Sto tysięcy szklanych kulek

Gambia jest jedynym na świecie krajem, w którym przywódców wybiera się za pomocą szklanych kulek. Tak przeprowadzono tam właśnie najważniejszą z dotychczasowych elekcji.
w cyklu STRONA ŚWIATA

07.12.2021

Czyta się kilka minut

Prezydent Gambii Adama Barrow / AP/ Associated Press / East News /
Prezydent Gambii Adama Barrow / AP/ Associated Press / East News /

W dniu wyznaczonym na elekcję mieszkańcy Gambii, najmniejszego (nie licząc wyspiarskich republik) kraju Afryki, nie otrzymują w lokalach wyborczych kart do głosowania, lecz szklaną kulkę, którą wrzucają do jednej z blaszanych urn, oznaczonych podobiznami pretendentów ubiegających się o najwyższy w państwie urząd. Żeby jeszcze bardziej zmniejszyć ryzyko pomyłki, urny pomalowane są w wybrane przez kandydatów barwy.

Wyborca wrzuca kulkę do urny upatrzonego kandydata. W środku urny umieszczony jest specjalny bębenek, na który spada kulka, a każde puknięcie oznacza, że wyborczy głos został oddany. Gdyby rozległy się dwa lub trzy puknięcia, oznaczałoby to, że wyborca oszukuje i wrzuca do urny kulki przyniesione z domu. Urzędnicy z komisji wyborczej mają wtedy obowiązek unieważnić głosowanie i wezwać policję.

Po zakończeniu głosowania urzędnicy wyborczy liczą kulki z każdej urny i przekazują wynik do stolicy. Wyniki ze wszystkich komisji sumuje się, a urzędnik odpowiedzialny za urządzenie elekcji ogłasza nazwisko zwycięzcy. Wygrywa i obejmuje władzę ten, kto uzbiera najwięcej kulek.

Gra w kulki

Taki sposób wyboru władcy wprowadzili Brytyjczycy, gdy w latach 60. żegnali się z afrykańską kolonią. Większość jej mieszkańców nie umiała czytać ani pisać, dlatego głosowanie za pomocą szklanych kulek, takich, jakimi bawią się dzieci, uznano za metodę najbardziej zrozumiałą i najuczciwszą.

Od narodzin niepodległej Gambii w 1965 r. upłynęło już jednak sporo czasu i wielu jej mieszkańców, zwłaszcza młodych, domaga się, by sposób wyboru przywódcy zmienić, bo szklane kulki są uwłaczającym przeżytkiem czasów kolonialnych. Inni, żądając zmiany, wskazują na niebezpieczeństwo związane ze starą metodą. Owszem, pod rządami ojca-założyciela, pierwszego prezydenta niepodległej Gambii Dawdy Kairaby Diawary (1965-1994), a potem wojskowego tyrana Yahyi Jammeha (1994-2017), który go obalił i zastąpił, elekcje były maskaradą i poza panującymi mało kto się do nich zgłaszał. Jedni się bali, drudzy – nie widzieli większego sensu. Ale odkąd także w Gambii nastała demokracja, pretendentów do władzy zgłasza się więcej. Do tegorocznych – aż dwudziestu dwóch. Pomieszczenie w jednym lokalu tak wielkiej liczby urn i wymalowanie wszystkich w odrębne barwy byłoby logistycznym koszmarem.

Druga wątpliwość dotyczy zwykłej większości głosów, która zapewnia wyborczą wygraną i władzę. Demokratyczne porządki mogą sprawić, że do elekcji może stanąć wielka liczba kandydatów, głosy wyborców rozproszą się i prezydentem kraju zostanie ktoś, na kogo zagłosowała garstka ludzi.

Na szczęście tylko sześciu udało się zebrać po 200 podpisów z każdego okręgu wyborczego, co było warunkiem wpisania na listę kandydatów, a zwycięzca elekcji wyraźnie pokonał rywali.

Prezydent zwycięzcą

Został nim urzędujący od 2017 r. prezydent – 56-letni Adama Barrow, który zebrał aż 53 proc. głosów, a więc prawie pół miliona szklanych kulek. Dwukrotnie więcej niż drugi na mecie, polityczny weteran i jego niedawny jeszcze mistrz Ousainou Darboe. Rekordowa okazała się wyborcza frekwencja – w pierwszą sobotę grudnia zagłosowało dziewięciu na dziesięciu uprawnionych.

Były to pierwsze prawdziwe wybory w Gambii i może dlatego głosować poszło w nich tak wielu. Wybory w 1965 r. były raczej niepodległościowym plebiscytem niż elekcją przywódcy. Wygrał je wykształcony w Anglii weterynarz Dawda Jawara, jedyny tubylec w całej kolonii, który mógł pochwalić się dyplomem akademii. Potem Jawara, jak niemal każdy ojciec-założyciel, przeistoczył się w patriarchę i uwierzył, że władza mu się po prostu należy.

Za prawdziwe można by uznać także wybory z 1996 r., w których wygrał pogromca Jawary, Yahya Jammeh. Dwa lata wcześniej jako 28-letni porucznik gambijskiego wojska dokonał on zamachu stanu i odebrał władzę staremu prezydentowi. Wygrał uczciwie, bo jego rodacy mieli już dość Jawary i uwierzyli młodemu Jammehowi, że ukróci złodziejstwo i prywatę. Jak przywódca każdego puczu, Jammeh zapewniał, że porządzi tylko jakiś czas, góra cztery lata, i jak tylko zrobi w kraju porządek, zwróci władzę cywilom. Rodacy nie zwrócili wtedy uwagi na to, że już wtedy sam stanął do wyborów jako cywil, a nie wojskowy. Nie pomyśleli też, że porządkowanie Gambii może mu zająć więcej niż jedną kadencję.


