w Szydłowcu, jak mówi Piętowski, kapitalizm nie zdołał nigdy wrzucić wyższego biegu. Lata 90., podobnie jak w innych regionach, przyniosły upadek większości i tak nielicznych zakładów przemysłowych w rolniczej okolicy. Następnie diabli wzięli szkoły zawodowe. Efekt? Kiedy po wejściu Polski do Unii zaczęły nad Wisłę płynąć inwestycje zagraniczne, niemal zawsze okazywało się, że są dla nich dogodniejsze miejsca od powiatu szydłowieckiego. Stolica polskiego bezrobocia: nawet politycy z lubością używali tego terminu, jak gdyby nazwanie problemu w taki sposób zdejmowało z nich odpowiedzialność za jego trwanie. Szydłowiec zdaniem dyrektora Piętowskiego został w pewnym momencie uznany za strefę, w której zmiana na lepsze wymaga nakładów nieproporcjonalnych do potencjalnych politycznych korzyści.

Warszawa nie chciała nawet zgodzić się na interwencyjne obsadzanie nieużytków rolnych drzewami, które za kilkadziesiąt lat można by ściąć z zyskiem. W okolicy dominują gleby klasy piątej, a mówiąc prościej: piaski, na których nie da się prowadzić sensownie upraw. Wyuczony za granicą Piętowski miał więc pomysł na szydłowiecką wersję New ­Dealu: żeby za pieniądze z funduszy na walkę z bezrobociem wynająć leżące odłogiem pola od ich właścicieli, a potem zatrudniać okolicznych mieszkańców przy sadzeniu drzew, pielęgnacji i wycince. Ale kto by się przejmował losem zaledwie 39 tys. mieszkańców małego powiatu, skoro 32 kilometry bliżej stolicy, w ponad dwustutysięcznym Radomiu również szaleje bezrobocie? Zwłaszcza gdy za paradygmat polityki gospodarczej kraju ma się rozwój większych ośrodków, które pociągną za sobą te mniejsze.

Po jakimś czasie stało się jasne, że szydłowieckich peryferiów z gospodarczego marazmu nie wyrwie nawet najszybciej rozwijające się centrum.

– Terenów pod inwestycje mieliśmy i mamy co niemiara. Do Warszawy niedaleko. Oczekiwań płacowych ludzie też nigdy nie mieli tu wygórowanych, bo nawet dziś średnią płacę brutto w zasadzie mamy na poziomie krajowej minimalnej – wylicza dyrektor Piętowski. – Tylko co z tego? Po tylu latach stagnacji większość naszych bezrobotnych nie ma żadnych kwalifikacji zawodowych. Kto w takim miejscu postawi zakład? Doszło do tego, że jak w zeszłym roku padła Biella, właściciele okolicznych firm błyskawicznie pościągali do siebie do pracy tych, którzy coś umieli.

Jeden z wiaduktów łączących centrum Szydłowca z dzielnicą przemysłową, kwiecień 2019 r. / FOT. MAREK RABIJ

Ofiara globalizacji

Do fabryki szwajcarskiej grupy kapitałowej Biella, która w Szydłowcu produkowała materiały biurowe, prowadzi z centrum miasteczka wiadukt przerzucony ponad ekspresówką. Przy skrzyżowaniu uchował się jeszcze drogowskaz do nieczynnego od lipca zakładu, obok stoi pamiątkowy krzyż wotywny z 1867 r. Ówcześni mieszkańcy wypisali na nim suplikę, aby Bóg przyjął ofiarę, „którą ci wznosiemy”.

Nie wiadomo, co zrobił Stwórca, Szwajcarzy w każdym razie okazali się niewrażliwi i na prośby pracowników, i na argumenty lokalnych urzędników gotowych ratować ponoć za wszelką cenę 179 etatów szydłowieckiej Bielli. Decyzję o zamknięciu fabryki Piotr Miętki, jej dyrektor techniczny, tłumaczył lokalnym mediom zbyt dużą odległością od rynków zbytu w krajach Europy Zachodniej, co rzekomo wiązało się ze zbyt dużymi kosztami transportu. Dyrektor nie wyjaśnił jednak, co zmieniło się w odległości fabryki od wymienionych rynków od chwili jej otwarcia. Dziennikarze taktownie nie dopytywali, być może przeczuwając, że prawdziwą przyczyną likwidacji zakładu jest to, że bardziej opłaca się wybudować go od zera jeszcze dalej na wschodzie, w Bułgarii lub Serbii. Nawet pobliska ekspresówka z gładkim jak stół asfaltem okazała się przecież niedostatecznym argumentem za utrzymaniem produkcji. Szydłowiec na krótko poczuł się jak wygrany globalizacji, posmakował teraz jej gorzkiego smaku. Dziś ­jedynym śladem aktywności biznesowej na terenie zakładu jest pracownik firmy ochroniarskiej, który przy głównej bramie toczy z innym mężczyzną ożywioną dyskusję o cenach materiałów budowlanych.

