Sukces nieoczekiwany

Wybory 4 oraz 18 czerwca (druga tura) radykalnie odmieniły sytuację polityczną ukształtowaną po Okrągłym Stole. Tak radykalnie, że zaskoczyły nawet zwycięzców. I choć nie były wolne, pokazały, jaką siłę ma wyborcza kartka.

01.06.2009

Czyta się kilka minut

Przy Okrągłym Stole umówiono się, że opozycja zostanie zalegalizowana i wejdzie do Sejmu - jako opozycja. Wprawdzie już wcześniej proponowano niektórym jej przedstawicielom ministerialne teki (wszyscy odmówili), ale byłoby to podzielenie się odpowiedzialnością, nie władzą. Podobnie mogło być po czerwcowych wyborach. W zreformowanym systemie partia komunistyczna miała być bowiem nadal siłą dominującą: dopuszczono pluralizm, ale nie taki, który mógłby doprowadzić do utraty jej władzy. Wedle formuły Jerzego Sommera, sens reform Okrągłego Stołu polegał na tym, że "nastąpiłaby znaczna korektura systemu (legalne istnienie opozycji) bez naruszenia jego istoty (władza w rękach aparatu PZPR)".

Tylko czy taki eksperyment jest w ogóle możliwy w ramach systemu? Czy istnienie legalnej opozycji nie musi okazać się zabójcze dla komunistycznego modelu władzy? Takie pytania można było sobie stawiać przed 4 czerwca. Tego dnia okazało się, że znamy odpowiedź. A przecież wcześniej wydawało się, że koncept Okrągłego Stołu (legalizacja opozycji w zamian za legitymizację władzy PZPR) może okazać się względnie trwały.

Kampania "niekonfrontacyjna"

Skoro wynik wyborów do Sejmu jest z góry przesądzony, to kampania musi być specyficzna, inna niż w wolnych wyborach - mówili przy Okrągłym Stole przedstawiciele władzy, a przedstawiciele Solidarności przezornie nie zaprzeczali. Ukuto na to termin: "kampania niekonfrontacyjna". Tego jednak nie mogła zagwarantować żadna umowa.

Żaden strateg Solidarności nie wymyślił tego, by właśnie przez "konfrontacyjną" kampanię rozsadzić ramy kontraktu Okrągłego Stołu. Ale sam fakt, że Solidarność stawała do tych wyborów, zawierał w sobie taką możliwość.

Bo wybory wprawdzie nie były wolne (z wyjątkiem tych do Senatu), ale były, po raz pierwszy od 1947 r., pluralistyczne. I z każdym dniem wiosny 1989 r. rosło przekonanie, że będą to pierwsze po 1945 r. wybory niesfałszowane. Inaczej niż w 1947 r., opozycji nie zastraszano, jej działaczy nie aresztowano, nie tworzono atmosfery przymusu. Przedstawiciele opozycji uzyskali równoprawną pozycję w Państwowej Komisji Wyborczej i jej lokalnych agendach, do lokali wyborczych mieli być dopuszczeni mężowie zaufania Komitetu Obywatelskiego Solidarność. Ludzie uwierzyli, że możliwe są wybory uczciwe.

A skoro tak, to strategia Solidarności musiała zakładać jedno: pokazać, że prezentujemy całkiem inny pomysł na Polskę niż komuniści, i poprosić Polaków, by za pomocą kartki wyborczej powiedzieli, który pomysł - nasz czy komunistów - popierają. Stąd jedno z haseł tej kampanii po stronie Solidarności: "Policzmy się!". A to oznaczało: pokażmy, że jest nas dużo; pokażmy, pomimo że po 4 czerwca władza i tak zostanie w rękach PZPR. I to zadziałało.

Jednorazowa ordynacja

Ordynacja do Sejmu była pisana na potrzeby tych jednych wyborów (zakładano, że następne za 4 lata będą już wolne). Wpisano weń niespotykaną w demokracjach zasadę, że 65 proc. mandatów przypadnie obozowi władzy (PZPR i jej satelitom), a o pozostałe 35 proc. toczyć się będzie wolna rywalizacja. Solidarność nie dostała więc, jak się to czasem twierdzi, tych 35 proc. na tacy. Musiała o nie rywalizować z innymi komitetami wyborczymi.

Owi kandydaci "niezależni" nie występowali pod szyldem władzy, ale byli z władzą na różne sposoby związani. Choć nie zawsze. Byli wśród nich też opozycjoniści (np. Leszek Moczulski, Władysław Siła-Nowicki) skłóceni z Solidarnością, a w każdym razie z dominującym w niej nurtem Wałęsy. Jakkolwiek doceniać ich biografie i motywacje, konkurując z Solidarnością, zmniejszali jej szanse na dobry wynik. Przywódcy Solidarności rozumieli to i bez sentymentów wezwali do głosowania na "drużynę Lecha".

Wybory i do Sejmu, i do Senatu były większościowe. Aby zostać wybranym w pierwszej turze, trzeba było uzyskać bezwzględną większość ważnych głosów; gdy żaden kandydat jej nie osiągnął, przeprowadzano drugą turę z wymogiem większości względnej. Okręgi były - formalnie - wielomandatowe: do Sejmu liczyły od 2 do 5 mandatów, a do Senatu po 2 mandaty (Katowice i Warszawa po 3). Ale to wielomandatowość pozorna, bo wyborca miał do dyspozycji tyle głosów, ile było mandatów w okręgu. Logika głosowania była więc taka jak przy wyborach większościowych w okręgach jednomandatowych. Inaczej mówiąc, w okręgu pięciomandatowym odbywało się de facto pięć głosowań, podobnie w okręgu cztero-, trzy- i dwumandatowym.

