Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przyjemnie się pracowało, nawet gdy się spieraliśmy - mówi o współpracy z PO poseł PiS Łukasz Zbonikowski, dodając, że projekt ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, będący kompilacją propozycji polityków Platformy i wcześniejszych pomysłów PiS-u, nie budzi właściwie większych kontrowersji.
- Nowe prawo powinno wejść w życie od września - zapowiada z kolei posłanka Lidia Staroń z PO. - PiS popiera nasz projekt, i nic dziwnego: w końcu od dawna deklaruje walkę z wszechwładztwem prezesów spółdzielni mieszkaniowych.
Rzeczywiście: wyglądająca dziś na egzotyczną quasi-koalicja skłóconych doszczętnie partii ma swoje źródła w czasie, kiedy o konflikcie nie było mowy. Jej polityczny rodowód to podziały sięgające lat 90.: postnomenklaturowe partie (SLD, PSL) broniące swoich wpływów w wielkich spółdzielnianych molochach kontra postsolidarnościowe siły, które po 2000 r - zapewne nie bez politycznej kalkulacji - postanowiły naruszyć patologiczny układ.
A jednak dziś to porozumienie może zaskakiwać: czego nie dokonali swoimi wybrykami stadionowi kibole - doprowadzając nawet chwilami do zaostrzenia politycznej batalii między dwoma największymi partiami - osiągnęli wieloletnimi działaniami prezesi spółdzielni mieszkaniowych.
Cztery miliony głosów
Nowy projekt ustawy, o którego finalizacji napisał w ubiegłym tygodniu "Dziennik Gazeta Prawna", może uderzyć właśnie w prezesów, przyczyniając się do osłabienia ich władzy. Nowelizacja zakłada ułatwienia dla członków spółdzielni, którzy będą się mogli organizować na zasadzie wspólnot i zlecać zarządzanie mieszkaniami firmom zewnętrznym. Zakłada też nowe uregulowania dla tych, którzy mieszkając na terenie spółdzielni, nie byli do tej pory ich członkami.
- Brak członkostwa powoduje, że mieszkaniec traci wszelkie prawa, za to zachowuje obowiązki - mówi Lidia Staroń. - Np. w opłacie za mieszkanie, która jest wnoszona do spółdzielni właściciel pokrywa m.in. koszty jej działalności i nie może w żaden sposób wpływać na jej organy. A powinien takie prawo mieć: w końcu spółdzielnia obraca również jego majątkiem.
Jak mówi dr Arkadiusz Peisert, socjolog z UG, badacz zaangażowania obywatelskiego Polaków w spółdzielniach mieszkaniowych (autor książki "Spółdzielnie mieszkaniowe: pomiędzy wspólnotą obywatelską a alienacją"), to właśnie zmiany dotyczące członkostwa mogą się okazać najistotniejsze w planowanej nowelizacji. - Prawo do lokalu będzie automatycznie oznaczać członkostwo w spółdzielni - mówi naukowiec. - Po tym, jak wiele osób starszych przekazało mieszkania spółdzielcze swoim dzieciom i wnukom, nowi właściciele nie mieli w spółdzielniach nic do powiedzenia i często nie interesowali się sprawami spółdzielni. Teraz otrzymają równe prawa i zachętę, by z nich skorzystać.
Krytycy obecnie obowiązujących przepisów zarzucają im również brak mechanizmów konkurencyjnych. - Ludzie płacą za mieszkanie np. około 500 zł miesięcznie, podczas gdy po drugiej stronie ulicy, w podobnym, niespółdzielczym mieszkaniu, ta sama opłata wynosi około 200 zł - mówi Lidia Staroń. - Odkąd spółdzielcy będą mieli prawo do wyboru zewnętrznego administratora, konkurencja nie pozwoli na zawyżanie stawek. Zarządzający spółdzielniami będą też rzetelniej kontrolowani. Tworzymy instytucję niezależnych, licencjonowanych lustratorów, którzy - w miejsce dotychczasowych, często zaprzyjaźnionych z prezesami kontrolerów ze związków lustracyjnych - będą dokonywać uczciwej oceny ewentualnych nadużyć.
Czy nowe przepisy okażą się skuteczne, pokażą pierwsze miesiące obowiązywania ustawy. Krytycy założeń - między innymi politycy SLD, PSL i Krajowa Rada Spółdzielcza - już dziś ostrzegają, że nowa ustawa może doprowadzić do anarchii na osiedlach mieszkaniowych. Ponadto - alarmują - nowe prawo to zamach na ideę spółdzielczości.
