Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
MICHAŁ KUŹMIŃSKI: Przypomniał mi się dowcip, gdy zobaczyłem Pana minę w którymś porannym programie. O klaunie Pagliaccim. Zna Pan?
JAROSŁAW BOBEREK: Nie.
Przychodzi facet do lekarza i mówi: „Panie doktorze, jestem w fatalnym nastroju, świat jest taki ponury...”. Lekarz na to: „Proszę pana, akurat w mieście jest cyrk, występuje w nim fantastyczny klaun Pagliacci, pan pójdzie, panu się zrobi weselej”. A facet w płacz: „Ale to ja jestem Pagliacci!”. Nie czuje się Pan tak czasem, gdy po raz setny proszą Pana, żeby Pan zrobił Kaczora Donalda albo Króla Juliana?
Konsekwentnie odmawiam – żeby nie odzierać postaci z wielu elementów, z których się składa: oprócz dubbingu jest jeszcze przecież obrazek, fabuła. A ja postaci użyczam tylko głosu i nie chcę się nim popisywać bez udziału całości. Oczywiście robię ustępstwa, np. w wypadku spotkań z dziećmi...
...albo z policjantami.
No tak. Zdarzyło się, że zadośćuczyniłem prośbie patrolu drogówki, który mnie zatrzymał, żebym powiedział coś głosem Kaczora Donalda. Zrobiłem to, używając niecenzuralnych słów.
Puścili pana?
Naturalnie. Chcieli tylko popatrzeć na małpę albo spędzić chwilę z ciekawym człowiekiem. Właściwie to też było jak wywiad, zadawali mi masę pytań. A przekleństwa użyłem, bo było adekwatne do całej tej sytuacji. Poza tym – zabawne. Często dla odreagowania robi się to w studio, podczas pracy: ikoniczna postać z kreskówki nagle rzuca nieparlamentarne słowo albo krzyczy, „ściągaj gacie!”. Niby nieśmieszne, ale gdy się idealnie trafi w kłapanie np. Nathana Drake’a w grze „Uncharted” – działa.
To ten rodzaj komizmu, co w legendarnej scenie z „Misia z okienka”?
...która podobno nigdy nie miała miejsca. Tak, to komizm, który bierze się ze zderzenia.
Męczy Pana korowód kreskówkowych postaci, który za Panem chodzi?
Nie, to kawałek mojego chleba. Poza tym prośby, żebym powiedział coś głosem mojej postaci, są dla mnie komunikatem zwrotnym; niepokoiłbym się, gdybym go nie dostawał. Aktor żyje z publiczności i jeżeli nie ma od niej oddźwięku, jest źle. W teatrze są nim brawa, w dubbingu – robienie czasem Króla Juliana.
Gdy aktor przygotowuje się do roli, musi najpierw zrozumieć postać, wejść w jej świat, psychikę, mentalność. Jak się wchodzi w mentalność Króla Juliana?
Nie ma na to czasu. W studiu dubbingowym wszystko dzieje się tu i teraz, bardzo szybko, i z kapelusza warsztatowych środków aktorskich trzeba błyskawicznie wyciągać właściwe króliki. My się do tej pracy w żaden sposób nie przygotowujemy. Pierwszy kontakt z materią mamy dopiero na castingu. Ważna jest intuicja, ale dysponujemy też przecież oryginałem i to do niego się odnosimy: emocje postaci są już na ekranie, mamy je w uchu, trzeba je tylko przełożyć na język polski. Ale cały sęk w tym, żeby zrobić to twórczo.
Takie podejście działa już od czasów reżyserii dubbingowej Joanny Wizmur: głos jest drugorzędny, to narzędzie. Wiemy, że będziemy jechać na rowerze, ale nie wiemy, jaką ekwilibrystykę przyjdzie nam na nim uprawiać. Kiedyś się spiąłem, zagrałem, wydawało mi się, że jest idealnie, wkleiłem się w postać, pauza do pauzy, oddech do oddechu – ale od pani reżyser dubbingu usłyszałem: „świetnie, panie Jarku, ale tu jeszcze trzeba coś zagrać”. Inaczej wszystko wprawdzie trafi nam do ucha, zabrzmi poprawnie, ale nie będzie miało większego znaczenia.
