Spis paradoksów Międzymorza

Gdy podsumuje się wszystkie środkowoeuropejskie absurdy polityczne, okaże się, że nasz region składa się niemal wyłącznie z głupawych egoizmów i niekonsekwencji, a wszędzie obowiązuje prawo Kalego.

09.10.2017

Czyta się kilka minut

Dworzec Główny w Zagrzebiu / DAVID BATHGATE / GETTY IMAGES
Dworzec Główny w Zagrzebiu / DAVID BATHGATE / GETTY IMAGES

Wielość narracji wschodnio- i środkowoeuropejskich stworzyła chaos, w którym trudno się połapać, a od kiedy zasada „moja prawda jest najmojsza i jedyna we wszechświecie” stała się politycznym standardem, powstało nierozwiązywalne piekło sprzeczności. Większość zarzutów, które jedni stawiają drugim, są przez tych pierwszych odruchowo odrzucane, gdy ostrze krytyki się odwraca. Bo sytuacja jest „zawsze inna”, zawsze rozpatrywana na korzyść oceniającego.

Co państwo, to prawo Kalego. Albańczycy z Kosowa, którzy odłączyli się od Serbii po krwawej wojnie, w której bywali zarówno ofiarami (częściej), jak i katami (rzadziej), sami obecnie odmawiają prawa do samostanowienia Serbom, zwarcie zamieszkującym północ ich państwa: mają i tak mały kraj – jeszcze go okrawać?

Serbowie maszerują do Unii Europejskiej, klubu państw, było nie było, demokratycznych nie tylko fasadowo, mają przywództwo typu polskiego, węgierskiego czy rosyjskiego, obchodzące raczej ducha praw niż go wypełniające. Do tego są jeszcze prorosyjscy, tylko zdają sobie sprawę, że na tej prorosyjskości ugrać wiele się nie da. Interesy z Rosjanami prowadzi się o wiele ostrzej niż z krajami Unii, zależą bowiem nie tyle od ustalonych i uczciwych reguł, co od dobrej lub złej woli władców Kremla. A łaska tam na pstrym koniu lubi jeździć. Dlatego stoją w niespecjalnie logicznym rozkroku: romantyczne serce bije dla łobuza, który jednak może pobić, dlatego rozwaga każe iść tam, gdzie są pieniądze i przejrzyste zasady, czyli w stronę Unii, jednocześnie hejtując ją głośno. Unia jest w Serbii postrzegana jako struktura zdominowana przez Niemcy, które pełnią tam funkcję ekonoma z kijem. Sami Serbowie nie mają przy tym problemu, by od leni i nierobów wyzywać Macedończyków czy Albańczyków.

Ale to żadna nowina. Polacy wyżywają się na Ukraińcach czy Rosjanach, choć dobrze wiedzą, że są ofiarami takich samych stereotypów ze strony Zachodu. Symptomatyczny jest też zarzut o prześlepianie przez Ukraińców zbrodni UPA. Fakt, organizacja ta, poza walką o wolność Ukrainy, mordowała niewinnych ludzi, ale polscy prawicowcy wprowadzają w tym samym czasie na historyczne salony żołnierzy wyklętych, pośród których również zdarzali się mordercy, antysemici czy zwykli bandyci. Owszem, takie wyjątki trafiają się w każdej zbrojnej formacji, lecz w tym przypadku zbrodnie z nienawiści, podobnie jak w UPA, nader często łączyły się z wyznawaną przez nich skrajnie nacjonalistyczną ideologią.

I tak dalej

Rosja, przeciwstawiając się stereotypom o „dzikim Wschodzie”, proponuje narrację o zepsuciu i dekadencji zachodniego wychuchania. Jednak w swoich relacjach z Ukrainą stawia się, jakżeby inaczej, w pozycji Zachodu. To w Rosji, okazuje się, są cywilizowane struktury państwowe, a Ukraina to dzicz. Po zajęciu Krymu Miedwiediew na konferencji prasowej ze zbolałą, ale pełną wyższości miną opowiadał, jak to trzeba było po dzikiej ukraińskiej władzy naprawiać drogi, bo „nie spełniały standardów”, do których przyzwyczajeni są ponoć Rosjanie.