STRONA ŚWIATA to autorski serwis Wojciecha Jagielskiego, w którym dwa razy w tygodniu reporter i pisarz publikuje nowe teksty o tych częściach świata, które rzadko trafiają na pierwsze strony gazet. 


 

Z rewolucyjnie usposobionego puczysty szybko zamienił się w despotę, krwawego tyrana, traktującego państwo i poddanych jak prywatną własność. Kiedy zapowiadał, że będzie rządził miliard lat, Gambijczycy traktowali te słowa ze śmiertelną powagą.

Pycha sprawiła jednak, że stracił władzę znaczenie szybciej. Pięć lat temu urządził prezydencką elekcję, pewny, że będzie ona jedynie formalnością. Kazał zamknąć w więzieniu swojego najzawziętszego i najgroźniejszego rywala Ousainou Darboe, który trzykrotnie stawał przeciwko niemu do wyborczych pojedynków.

Pozbawiona przywódcy opozycja wystawiła nikomu nieznanego Adamę Barrowa, przedsiębiorcę budowlanego, który wcześniej dorabiał w Londynie jako stróż nocny. I zdarzył się cud, a nawet dwa. Nowicjusz pokonał w wyborach tyrana, a tyran uznał swoją porażkę, a nawet pogratulował Barrowowi zwycięstwa.

Minęło jednak parę dni a tyran zmienił zdanie. Uznał, że został oszukany, wybory trzeba powtórzyć, a do tego czasu rządzić będzie on. Poddał się dopiero, gdy przywódcy całej zachodniej Afryki zagrozili mu, że jeśli nie odda władzy po dobroci, poślą wojska na Gambię i odbiorą mu ją siłą.

Prawda i pojednanie

Adama Barrow, zdumiony swoją wygraną i zrazu niepewny, oznajmił rodakom, że złoży prezydenturę po trzech latach, przed upływem pięcioletniej kadencji, by na czele państwa mógł stanąć ten, w którego zastępstwie zwyciężył, Ouseinou Darboe. Wyznaczył go zresztą na wiceprezydenta i ministra dyplomacji.

W połowie drogi zmienił zdanie. Ogłosił, że prawo nie pozwala mu ustąpić przed upływem kadencji, a nawet nakazuje, by ubiegał się o drugą. Oburzony Darboe wypowiedział mu pracę i przyjaźń, a także kazał usunąć z partii.

Choć złamał dane słowo, Gambijczycy byli jednak zadowoleni z rządów Barrowa. Po latach tyranii nie musieli się więcej bać o każde rzucone głośniej słowo. Nie musieli się obawiać tajnej policji Jammeha ani jego szwadronów śmierci, które mordowały w dżungli wszystkich, których uznał za wrogów. Barrow kazał wypuścić na wolność więźniów politycznych, zniósł karę śmierci.

Na jego rządach zaciążyła jednak epidemia koronawirusa, która zubożyła Gambię i tak biedną jak mysz kościelna. Zabójczy wirus odstraszył turystów. Turystyka to główne, poza rybołówstwem i uprawą fistaszków, źródło zarobku 2,5-milionowego kraju, w którym zgodnie z wyliczeniami Banku Światowego połowa ludności musi sobie radzić za 2 dolary dziennie. Bieda, bezrobocie i brak perspektyw sprawiły, że od paru lat młodzi Gambijczycy coraz liczniej wyjeżdżają w świat, głównie do Europy, za chlebem.

Starszych Gambijczyków zraziło zaś do Barrowa jesienne przymierze, jakie zawarł z dawną partią Jammeha, żeby zwiększyć swoje szanse w wyborczym pojedynku z Darboe. Gambijczyków zaniepokoiło też to, że wzorem Jammeha Barrow zaczął odwoływać się do solidarności etnicznej, podburzać swoich rodaków z ludu Fulani (30 proc. ludności) i rodaków Jammeha z ludu Diola (10 proc. ludności) przeciwko ziomkom Darboe, Mandingom (30 proc. ludności kraju). Gambijczycy zaczęli podejrzewać, że dla zwycięstwa w wyborach i prezydentury Barrow może zaniechać rozliczeń z ćwierćwieczem dyktatury Jammeha (wręczony mu przed wyborami raport Komisji Prawdy i Pojednania zaleca prezydentowi postawienie przed sądem Jammeha i jego dygnitarzy, winnych mordów, tortur i kradzieży), a nawet pozwolić mu wrócić z Gwinei Równikowej z wygnania.

Przymierze z Barrowem podzieliło partię Jammeha, a on sam, odrzucając je, przed wyborami wzywał rodaków, by nie głosowali na Barrowa, lecz na Mamę Kandeha. „To mój człowiek, mój niewolnik – zapewniał Jammeh. – Bylibyśmy najlepszym rządem, jaki Gambia kiedykolwiek miała”. Kandeh dobiegł na wyborczą metę jako trzeci, zebrał ponad sto tysięcy szklanych kulek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej