Seler i włoski cud

Włoski cud polega na otwarciu się różnych rzeczywistości półwyspu na morze i jednocześnie na możliwości „schronienia się” w górach, dolinach, na wzgórzach i rozległych równinach. W naturalnej wolności ludzi, a zarazem możliwości identyfikacji i poczucia bezpieczeństwa pod osłoną własnego, małego „dzwonu”, leży prawdziwy „cud”, który zdecydował o różnorodności i bogactwie naszej kultury.

29.06.2003

Czyta się kilka minut

Zawód polonisty już od dawna zniekształcił moje postrzeganie własnej ojczyzny i rodaków, ale być może spojrzenie na Włochy i Włochów z dystansu i z boku, sub specie Poloniae et Polonorum, ma swoje zalety: stajemy się wtedy na pewno mniejszymi szowinistami i nacjonalistami; szukamy bardziej tego, co łączy niż tego, co dzieli; różnice uznajemy za wartość, a nie za zagrożenie, albo - co gorsza - za broń...

Myślę, że zrozumiałem to raz na zawsze na warszawskim bazarze, pewnego dnia, kiedy chciałem kupić seler, a sprzedano mi coś całkiem innego (tzn. korzeń) od tego, co my nazywamy selerem (tzn. jego łodygi). Oto to samo słowo (tym bardziej, że polski „seler” pochodzi od sellero, co jest dialektalną odmianą włoskiego sedano) określające tę samą albo prawie tę samą roślinę, lub raczej roślinę z tej samej rodziny, lecz widzianą raz „od dołu” a raz „od góry”... (owo „prawie” nasuwa mi nieuchronnie na myśl tytuł książki Umberto Eco dotyczącej przekładu, opublikowanej nie dalej niż przed dwoma miesiącami: „Powiedzieć prawie to samo”).

Wstrząsająca prostota

Sobota, 10 maja. W Rzymie, na Piazza del Popolo (tym z bliźniaczymi kościołami), koncert słynnej polskiej wokalistki jazzowej Urszuli Dudziak w ramach dwudniowego festynu na rzecz narodów „nowej Europy” - jak przyjęło się ją nazywać. Publiczność mieszana. Radosna atmosfera. Ludzie tańczą. Roma caput mundi, Rzym świętujący novi advenae!

Nowych przybyszów? A Mieszko i Sobieski, Kopernik i Chopin, Kochanowski, Mickiewicz, Miłosz? Dobrze, dajmy temu spokój, wiadomo przecież, że historia posuwa się naprzód również za sprawą niszczenia pamięci, deletio memoriae..., a poza tym wystarczy wsiąść wieczorem do tramwaju w jednym z wielkich miast półwyspu (Turynie, Mediolanie, Genui, Rzymie, Neapolu, Bari, Palermo), żeby spostrzec, jak bardzo zmieniły się również Włochy (podobnie jak kilkadziesiąt lat temu Francja, Niemcy, Anglia). Jak nowa imigracja w przeciągu niewielu lat głęboko przeobraziła i wzbogaciła o nowe kolory, nowe zapachy, nowe dźwięki, nowe dzieci (!!!) nasz „Piękny Kraj”.

Wydawać by się mogło, że spośród krajów europejskich właśnie Włochy są najbardziej predestynowane do przyjęcia całego tego bogactwa, ze względu na swoje całkowite otwarcie, swoje nadmorskie położenie, ale przede wszystkim ze względu na olbrzymią różnorodność i mnogość kultur, obyczajów, języków i dialektów (niemal każda wioska ma swoje specyficzne narzecze!), tradycji, tysiąc różnych sposobów zagniatania i pieczenia chleba („Cywilizacja Chleba”, jak utopijnie nazywał ją Pier Paolo Pasolini, przeciwstawiając cywilizacji „Nafty” - „Petrolio” to tytuł jego wstrząsającej, niedokończonej ostatniej powieści), i dziesięć tysięcy sosów, ragout, dodatków i przypraw do jego wysokości króla oberwańców: makaronu.

Moja babcia Angelica, która pochodziła z Sannio, ubogiego górzystego regionu w środkowo-południowych Apeninach, gdzie produkuje się wyśmienite wina i sery, umarła na Elbie, na której moja rodzina mieszkała w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych, i tam też została pochowana, na małym cmentarzu

Bractwa Miłosierdzia. Zanim przybyła do Portoferraio, nigdy wcześniej nie widziała morza... To ona przekazała mojemu ojcu (a mój ojciec mnie) przepis kulinarny, na pozór dosyć dziwny: sałatka z zimnego spaghetti z posiekanymi liśćmi mięty, czosnkiem, oliwą i octem. Najsmaczniejsza rzecz na świecie (zdaniem wielu), ale również najprostsza...

Otóż to - prostota. Prostota włoskiej kuchni, tak samo jak zachowania ludzi, nawet krajobrazu (wstrząsająca prostota włoskiej natury), a wręcz jedność - pokierowana jakąś tajemniczą ręką - całej niezliczonej serii takich „prostych” rzeczy, ukształtowała w końcu charakter, klimat i miejsca tego kraju i jego ludzi.

Włochy to półwysep (łac. paeninsula, to znaczy - etymologicznie - prawie-wy-spa), tak, ale w rzeczywistości mały kontynent historii, kultury, sztuki, różnorodności geoklimatycznych, antropologicznych i fizjonomicznych. Nie wszyscy pamiętają na przykład o bardzo ważnym podwzględem kulturowym panowaniu normańskim (król Fryderyk II!) na Sycylii, na dużym obszarze Włoch południowych (które nastąpiło po dominacji arabskiej), co może między innymi wyjaśnić genetycznie typ Sycylijczyka, wysokiego, jasnowłosego, o niebieskich oczach (podczas gdy filmy o Włoszech i... mafii każą nam wyobrażać sobie wszystkich mieszkańców wyspy jako niskich, o ciemnych włosach, oczach i karnacji, najlepiej w typowej czapce - „coppola” - na głowie...).

Ten, kto chciał albo chciałby wprowadzić fałszywe „komplikacje” do tej prostej i zachwycającej jedności naturalnej „prostoty” rzeczy przynosi szkodę i robi wielką krzywdę pięknu i mądrości Włoch i Włochów, ich tradycji. Choć to prawda, że masowa urbanizacja (dzisiaj mieszkanie w Rzymie czy Mediolanie, nie mówiąc o miastach turystycznych, jak Florencja czy Wenecja, kosztuje nawet dziesięciokrotnie więcej niż w jakimkolwiek innym miasteczku lub wiosce półwyspu), technokracja oraz rozproszone zasoby sieci, kultura i język „wielkiego brata”, show-businessu oraz konsumpcyjnego społeczeństwa, desakralizacja, codzienność posiadania (a nie bycia) w ostatnich dziesięcioleciach głęboko zmieniły również i ten kraj. A wiadomo: tradycja i homologacja (jeszcze raz używam terminu drogiego Pier Paolo Pasoliniemu) - dziś mówi się:globalizacja - są dwoma biegunami, pomiędzy którymi - antynomicznie - przebiega nasze życie...

