Samotni gracze

Pora zastanowić się nad tym, jak funkcjonuje dzisiaj nasze demokratyczne państwo. mimo werbalnego uznania dla zasady pomocniczości, trzeci sektor częściej jest dla organów państwa źródłem niepokoju niż przedmiotem rzeczywistej troski.

16.09.2008

Czyta się kilka minut

Pojęcie społeczeństwa obywatelskiego (lub - jak wolą inni autorzy - cywilnego) pojawia się zazwyczaj głównie w dwóch kontekstach (jeśli, rzecz jasna, nie liczyć kontekstu historiografii idei, która stara się odtworzyć jego dawniejsze losy). Po pierwsze, w kontekście mniej lub bardziej abstrakcyjnych rozważań o idealnym Wielkim Społeczeństwie, którego członkowie wzięliby "swoje sprawy we własne ręce", tworząc - jak nazywano to u nas ładnie w nieco innym języku - "samorządną rzeczpospolitą". Po drugie, w kontekście konkretnych rozważań o tych bardzo wielu realnych Małych Społeczeństwach najrozmaitszego rodzaju i skali, jakie obywatele tu czy tam sami organizują lub mogą zorganizować, by uporać się z ważnymi z ich punktu widzenia problemami, nie czekając, aż zauważy je i rozwiąże wszechmocne i wszechobecne Państwo. "Państwo-Opatrzność", jak powiadał Pierre Rosanvallon. Nieważne, czy chodzi o problemy czysto lokalne lub środowiskowe, czy też o znaczeniu ogólnokrajowym, ważne jest to, skąd pochodzi inicjatywa i czy tzw. zwykły obywatel jest skłonny zaangażować się w ich rozwiązywanie, chociaż nikt mu nie każe i - w każdym razie na początku - nie płaci.

Nie tu miejsce na zastanawianie się, jak owe dwa konteksty mają się do siebie. Wystarczy stwierdzenie, że we współczesnej Polsce należałoby skoncentrować się na drugim, albowiem teorię, a zwłaszcza ideologię społeczeństwa obywatelskiego mamy już nieźle opanowaną (w każdym razie o tyle, o ile zakłada ona brak zaufania do istniejącego aparatu państwowego). Znacznie gorzej jest natomiast z praktyką, która wtedy, gdy nie ma już zasadniczych przeszkód ustrojowych, polegać musi właśnie na tworzeniu i wprawianiu w ruch owych Małych Społeczeństw. To one przesądzają ostatecznie o sile i jakości demokracji, co najlepiej pokazał najpierw Alexis de Tocqueville, pisząc o klasycznej demokracji amerykańskiej XIX wieku, potem zaś np. Robert D. Putnam, analizując w "Bowling Alone" jej kryzys pod koniec następnego stulecia. Kryzys polegający, mówiąc najkrócej, na tym, że Amerykanie mniej się zrzeszają.

Na wyspie i w cieniu

Oceniana z takiego punktu widzenia polska demokracja jest bardzo licha. Przeciętny Polak raczej ponarzeka, że państwo czegoś nie zrobiło lub nie dało, poprzeklina je i od czasu do czasu mu, być może, pogrozi zmianą preferencji wyborczych, niż uczyni cokolwiek, aby wraz z jakąś częścią współobywateli już to obchodzić się w miarę możliwości bez niego, już to wywierać na nie wpływ zorganizowany na zasadzie nie doraźnego protestu, lecz trwałego uczestnictwa w działalności publicznej. Wiadomo aż nadto dobrze, że w porównaniu z bardzo wieloma krajami Polska ma niepokojąco niskie wskaźniki obywatelskiej aktywności. Przy czym chodzi nie tylko o niską frekwencję wyborczą, lecz również (i, jak sądzę, znacznie bardziej) o to, że ludzie niezbyt chętnie się zrzeszają, aby sami coś dla siebie zrobić. Tam zaś, gdzie już są, formalnie rzecz biorąc, zrzeszeni, nie robią tak dużo, jak by mogli, i często oddają pole "zawodowym" aktywistom, którzy łatwo zapominają o tym, kto i po co ich wybrał lub powołał. Łatwo dostępne są wyniki odpowiednich badań, z których wynika, że jako społecznicy lokujemy się w Europie niemal na końcu.

Bynajmniej nie lekceważę korzystnych zmian, jakie dokonały się pod tym względem w ciągu ostatniego dwudziestolecia. Raz po raz zdarza mi się bowiem odkrywać w Polsce większe lub mniejsze enklawy "samorządnej rzeczpospolitej"; nie potrafię wszakże oprzeć się wrażeniu, że są to ciągle wyspy na morzu atomizacji i zobojętnienia, a trzeci sektor pozostaje w głębokim cieniu pierwszego i drugiego, a nierzadko także czwartego sektora, w którym celem jest prywatna korzyść społecznym kosztem, a nie zbiorowy pożytek. Niepokojące jest również to, że największe zmiany na lepsze miały miejsce głównie w pierwszych latach III RP. Inaczej mówiąc, postęp społeczeństwa obywatelskiego nie jest ani szczególnie wielki, ani systematyczny i nieprzerwany.