Debata nad projektem, która rozpocznie się zapewne jeszcze przed wyborami, ma swoją stawkę polityczną: tereny niemal 4 tys. czynnych spółdzielni zamieszkuje dzisiaj ok. 12 milionów Polaków, a liczba zarejestrowanych członków to ok. 4 mln.
To na ich głosy liczą zapewne politycy partii rządzącej i PiS.
Władza absolutna
Liczą też pewnie na efekt klimatu społecznego, jaki wytworzył się wokół zarządów spółdzielni mieszkaniowych; klimatu afer, malwersacji, naciągania mieszkańców na wysokie opłaty czy ujawnianych przez media informacji o wysokich ponad miarę zarobkach. W tej sensacyjno-kryminalnej aurze - naznaczonej, jak to zwykle bywa, głównie przez przypadki ekstremalne - "prezes spółdzielni mieszkaniowej" to w świadomości społecznej niemal synonim aferzysty.
Ale zła sława prezesów i zarządów to również pokłosie braku mechanizmów demokratycznych w strukturach, których istotą miała być samorządność. - Już w latach 70. nomenklatura przejęła pełną kontrolę nad spółdzielniami - mówi dr Peisert. - Bywa, że ci sami ludzie rządzą w nich do dziś!
Manipulujący wyborami do władz, wpływowi w lokalnych środowiskach, obracający milionami złotych należących do mieszkańców, otoczeni zatrudnianymi przez siebie krewnymi i znajomymi, mnożący niepotrzebne etaty - to charakterystyka pasująca przynajmniej do niektórych prezesów spółdzielnianych molochów, zwłaszcza tych pamiętających złote dla nomenklatury lata PRL-u.
- W spółdzielniach panuje wszechobecny brak dostępu do informacji i dokumentów - ocenia Lidia Staroń. - Jeśli członek spółdzielni prosi o dostęp do informacji o wysokości wynagrodzenia prezesa, nagminnie słyszy odpowiedź, że jest to niemożliwe. A egzekucja prawa do ujawnienia podobnej informacji to zwykle droga przez mękę. Prezesi wielu spółdzielni najwyraźniej zapomnieli, że nie są ich właścicielami.
Jeśli ktoś poza mediami próbuje im o tym przypominać, są to zwykle przedstawiciele rozsianej po Polsce armii poszkodowanych. Tacy jak Zygmunt Niewiadomski z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Poszkodowanych w Mieszkalnictwie, który jeszcze w latach 90. stracił na rzecz zarządzających spółdzielnią wpłacone na poczet nieistniejącego jeszcze mieszkania pieniądze. - W stowarzyszeniu są nie tylko osoby oszukane - mówi. - Są też i właściciele mieszkań, którzy nie mają na działania własnej spółdzielni żadnego wpływu, i czują się przez to pokrzywdzeni.
Naruszanie zasady reprezentatywności w wyłanianiu przedstawicieli; zawyżanie opłat; rozliczanie dostaw ciepła i wody wbrew wskazaniom liczników; "ustawianie" przetargów; wykluczanie z listy członków spółdzielni niepokornych mieszkańców pod pretekstem zadłużenia; zatrudnianie w spółdzielniach członków rodzin prezesów lub "popleczników z sądów, prokuratur i policji oraz innych VIP-ów osłaniających spółdzielnię przed rzeczywistą kontrolą jej gospodarki" - to tylko niektóre zarzuty wobec spółdzielni, zebrane przez stowarzyszenie na podstawie przypadków z samych Warmii i Mazur.
- Polska spółdzielczość pogrążona jest w patologii - mówi Niewiadomski. - Spółdzielnie to dziś często niedające się skontrolować państwa w państwie. Związki rewizyjne, które je kontrolują, są dzisiaj finansowane przez nie same. Co więcej, spółdzielnia ma prawo wyboru związku, który będzie ją kontrolował. Nadzór jest więc pozorny.