Idealnym przykładem jest Osioł ze „Shreka”, który diametralnie różni się od oryginału Eddiego Murphy’ego. Ale na szalę trafił tu cały kunszt aktorski Jerzego Stuhra. I zaprocentował.
Są takie filmy animowane, które w Polsce stały się kultowe właśnie dzięki dubbingowi.
Ogromnie ważny jest przekład. W takich filmach tekst jest zwykle samograjem. Jak w każdej robocie aktorskiej: gdy tekst inspiruje, chce się go grać. W przypadku dubbingu, poza całą sferą merytoryczną czy humorystyczną, ważna jest też dobra tzw. układka, czyli podobieństwo do oryginału w liczbie sylab, dźwięków czy takiej konstrukcji szyku zdania, żeby akcenty padały w naturalnych miejscach. Wtedy się leci.
Która postać sama się Panu grała?
Bardzo lubię grać Juliana. Świetnie był też pisany Czerwony w „Krowie i Kurczaku”. Czasem tekst jest tak źle napisany, że wyrzuca aktora jak z zakrętu. Wtedy trzeba coś poprawić, dodać lub ująć słowo.
Zdarza się w studiu improwizować?
Tak, ale to żadne wielkie improwizacje. Czasem kończy się tekst, a postać jeszcze kłapie – wtedy się dorzuca słowo. Np. „przecież” albo „czyż nie?”. I siedzi.
Dubbing w filmie aktorskim jest trudniejszy?
Tak. Bo każdy człowiek ma własną fizjologię: przyruchy dźwiękowe, pociągnięcia nosem, mlaśnięcia, każdy ma inną frazę, inną technikę mówienia. Wklejenie się w to tak, żeby efekt nie kłamał, wymaga niezłej gimnastyki. A na przygotowania nie ma czasu. Stąd pewnie dubbing w filmach ludzkich nie jest u nas popularny. Co innego Niemcy, Włosi czy Węgrzy, gdzie na filmach dubbingowanych przez rodzimych aktorów wyrosły pokolenia i niejednokrotnie nie wiedzą oni nawet, jak naprawdę brzmi głos Roberta de Niro.
My ledwo go słyszymy zza lektora.
Często aktor buduje grę na pięknych, mikroskopijnych subtelnościach, ale my tego nie dostrzegamy, bo przykrywa nam to szeptanka. Ludzie z innych krajów nie mogą pojąć, jak możemy oglądać filmy, w których cały czas gada nam jakiś facet. Pamiętam też pewien przegląd filmów japońskich, gdzie lektor czytał na żywo: rzecz się dzieje w sądzie, trwa ostra wymiana zdań między prokuratorem a obrońcą, lektor dzielnie dotrzymuje kroku. Aż zapada cisza, słychać szelest kartek i głos: „ja bardzo państwa przepraszam, ale właśnie przeczytałem całą listę dialogową”.
Myśli Pan przy pracy o tym, jak napracował się aktor w oryginale?
Tak, i modlę się wtedy do świętego Synchrona, żeby mu efektów pracy nie zepsuć.
Dubbing fabularny bywa mimowolnie śmieszny. Batman mówiący po czesku...
Ale to śmieszy nas, nie Czechów.
A gdy pretorianin w „Quo vadis” wykrzykuje po niemiecku „Heil Cesar!”?
Owszem.
Samym głosem można sprawić, że będzie śmiesznie?
W dubbingu „gra się krechą”, czyli nadmiarowością, przesadą. Za krechą, charakterystycznością postaci, łatwo się zresztą schować, ale nie może to brzmieć fałszywie. Jak w życiu: od przesady lepszy jest niedosyt. Na śmieszny głos nie ma patentu. Inspirujemy się oryginałem, ale to musi być organiczne, nie mechaniczne. Joasia Wizmur często się zżymała, gdy próbowaliśmy się zbliżać do głosu, nie wiedząc jeszcze nic o postaci. „Obejrzyj większy fragment” – denerwowała się. – „Nie gadaj jeszcze! Słuchaj!”. Głos nie jest najważniejszy.
Dlaczego filmy animowane nas bawią?
Bo bardzo dużo można w nich zmieścić – wszystko, czego się nie da postawić przed kamerą. Jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia.
Król Julian to taka kreskówkowa figura nas samych?
Dokładnie tak! Ta postać najlepiej pokazuje, ile da się pomieścić w kreskówkowym świecie: oddać wszystkie nasze przywary, tęsknoty, wzloty, upadki.