Gdzieś tu rozciąga się szydłowiecka strefa przemysłowa, a mniej wzniośle: 66 hektarów pod inwestycje, za sprawą których burmistrz Artur Ludew chce wreszcie zwalczyć kryzys rynku pracy. Miasto do tego stopnia ma dość łatki „stolicy polskiego bezrobocia”, że przy każdej okazji podaje, że w samym Szydłowcu stałego zatrudnienia nie ma około 13 proc. mieszkańców w wieku produkcyjnym: wciąż źle, ale już nie dramatycznie, jak w przypadku danych powiatowych. Szkopuł w tym, że strefa wciąż istnieje na papierze, a mieszkańcy mają – jak mówią – uzasadnione obawy, że dobre intencje urzędników znów rozbiją się o kalkulację ekonomiczną potencjalnych inwestorów, którym kolejny raz wyjdzie, że bardziej opłaca się budować zakład gdzie indziej. Przy głównej drodze prowadzącej od ekspresówki w stronę dworca kolejowego nadal straszą hale po upadłych dawno ­zakładach i rozpadający się biurowiec rodem z epoki Gierka.

– Słyszałam, że ma być sukces, ale go chyba jeszcze nie dowieźli – śmieje się Krystyna Minda, kolejny raz przecierając ścierką tablicę z rozkładem jazdy pociągów na stacji Szydłowiec. – Po mojemu to jest tu gorzej. Pociągów coraz mniej przejeżdża przez naszą stację, a jeszcze mniej staje. Bo w normalnym mieście dworzec jest, proszę pana, w centrum, a nie siedem kilometrów za miastem, w lesie, jak u nas. Po zmroku ciemno tu jak w d..., strach wyjść z domu.

Pani Krystyna wraz z mężem mieszka w zdewastowanym budynku kolejowym opodal stacji. Służbowe mieszkanie, za lata wypracowane przez oboje na kolei. Dziś na emeryturze, dorabia sobie jako sprzątaczka na stacji.

– Dostałam tę robotę, bo nikt młodszy jej nie chciał. Mówili, że za daleko, za mało płacą, że wstyd – wylicza. – Niby bezrobocie szaleje, ale jak trzeba kogoś do pracy za najniższą krajową, nagle okazuje się, że nikomu się to nie kalkuluje.

120 złotych dniówki

Gminny ośrodek pomocy społecznej w Chlewiskach, niespełna 10 kilometrów od Szydłowca, mieści się w małym budynku naprzeciwko XVII-wiecznego pałacu Odrowążów, obecnie przerobionego na luksusowy hotel i spa. W tej chwili w ośrodku trwa przyjmowanie żywności, która potem trafi w paczkach do potrzebujących, dlatego pracownice nie zdołają poprosić pani kierownik o zgodę na rozmowę z mediami. Wolałyby zresztą i tak nie wypowiadać się pod nazwiskiem, bo ludziom może się nie spodobać to, co mają do powiedzenia.

Kluczem do zrozumienia tego, co się dzieje z pracą w Szydłowcu, jest zdaniem urzędniczek termin „zaradność”. Mieszkańcom tłoczono przez lata do głowy, że mają brać sprawy w swoje ręce, to wzięli. Tylko nie tak, jak by sobie tego życzyli politycy i ekonomiści.

Ludzie biorą na przykład zasiłek dla bezrobotnych i jednocześnie dorabiają sobie w pobliskim Potworowie przy warzywach. W sezonie, jak mówią urzędniczki, plantatorzy płacą po 120-140 zł dniówki, zapewniają obiad i transport w obie strony. Miesięcznie wychodzi ponad 2,6 tys. zł na rękę. Z zasiłkiem – ponad trzy tysiące. Praca, wiadomo, sezonowa, ale w okolicy oficjalnie nie płaci tyle nikt. Są rodziny, w których na czarno zarabia w ten sposób dwójka rodziców i jeszcze inkasują po 500 zł na każde z dzieci, bo oficjalnie nie przekraczają progu dochodowego na głowę.

Urzędniczki wiedzą, kto w gminie robi tak państwo na szaro, ale twierdzą, że zrobić z tym nic nie mogą. A prawdę powiedziawszy, nie czują też motywacji. To państwo wieloletnią bezradnością w stosunku do szydłowieckiego bezrobocia stworzyło ten problem. Politycy różnych partii zjeżdżali tu od lat, żeby w świetle kamer oskarżyć o bezczynność poprzedników, naobiecywać nowych miejsc pracy, programów aktywizacyjnych, po czym tradycyjnie zapadali w apatię. Ksiądz na kazaniu łajał za opilstwo, bałagan na podwórku, za dzieci puszczone samopas po wsi, ale nigdy się nie zająknął, że uznanie 30-40 proc. bezrobocia za naturalny stan rzeczy to co najmniej grzech zaniedbania ze strony władz. Błogosławieni ubodzy, powtarzał. Mieszkańcy uczynili więc z systemu pomocy społecznej największego chlebodawcę regionu. Szkoda tylko, że do życia na państwowym garnuszku połączonego z pracą na czarno tak szybko przyzwyczajają się młodzi.

Bartosz Marczuk, były wiceminister pracy i polityki społecznej odpowiedzialny za wprowadzenie programu Rodzina 500 Plus: – Większość analiz, które przeprowadziliśmy przed startem programu, wskazywała, że dodatkowe pieniądze będą dodatkowym bodźcem do aktywizacji zawodowej. Bezrobotnym bez kwalifikacji łatwiej będzie dzięki temu podjąć pracę na najsłabiej opłacanych stanowiskach.

Na pytanie o to, czy 500 plus przymierzono do miejsc takich jak Szydłowiec, Marczuk odpowiada przecząco. Nie było, jak twierdzi, takiej potrzeby. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2019