Płonna okazała się, niestety, nadzieja, że likwidacja istniejących przed 1989 r. zakazów i ograniczeń nieomal z dnia na dzień radykalnie zmieni sytuację, bo obywatele tylko czekają na to, by pozwolono im działać. Początkowo można było mieć taką nadzieję, bo optymizmem napawało doświadczenie nie tylko kilkunastu miesięcy Solidarności, ale i lat solidarnościowego podziemia, które, acz większości Polaków nieznane, mogło być dla nich wzorem cnót obywatelskich.

Trochę powodów do optymizmu można było zresztą znaleźć nawet we wcześniejszym okresie PRL, kiedy to, mimo wszystko, spotykało się w różnych środowiskach ludzi, jakich w demokracji najbardziej potrzeba. Jakkolwiek ówczesne władze robiły wszystko, co mogły, aby wyeliminować z życia społecznego wszelką spontaniczność i poddać jak najpełniejszej kontroli poczynania obywateli, mylne byłoby twierdzenie, że z punktu widzenia stanu "ducha obywatelskiego" nie działo się wtedy u nas nic ciekawego. Mam na myśli niektóre organizacje legalne lub ich poszczególne ogniwa, które bez myślenia o wielkiej polityce lub bez ostentacyjnego wkraczania na jej teren prowadziły w istocie działalność w takim lub innym zakresie i stopniu niezależną. To prawda, że zrzeszenia te musiały się samoograniczać, przybierać barwy ochronne, doświadczać uciążliwych skutków centralizmu i, co gorsza, składać niekiedy większe lub mniejsze daniny władzy, ale w żadnym razie nie wykreślałbym ich z prehistorii, a nawet historii społeczeństwa obywatelskiego w naszym kraju. Tak czy inaczej, nie brakło w nich ludzi gotowych do działania poza własnym podwórkiem. Mniejsza o to, że to działanie nie mogło zwykle przekroczyć granic gminy czy parafii, klubu czy ezoterycznego towarzystwa naukowego. Niejednokrotnie myślałem o tym, jak wiele ci ludzie mogliby zrobić, gdyby nikt im bez przerwy nie przeszkadzał w trosce o kierowniczą rolę partii i święty spokój powoływanych przez nią instancji.

Bez lamentów

Optymistyczne oczekiwania spełniły się, rzec można, z naddatkiem tylko w zakresie prywatnych inicjatyw gospodarczych, ale nie w zakresie aktywności społecznej. Znacznie szybciej przybywało prywatnych i półprywatnych przedsiębiorców niż społecznych działaczy. Jak celnie powiedział kilka lat temu najlepszy bodaj znawca zagadnienia, a mianowicie Piotr Gliński: "(...) mamy do czynienia ze zjawiskiem swoistej nadaktywności w obszarze codziennej zaradności naszych obywateli i szczególnej pasywności w obszarze spraw i działań publicznych".

Nie mam ochoty lamentować ani na rzekomo przyrodzony indywidualizm Polaków, ani na, skądinąd niewątpliwe, psychospołeczne skutki komunistycznego etatyzmu, według którego lepszy był najgorszy bezruch niż ruch niezaplanowany i niekontrolowany przez centrum (najlepszym przykładem takiego nastawienia był w PRL stosunek do spółdzielczości, która miała u nas tak świetną tradycję). Na ten temat napisano już, jak sądzę, wystarczająco dużo, a nadto nie trafia mi do przekonania wyjaśnianie wszelkich skaz charakteru przez powołanie się na trudne dzieciństwo. Pora zastanowić się przede wszystkim nad tym, jak funkcjonuje dzisiaj nasze demokratyczne państwo. Otóż wydaje się, że mimo werbalnego uznania dla zasady pomocniczości, trzeci sektor częściej jest dla organów państwowych źródłem niepokoju niż przedmiotem rzeczywistej troski. Jest czymś, co koniecznie trzeba kontrolować, ale niekoniecznie wspierać. Kiedy mowa o ograniczaniu wszechwładzy państwa, ma się przeważnie na myśli raczej prywatyzację aniżeli posunięcia zmierzające do rozbudowy tego sektora i przekazania mu wszystkich uprawnień, jakie jest w stanie przejąć. Ma on, jak wiadomo, swoje patologie, ale akurat to nie różni go zbytnio od dwóch pierwszych sektorów. Ma natomiast zalety, których one nie mają.

Prof. JERZY SZACKI (ur. 1929) jest socjologiem i historykiem idei.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Rzecz obywatelska (38/2008)