Albańczycy to jeden z niewielu proamerykańskich i ogólnie prozachodnich narodów na świecie. Jednak prozachodniość ta bierze się z tego, że Zachód pomógł im w wojnie z Serbami (a także ma pieniądze). Prozachodniość kończy się więc, gdy trzeba przestrzegać zachodnich wartości. Podobnie ma się sprawa z Bośniakami. Ale jeśli któryś ze środkowoeuropejskich chrześcijańskich narodów miałby ochotę rzucić w tamtą stronę kamieniem, to trafi we własne, najprawdopodobniej polskie albo węgierskie czoło. Nie ma zresztą niczego dziwnego w tym, że zaspokajanie potrzeb wysokiego rzędu, jakimi są dbałość o rządy prawa, wolność słowa czy tolerancja, nie pojawiło się od razu w krajach, gdzie w pierwszej kolejności trzeba było zająć się bezpieczeństwem i stabilizacją. Jednak pielęgnowanie w społeczeństwie niechęci do tych wartości, połączone z populistyczną narracją, to już czysta hipokryzja.

Ale i Zachód zachowuje się niekonsekwentnie. Pomógł rozmontować Jugosławię, bo taka była wola niektórych jej narodów, ale ze wszystkich sił utrzymuje doszczętnie dysfunkcyjną Bośnię i Hercegowinę – państwo, którego, na dobrą sprawę, nikt nie chce, i które utrzymuje w sobie niemalże wszystkie jugosłowiańskie patologie, niewiele dając w zamian.

Prawo Kalego

Niby to wiedza powszechna, ciekawie jednak wyliczyć i podsumować te wszystkie absurdy. Okazuje się wtedy, że region złożony z dziesiątek narracji, które stają się coraz bardziej krzykliwe i kategoryczne, składa się w zasadzie z samych głupawych egoizmów, niekonsekwencji i praw, zgodnie z którymi nam wolno bić innych, ale nigdy na odwrót.

Macedończycy obruszają się, gdy Bułgarzy mówią o nich jako o części ich narodu. Niemniej macedońscy nacjonaliści od macedońskich Albańczyków domagają się bezwzględnego podporządkowania, albo – najlepiej – zniknięcia z mapy. Albańscy nacjonaliści zresztą podobnie. Ledwie udało im się wyrwać Kosowo wyznawcom Wielkiej Serbii, a już myślą o Wielkiej Albanii, która sięgałaby od serbskiego Niszu aż po północną Grecję i połowę Macedonii.

Węgrzy domagają się obecnie dla Węgrów żyjących poza ich granicami takich przywilejów, jakich nigdy nie chcieli dawać innym narodom w dawnej Monarchii, przez co nadal są średnio lubiani w regionie.

Środkowi Europejczycy zgodnie krzyczą przeciw uchodźcom z Afryki i Bliskiego Wschodu, a już imigrant ekonomiczny to synonim wyłudzacza i bezczelnego chama żerującego na uczciwej pracy „rdzennych obywateli” Europy Środkowej. W dodatku – „leniwego”, a mimo to „kradnącego pracę”. Nie mają przy tym problemu, że emigracja zarobkowa z ich krajów do Europy Zachodniej idzie w miliony. Jest cudowny filmik z Wysp, na którym imigrant z Polski idzie w antyimigranckim marszu, a wyzywany od nazistów, pokazuje orła na swojej bluzie. Bo przecież Polak z definicji nie może być nazistą.

W Polsce tradycja „swoje chwalcie, cudzego nienawidźcie” sięga dawnych czasów, lecz symbolicznym jej początkiem może być polityka II RP względem swoich mniejszości – szczególnie ukraińskiej. Był to pierwszy gest Polski, który zapewnił nam trwałą antypatię Zachodu, na którym nam tak zależało, bo do niego przecież aspirowaliśmy i tam szukaliśmy ochrony.

W tej gonitwie sprzeczności pozornie nie ma żadnego wzoru – wszystko się zmienia, czasem nawet o 180 stopni. Niby każdy z tych przypadków łatwo sprowadzić do stwierdzenia, że „sytuacja w tym konkretnym przypadku jest bardziej skomplikowana”. Po czym okazuje się, że cała Europa Środkowa to jedna wielka sprzeczność i „skomplikowana sytuacja”. Wtedy analogie zaczynają kłuć w oczy.