Włoski but jest długi

Niech jednak dmą w swoje trąby włoscy, europejscy i światowi zwolennicy homologacji kulturalnej i przymusowej „amerykanizacji” świata. My, lub ktoś w naszym imieniu, nadal będziemy bić w nasze dzwony. Właśnie, chodzi o dzwony, dzwonnice, o lokalny patriotyzm Włochów, ich głębokie i dumne przywiązanie do małych i maleńkich ojczyzn! Mój ojciec pochodzi ze starej rodziny złotników z Molise (Agnone), której druga gałąź jest słynna w świecie właśnie z produkcji dzwonów... Moja matka pochodzi zaś z Perugii, z jej słodkim dialektem i okolicami, szczerymi i uprzejmymi ludźmi, łagodnym białym winem... Mój brat Lorenzo i ja, spędziwszy dzieciństwo na Elbie, przenieśliśmy się do Florencji, miasta naszej młodości i studiów, serca humanizmu i źródła całej nowożytnej myśli o sztuce... I jeszcze ja, który od dwunastu lat mieszkam i pracuję w Rzymie, wiecznym mieście, Rzymie pogańskim, Rzymie chrześcijańskim, mieście ruin i bezkresnych peryferii, mieście bezładnym, chaotycznym, prostackim i... przepięknym. Mieście, które wraz ze swoimi mieszkańcami umiało zawsze uchronić się przed kolejnymi barbarzyńcami i Barberinimi, przed Piemontczykami i Lombardami, przed faszystami i demokratyczno-chrześcijańskimi „palazzinari”, i zawsze - pomimo wszystko - pozostać sobą. W końcu, „gdy umiera papież, wybiera się następnego” -mówi stare i niezwykle mądre rzymskie przysłowie. Również ze względu na tę swoją zdolność do ogarnięcia, wchłonięcia i przetrawienia wszystkiego, przetrwania mimo wszystko, Rzym rozkochał w sobie tak wielu artystów, którzy nie byli Rzymianami, ale zostali przez to miasto nieuchronnie usidleni: od Gogola po Mic-kiewicza, od Hawthorne'a po Henry Jamesa, od Goethego po Stendhala, Miche-la Butora itd., itd., oraz całe zastępy artystów, pisarzy, muzyków, intelektualistów włoskich, od Michała Anioła po Felliniego i następnych... A jeszcze Rzym kotów i „kocich mam” (karmicielek), Rzym biedaków i „pasquinate” (stąd również polskie „paszkwile”), Rzym ubogich peryferii i „chłopców z marginesu” [„Ragazzi di vita” - tytuł powieści Pier Paolo Pasoliniego - przyp. tłum.], jednym słowem Rzym (a być może całe Włochy, których stolicą nie mógłby nie być), w pół drogi między Europą a Afryką, między Paryżem a Timbuktu.

Ale przede wszystkim Rzym znajduje się w pół drogi między Mediolanem a Palermo i być może właśnie to jest prawdziwym „włoskim cudem” (termin pochodzący z lat sześćdziesiątych, kiedy po powojennym załamaniu nastąpił tak zwany boom ekonomiczny). Włoski but jest długi. Zwyczaje, mentalność, dialekty (ze swoimi prastarymi dźwiękami, często bardzo od siebie odległymi) są tak różne, że naprawdę trudno byłoby się nawzajem zrozumieć (co zresztą może się często zdarzyć między mieszkańcami wiosek czy miast leżących nawet bardzo blisko siebie), gdyby nie istniały tu symbole i „język” (nie mówię tu oczywiście o języku literackim czy telewizyjnym), które są w gruncie rzeczy wspólne.