Strach pomyśleć: tacy jesteśmy? Pyszałkowaci egotycy zapatrzeni w siebie, a w gruncie rzeczy potwornie głupi? Lemur to czy leming?
Król jest tylko jeden... Julian to tygiel ludzkich słabości, ale też pragnień, marzeń. Do tego jest niezwykle prostolinijny, taka szczera chłopaczyna – a równocześnie, jak na władcę przystało, na bardzo wiele sobie pozwala. Nie uprawia polityki, jest niepoprawny. To zabawne, jak jest głupi...
Może to postać tragiczna? Król ciasnej zagródki, władca, z którego się śmieją.
W nowej odsłonie – bo teraz dostał własny serial – okazuje się, że ma wielkie serce. Wychodzi z niego ludzki pan, zdobywa się wręcz na heroizm. Ale nie będę spoilerował.
Przez lata pracy naoglądał się Pan kreskówek...
Tu sprostuję: w większości przypadków znam tylko wycinek, pod który podkładam głos, bez kontekstu, nie mam nawet okazji obejrzeć całości. Często, jeśli już oglądam całość, reaguję ze zdziwieniem: „ach, więc o to chodziło!”. Ale owszem, widziałem ogromną liczbę fragmentów kreskówek.
Więc potraktujmy je jak laboratoryjne próbki: jak się film animowany przez ostatnie lata zmieniał?
Postęp w animacji jest niebotyczny. Dzięki technice 3D, cyfryzacji można stworzyć iluzję realności nie do rozróżnienia. Motion capture pozwala rejestrować ruch prawdziwego aktora, a potem na taki szkielet nałożyć dowolną postać. Kaczor Donald to już muzealny zabytek. Albo taki „Popeye” – którego przesłanie, nawiasem mówiąc, było żadne, o nic nie chodziło. Były to krótkie filmiki, opowiedziany kreską prosty – by nie rzec: prostacki – dowcip, kończący się zawsze rozwiązaniem siłowym. W gruncie rzeczy okropna reklama szpinaku. Nikt tam nawet nie dbał o synchron – kwestie padały, gdy nic się nie działo w obrazku, i odwrotnie: postać kłapała, a nic nie mówiła. Udźwiękowienie tego było czczym trudem.
Nie ma Pan sentymentu do starej kreskówki? Mi brakuje „Krowy i Kurczaka”, o Króliku Bugsie nie wspominając.
Ależ stare metody mają się świetnie. Użyto ich choćby w „Piotrusiu i wilku”. Albo „Wallace i Gromit” Nicka Parka, animacja ulepiona z plasteliny. Jeśli taka technika zostanie inteligentnie użyta, w fajnej sprawie i z poczuciem humoru, a przede wszystkim z pomysłem – kupuję to.
Inna rzecz, że dziś, gdy nie trzeba za ciężkie pieniądze budować całego modelu 3D, a animację można zrobić na domowym komputerze, powstaje mnóstwo produkcji zwyczajnie niedobrych. Ale uważam, że w tej gigantycznej ofercie da się znaleźć coś dla siebie i dzieciaków. Szczerze? To tylko kwestia właściwego wyboru. Jeżeli posadzimy dzieciaka przed tym, co akurat leci, faktycznie może od tego zwariować. Ale gdy kreskówkową ofertę przesiać przez sito własnej wrażliwości, inteligencji, potrzeb – zostanie dużo dobrych rzeczy. Wolę to niż smutne czasy, gdy był tylko „Jacek i Agatka”.
Co Pana bawi?
Bawią mnie zaskoczenia. To działa i w kreskówkach, i w życiu. Uwielbiam też śledzić, jak krążą dowcipy, nigdy nie przerywam mówiąc: „już to słyszałem”. Ciekaw jestem kolejnej odsłony. To jak małe utwory sceniczne.
W animacji lubię dowcip abstrakcyjny, surrealistyczny, purnonsensowy. Ale są też animacje, jak „Piesek Leszek” produkcji 4fun.tv, tak nonsensowne, że nie chodzi w nich już o nic.
Zdarzało się Panu przy nagrywaniu pomyśleć: „Boże, co ja bredzę”?
Mnóstwo razy.
Na przykład?
No nie powiem przecież.