Słowacy od Mariana Kotleby, czyli w zasadzie otwarci naziści, płaczą, że pod Unią Słowacja jest niesamodzielna. Jednocześnie wychwalają okres, w którym była zależna od nazistów. Ukraina co chwilę udowadnia, że nie ma nic wspólnego z Rosją, że nie jest żadną Małorosją, a język ukraiński żadnym „spolszczonym dialektem rosyjskiego”. I na tym samym wydechu stara się udowodnić, iż język karpackich Rusinów jest dialektem ukraińskiego, a Łemkowie, Bojkowie, Hucułowie oraz słowaccy, zakarpaccy i polscy Rusini to najczystsi Ukraińcy. Podobnie zresztą niekonsekwentnie grała w rozpamiętywaniu polityki wewnętrznej II Rzeczpospolita, zmuszając do życia w swoich granicach narody wschodniej Europy. Dziś Ukraina ma podobne problemy na wschodzie kraju, bo „soborna Ukraina” została, jak sądzę, przykrojona o wiele za szeroko na jej możliwości stworzenia spójnej państwowej tożsamości (jeśli już się upieramy przy dogmacie, że podstawą państwowości jest narodowość).

My, którzy lubimy nazywać się „cywilizowanym Zachodem”, sami już nie wiemy, kiedy z romantycznych obrońców pragnących niepodległości Albańczyków zmieniliśmy się w żandarmów odmawiających tego prawa Abchazom. PiS, w swoim domaganiu się od Europy szacunku dla rządów nietolerancyjnych i instrumentalnie traktujących prawo, przypomina Putina. Zajmuje zresztą taką samą pozycję wobec Unii. Jednocześnie ani Putina, ani innych europejskich populistów typu AfD, Wilders czy Le Pen nie popiera, bo akurat w przypadku Polski Unia się przydaje. Daje kasę i jest od kogo domagać się ochrony. Węgry już coraz mniej udają, że różnią się od Rosji, również w kwestii tworzenia oligarchicznych układów. Polska nadal utrzymuje pozory, choć od budowania, jak to się eufemistycznie na Węgrzech nazywa, „narodowej klasy biznesowej” powstrzymuje ją wyłącznie osoba zasadniczego w tych kwestiach Kaczyńskiego. I w ten sposób partia, która ma w nazwie i prawo, i sprawiedliwość, stała się partią de facto monarchiczną, gdzie od postawy i humoru władcy zależy stan faktyczny.

Komplikujmy

Tych paradoksów jest mnóstwo. W krajach bałtyckich, wydawałoby się, nie ma miejsca na partie skonstruowane ideologicznie na wzór rosyjski (czyli: nasz interes jest najważniejszy, Zachód jest zepsuty, i to my, Europa Środkowa, musimy go naprawić). A jednak ostatnie wybory na Litwie wygrał bardzo zbliżony do tego obóz. To zbawianie Zachodu ma się oczywiście odbywać również poprzez eksportowanie tam wschodnioeuropejskich wzorców na szemrane związki między władzą a biznesem (tak jak to wygląda w Rosji, na Węgrzech, na Litwie, Słowacji, coraz bardziej w Czechach, Rumunii, Bułgarii, Serbii i wielu innych miejscach). Na tym głównie polega potrzeba potrząśnięcia idealistycznym Zachodem, który zaraz się zgei, sfeminizuje i zauchodźczy.

Można tak długo, bo to litania bez końca. Wszyscy upraszczają. Upraszcza lewica zakrzykując fakt, że uchodźcy i migranci z muzułmańskich krajów mogą mieć problemy z liberalnymi wartościami Zachodu. Upraszcza prawica, która punktuje konserwatyzm islamu, przeciwstawiając mu konserwatyzm chrześcijański. Dopóki będziemy obracać się pomiędzy tymi sprzecznościami i banałami, nie będziemy w stanie stworzyć żadnej platformy dla debaty. Będziemy skazani, w krótszej czy dłuższej perspektywie, na nieuchronny konflikt. Cudów nie ma. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana od politycznego sloganu, wpisu na fejsie czy esemesa, i może warto zacząć to skomplikowanie brać pod uwagę, zamiast wulgarnie upraszczać rzeczywistość i robić obywatelom z mózgów tefałpe info. ©

Autor (ur. 1978) jest pisarzem, dziennikarzem, podróżnikiem. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka”, „Nową Europą Wschodnią”, „Ha!artem”, „Dwutygodnikiem” i „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego książka „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” została nagrodzona w 2013 r. Paszportem „Polityki”. W tym roku ukazała się kolejna jego książka „Międzymorze”. Mieszka w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2017

Artykuł pochodzi z dodatku „Angelus 2017