Jako polonista, nawet na konferencjach naukowych słyszę, jak często (i bardzo poważnie) mówi się o „polskości”. Ale czymże jest owa „włoskość”, abstrahując od pewnych stereotypów rozpowszechnianych przez samych Włochów (naród świętych, śpiewaków i żeglarzy), jak również przez jedzenie i kuchnię (czego bezpośrednim świadectwem może byś znaczenie, jakie przyjęło w języku polskim słowo „włoszczyzna”...), z których można być naprawdę szowinistycznie dumnymi? I czy rzeczywiście istnieje, czy też powinniśmy wie-rzyć syrenom alarmowym w zielonych koszulach z Ligi Północnej, tym, którzy między jednym a drugim przekleństwem ogłosili się heroldami „padańskości”, tak jak - gdyby tego chcieli - neapolitańczycy mogliby mówić o dziedzicznej „neapolitańskości”, palermitańczycy o „sycylijsko-ści”, mieszkańcy Sassari o „sardyńskości”, zaś Kalabryjczycy o bezpośrednim pochodzeniu swojego narodu i kultury z Wielkiej Grecji? Moim zdaniem mit „zaborczy”, taki jak mit padański (który opiera się na ahistorycznej - lub metahistorycznej - analizie dramatycznego podziału kraju na Północ i Południe) jest błędny i fałszujący, przede wszystkim dlatego, że nie bierze pod uwagę najprostszego czynnika: obecny dobrobyt i większa zamożność „europejskich” regionów Włoch północnych, w stosunku do ubóstwa i zacofania „śródziemnomorskich” regionów południowych (być może we wspólnej Europie zarysowuje się taki właśnie dualizm: Europa kontynentalna - Europa śródziemnomorska...), stworzone zostały początkowo poprzez pewną formę półkolonialnego wyzysku państwa sabaudzkiego, a potem faszystowskiego, a następnie rękami samych pracowników z południa półwyspu, którzy porzuciwszy swoją ziemię, małe wioski, własną kulturę i dialekty, przenieśli się masowo do przemysłowych miast Północy ze swoimi tekturowymi walizkami, swoimi marzeniami i swoim przelanym potem, często zostawiając w rodzinnych wioskach żony i małe dzieci (bo brakowało pieniędzy). A wszystko to w czasach boomu ekonomicznego i „włoskiego cudu”, który nasz obecny premier podczas ostatniej kampanii wyborczej obiecał powtórzyć. Nie dziwi więc, że bardzo wielu uczciwych Włochów, prostych ludzi, robotników, ojców rodziny, ludzi ubogich, być może synów owych imigrantów z lat sześćdziesiątych, uwierzyło w te przyrzeczenia. Faktem jest, że przynajmniej do tej pory „cudów” tych widzieliśmy bardzo niewiele...

Cud prawdziwy

Wtorek, 20 maja. Siedzę w pociągu z Rzymu do Lecce, Florencji Południa, miasta słonecznego baroku, gdzie mam wygłosić na uniwersytecie wykład dotyczący problemów przekładu teatralnego na przykładzie wersji partytury „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora, którą niedawno ukończyłem. Jest to szybki pociąg, Euro-star, podróż zajmuje jednak siedem godzin... W przyszłym tygodniu natomiast będę musiał pojechać do Turynu, dokładnie na drugi koniec półwyspu, do wydawcy Einaudiego, który opublikuje nowy podręcznik historii literatury polskiej (pierwszy we Włoszech od pięćdziesięciu lat!) napisany przez dziesięciu włoskich polonistów młodego pokolenia, pod mojąredakcją. Pojadę innym pociągiem Euro-star, na pewno czystszym, wygodniejszym i szybszym od tego, w którym jestem teraz (różnica między Północą a Południem dotyczy również pociągów), ale podróż zajmie też około siedmiu godzin. Włoski but jest długi...

Myślę jeszcze o „włoskim cudzie”. Może coś w tym jest, ale mnie się zdaje,że najbardziej oczywisty cud polega właśnie (z wyjątkiem kilku regionów północnych, skąd historycznie pochodzi kierownicza klasa polityków i przedsiębiorców, oraz jednego tylko regionu środkowych Włoch) na otwarciu się (również mentalnym) różnych rzeczywistości półwyspu na morze, mare nostrum. Natychmiast przychodzi mi na myśl „Człowiek i morze” Baudelaire'a: „Homme libre, tou-jours tu cheriras la mer!”. Czy zatem to nie w tej wrodzonej i niemal naturalnej wolności ludzi i jednocześnie w możliwości „schronienia się” (jak partyzanci, którzy walczyli z faszyzmem pod koniec drugiej wojny światowej) w górach, dolinach, na wzgórzach i na rozległych równinach, niemal we wszystkich włoskich re-gionach, a zatem w możliwości identyfikacji i poczucia bezpieczeństwa pod osłoną własnego, małego „dzwonu”, leży prawdziwy „cud”, który zdecydował o ogromnej różnorodności i bogactwie naszej kultury? Jest to przestrzeń i kultura paradoksalnie otwarta i zamknięta równocześnie! Także w tym sensie stolica - którą opływa „Złoty Tybr” (już nie taki złoty) i zamykają potężne, starożytne mury i rzymskie akwedukty, położona na swoich historycznych siedmiu wzgórzach i bardzo bliska morza, otoczona wzgórzami pochodzenia wulkanicznego, z jeziorami i jeziorkami powstałymi w dawnych kraterach oraz równiną „Agro Romano” [pola wokół Rzymu - przyp. tłum.], stanowiącą inspirację dla wielu poetów i malarzy, bogatą w urodzajną, dobrze uprawianą ziemię - stanowi rodzaj kompendium niezliczonych możliwości otwarcia i zamknięcia włoskiej przestrzeni (mentalnej) miejskiej i pozamiejskiej.