Tak czy inaczej Solidarność, która uzyskała bardzo dobre wyniki pod względem liczby głosów, uzyskała wyniki wręcz rewelacyjne pod względem liczby mandatów. W wyborach do Senatu zdobyła 68 proc. głosów - to dużo. PZPR i jej sojusznicy 32 proc. głosów - to mało. Ale na poziomie mandatów rzecz ma się inaczej: Solidarność - 99, PZPR - 0. W wyborach do Sejmu tak się stać nie mogło, bo rządzący mieli tam gwarantowane mandaty. Ale w pierwszej turze Solidarność zdobyła ich 160 ze "swoich" 161, a koalicja rządowa - jedynie 3 ze "swoich" 264.

Wybory jak referendum

Solidarność szybko rozstrzygnęła problem fundamentalny: ilu kandydatów wystawić na jeden mandat. Po wahaniach wśród szerokich rzesz sympatyków (ale chyba nie w gremiach przywódczych) postanowiono: jeden mandat - jeden kandydat. Nie było to oczywiste dla ruchu, którego tradycją była spontaniczność i oddolność inicjatyw. Było to jednak zachowanie profesjonalne: tak robią partie na Zachodzie, gdzie obowiązuje ordynacja większościowa. Inna decyzja spowodowałaby rozproszenie głosów.

Solidarność wystąpiła jako "drużyna Lecha": zespół zjednoczony programem i osobą Wałęsy. Genialnym pomysłem było promowanie kandydatów Komitetu Obywatelskiego w całym kraju zdjęciem z Wałęsą: zabieg, jak byśmy dziś powiedzieli, politycznego PR-u, pokazujący wahającym się, że mają do czynienia z ekipą, która wie, po co idzie do Sejmu i do Senatu. Potem kandydaci Solidarności świadomie uczynili kampanię przedmiotem zasadniczego sporu o przyszły kształt Polski, opowiadając się za demokracją. Nie wdawali się w - preferowane przez komunistów - problemy cząstkowe i lokalne, uważając, że "dziura w moście" jest tylko o tyle ważna, o ile wynika ze strukturalnych wad systemu. Atakowali więc system, zapowiadając walkę o jego pokojowe przekształcenie w demokrację.

PZPR zorganizowała kampanię zupełnie odmienną. Gdy Solidarność postawiła na dyscyplinę swych szeregów, PZPR po 45 latach "centralizmu demokratycznego" pozwoliła na żywiołowość, wystawiając od 4 do 7 kandydatów na miejsce. Gdy Solidarność prezentowała się jako jedna ekipa, PZPR i sojusznicy występowali jako pospolite ruszenie. Gdy Solidarność atakowała ustrój, druga strona siedziała okrakiem na barykadzie - trochę go broniąc, trochę krytykując.

Sukces z konsekwencjami

Przywódcy PZPR zapewne zanadto uwierzyli, że niezależnie od kampanii, oni "swoje" 299 mandatów do Sejmu i tak dostaną; w Senacie liczyli w skrajnie pesymistycznym wariancie na solidną mniejszość. Nie pomyśleli, że w sytuacji, gdy o prawie wszystkie mandaty sejmowe będą musieli walczyć w drugiej turze, że gdy zazwyczaj zwyciężą w niej kandydaci wskazani przez Solidarność, że gdy lista krajowa zostanie uratowana tylko dzięki zgodzie Solidarności na zmianę reguł w czasie wyborów - to w efekcie zmieni się wszystko.

Partia komunistyczna (i jej koalicjanci) miała wprawdzie te swoje 299 mandatów w Sejmie, ale nie miała ani jednego mandatu tam, gdzie odbyły się wolne wybory, tj. w Senacie, a jej 65-procentowa większość sejmowa była politycznie zdemoralizowana. PZPR nie była zdolna skonsumować swej - nominalnej - dominacji w nowym parlamencie. Stąd klęska misji Kiszczaka, gdy spróbował utworzyć rząd; stąd bunt ZSL i SD, a w konsekwencji - rząd Mazowieckiego.

Nie tak miało być. Stało się tak, gdyż skumulowały się efekty ordynacji wyborczych z efektami dobrej kampanii wyborczej Solidarności i partackiej kampanii (jeszcze) rządzących. Dzięki temu 4 czerwca 1989 r. stał się kluczową datą w procesie upadku komunizmu.

ROMAN GRACZYK (ur. 1958) jest publicystą, pracownikiem IPN. Od 1976 r. działacz niezależnego ruchu wydawniczego, 1980-81 działacz NZS, w latach 80. współpracował z prasą podziemną. W latach 1984-91 był dziennikarzem "Tygodnika Powszechnego", a 1993-2005 "Gazety Wyborczej". Autor książek, m.in. "Bo jestem z Wilna... (rozmowy z Józefą Hennelową)"; "Tropem SB. Jak czytać teczki".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2009