Otóż na ogół w robocie dubbingowej nie wiemy, w czym bierzemy udział. Na pierwszy rzut oka coś wygląda dobrze, a potem się stwierdza „Kurczę, myślałem, że to będzie fajniejsze”. Ale i w zwyczajnej pracy aktorskiej bywa, że scenariusz jest fajny, a później zostaje zaprzepaszczony.
Gdyby miał Pan sobie wybrać dowolną rolę świata – co by to było?
Marzy mi się duża rola w filmie. Wyzwanie, w którym trzeba upaść, połamać się, podnieść, pójść dalej. Ale nic konkretnego. Może być na koniu, może być na piechotę, dziś albo 300 lat temu. Postać negatywna albo pozytywna.
Nie marzę, by zagrać księcia z bajki. Jeszcze do niedawna chciałem, żeby były tam brawurowe sceny kaskaderskie, ale zaczęło mi nawalać kolano. Podobają mi się faceckie filmy, w których goście latają z karabinami. Zagrałbym w filmie o powstaniu warszawskim.
Ciekawie było zobaczyć Pana w kampanii „Szlachetnej paczki” – na plakacie do nieistniejącego filmu „Jutro było wczoraj”, gdzie grałby Pan alkoholika obwiniającego się za śmierć żony i córki w wypadku, który spowodował.
Gdy robiliśmy ten projekt, pomyślałem: mógłbym to zagrać. Gdyby był fajny scenariusz o drodze z góry do totalnego upadku... Historia, która złomocze.
A rola dubbingowa może złomotać?
Tylko technicznie. Jak Kaczor Donald – po dłuższym nagrywaniu go po prostu boli głowa. Donalda robi się na ciśnieniu – to tak, jakby nadmuchać balonik i powoli spuszczać z niego powietrze. Męczą też ograniczenia: „góra” brzmi tak samo jak „kura”. Takie problemy się omija na poziomie pisania listy dubbingowej. Na tekście z dużą liczbą głosek „g” Kaczor by się zabił.
Jak dbać o głos?
Totalnie nie dbać. To tak jak z hartowaniem się – gdy na siebie chuchamy i dmuchamy, łatwo o przeziębienie. Głos aktora jest poddawany tak dużym przeciążeniom, że gdybym niczym operowy tenor nosił szaliczek i pijał mleczko z masełkiem – byłoby źle. A gdy dam głosowi łupnia, odpowie chrypą, ale z czasem coraz mniejszą.
Agresja, stres – psują nam głosy?
Jasne. Pod ich wpływem przestajemy być komunikatywni, bo przestajemy być sobą. Żegnamy się z rozumem, tracimy panowanie, mówimy rzeczy, których byśmy nie powiedzieli, powtarzamy się, zacinamy, ścieramy, wykrzykujemy. Bełkoczemy. A komunikatywni jesteśmy, gdy panujemy nad sobą: nad głową i tym, co z niej wychodzi.
W głosie słychać kłamstwo?
Pewnie. Aktorzy często kłamią i wtedy nie dostają braw. Sukces aktora polega na tym, żeby tak kłamać, by kłamstwa nie było słychać.
Piękne kłamstwo?
Do tego ideału zmierzamy.
A jaki to jest piękny głos?
Głos mamy, głos osoby bliskiej, kochanej, który za pomocą kilku słów wyciągnie nas z dna, wybudzi nas ze złych emocji.
Da się to zagrać?
Dobry aktor da radę... ©℗
JAROSŁAW BOBEREK (ur. 1963) jest aktorem teatralnym i filmowym, jednym z czołowych polskich aktorów dubbingowych oraz reżyserem dubbingu. Użyczył głosu przeszło 170 postaciom, w tym np. Kaczorowi Donaldowi, Królowi Julianowi („Madagaskar”, „Pingwiny z Madagaskaru”), Czerwonemu („Krowa i Kurczak”, „Jam Łasica”), Edowi („Ed, Edd i Eddie”), a w filmach aktorskich m.in. Jackie Chanowi (m.in. „Karate Kid”, „Nasza niania jest agentem”) i Timowi Rothowi („Rob Roy”) oraz licznym postaciom z gier komputerowych. Widzom seriali znany m.in. jako posterunkowy z „Rodziny zastępczej”. Przed kamerą debiutował w 1993 r. w filmie „Łowca. Ostatnie starcie”. Występuje w Teatrze Studio oraz w Teatrze Praga.