W „Piesku przydrożnym” Miłosz napisał, że „polski literat ma potężne lekarstwo przeciwko samotności, a jest nim poczucie udziału w dziele zbiorowym postępującym w ciągu dziejów”. Nie wiem, czy można by powiedzieć coś podobnego o literatach i ludziach kultury we Włoszech (jednym z niewielu wersów współczesnej poezji, który właściwie wszyscy znają na pamięć jest fragment wiersza Salvatore Quasimodo: „Każdy jest sam w sercu świata / przeszyty promieniem słońca...” tłum. K.Kopciński), których poczucie „samotności” i przygnębienia w obliczu aktualnej globalizacji wydaje się dziś naprawdę nieuleczalne... Poza tym istnieje jednak mądrość ludowa, wyrażona powiedzeniem „Tutto il mondo e paese” („cały świat to jedna wieś”) i nie chodzi tu o „globalną wioskę”, ale o to, że nie powinno być braku zrozumienia i tolerancji między kulturami, ponieważ podstawowe wartości i znaki, jakimi posługuje się każda wspólnota ludzka, są zawsze koniec końców zrozumiałe i wspólne. I choć nie znajduję dlań polskiego odpowiednika (nawet „widzianego z odwrotnej strony”, jak w przypadku selera), myślę, że w obliczu nieuchronnej, gwałtownej homologacji kultur oraz panującej dzisiaj religii konsumpcji, mądrość owego powiedzenia może być jeszcze przydatna i podzielana przez nas wszystkich.

„Cud włoski”, ten dotyczący spokojnego współistnienia i jednocześnie przynależności do jednego narodu, złożonego z wielu różnych obszarów kulturalnych, językowych (we Włoszech, poza językiem Dantego i niezliczonymi dialektami, mówi się też po francusku, niemiecku, słoweńsku, ladyńsku, grecku, chorwacku, albańsku, katalońsku...), socjo-antropologicznych, etnicznych i religijnych, dziwnie przypomina różnorodność i współistnienie wielu rzeczywistości w dawnej Rzeczypospolitej. Może już nie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, lecz wszystkie jeszcze powinny prowadzić do wsi naszego sumienia. Miejmy nadzieję, że nowa Europa regionów będzie umiała z mądrości ludowej tego starego włoskiego przysłowia i z samych dziejów naszych narodów wyciągnąć lekcję otwarcia i tolerancji, a z różnorodności i mnogości uczynić własne bogactwo.

LUIGI MARINELLI

Tłum. Anna Osmólska-Mętrak

LUIGI MARINELLI urodził się w Perugii w 1956 r., od 1994 r. jest profesorem zwyczajnym i kierownikiem Katedry Języka i Literatury Polskiej w rzymskim Uniwersytecie „La Sapienza”. Opublikował wiele studiów polonistycznych i komparatystyczych. Pod jego redakcją przygotowywany jest dla Wydawnictwa Einaudi z Turynu nowy podręcznik uniwersytecki „Storia della letteratura polacca”, którego publikację przewidziano na początek 2004 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Włochy