- Pozorne są też mechanizmy demokratyczne. Ich efektywność badał w ostatnich latach dr Peisert. - Zasada trójpodziału władz w wielu spółdzielniach w ogóle nie funkcjonuje - mówi naukowiec. - Jest za to absolutna dominacja zarządu na zebraniach członków i przedstawicieli. Mechanizmy kontroli są proste. Wystarczy, że istnieje grupa osób, które mają jakiś interes do prezesa, np. przychodzą do niego, by zgodził się na rozłożenie czynszu na raty. I wystarczy, że prezes, załatwiając sprawę pozytywnie, poprosi o obecność podczas głosowania. W ten sposób kontroluje wszystko. Pamiętam zebranie, na którym przychodzący ludzie nie potrafili nawet poprawnie wymówić nazwisk "swoich" kandydatów.
Jeśli do pozorowanej demokracji dodać ogromną władzę, jaką mają prezesi dużych spółdzielni - dysponowanie ogromnym majątkiem, atrakcyjnymi gruntami i nieruchomościami, które nieraz w Polsce okazywały się źródłem zachowań korupcyjnych - obraz spółdzielczości i samorządności "na niby" będzie pełny.
"Brudna wspólnota"
Nawet jeśli nowy projekt ustawy niektóre z tych patologii ukróci, utrudniając życie zarządcom, którzy wykorzystują swoją nieograniczoną władzę i wpływy, samo prawo nie zmieni smutnej rzeczywistości polskich spółdzielni: do pełnej sanacji potrzebna jest aktywność mieszkańców kontrolujących na bieżąco działania władz.
Tymczasem, jak ocenia dr Peisert, kapitał społeczny wewnątrz polskich spółdzielni mieszkaniowych jest na jeszcze niższym poziomie niż w skali makro (gdzie również, o czym socjologowie mówią od lat, tkwi w kryzysie). Za symbol społecznej apatii i braku zaangażowania mogą posłużyć obrazki z zebrań dużych, miejskich spółdzielni, na których - co zbadał naukowiec - pojawia się zwykle kilka procent członków.
- Lepiej jest w mniejszych społecznościach - ocenia Peisert. - Np. w kilkusetosobowej spółdzielni w Sopocie na zebrania uczęszcza ok. 15 proc. członków.
Tyle że, jak dodaje socjolog, na mapie polskiej spółdzielczości mieszkaniowej dominują nadal organizacje duże, często popeerelowskie, przypominające raczej PGR-y niż samorządy. Skupiają po 5 tys. i więcej mieszkań, obejmując nawet kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, co nie sprzyja aktywności i poczuciu wpływu na rzeczywistość.
- W latach 80. polski socjolog Stefan Nowak sformułował teorię "próżni społecznej" - przypomina dr Peisert. - Angażujemy się na poziomie rodziny, znajomych, środowiska, ale następną płaszczyzną jest dopiero poziom narodu. Samoorganizacja pomiędzy tymi dwoma poziomami zdarza się rzadko, jeszcze rzadziej przekracza liczbę 100-200 osób.
Jak wygląda typowy rys społeczności skupionej wokół kierownictwa dużej spółdzielni mieszkaniowej? - To tzw. brudne wspólnoty - mówi dr Peisert. - Jest zwykle grupa spółdzielnianych wiarusów, byłych społeczników, "leśnych dziadków", którzy wraz z rodzinami, znajomymi oraz pracownikami spółdzielni stanowią swoistą "grupę trzymającą władzę", liczącą kilkaset osób. Z drugiej strony mamy "dysydentów", strażników interesu członków, których w dużych spółdzielniach jest najwyżej 20-30, i stanowią oni coś w rodzaju współczesnych organizacji typu "watch dog", patrzących na ręce swoim zarządcom. Są to w zasadzie jedyne grupy, które stale interesują się
sprawami spółdzielni. Ludzie młodzi, zabiegani, rzadko interesują się tym, co dotyczy spółdzielni. Osoby poniżej 50. roku życia, co wyszło w badaniach, właściwie na zebraniach dużych spółdzielni się nie pojawiają.
Jeśli do tej charakterystyki dodać dużą mobilność mieszkańców spółdzielni oraz ich demograficzne zróżnicowanie - w odróżnieniu od nowych wspólnot mieszkaniowych, częściej pokoleniowo jednolitych - trudno oczekiwać wspólnotowej integracji.
Choć nowe prawo otwiera szerzej niż dotychczas furtkę do samoorganizacji, rewolucji w tej sprawie nie wywoła. Choćby dlatego, że nie dokonała się ona do tej pory (gdyby na zebrania spółdzielni chodziły tłumy, problem nadużywających władzy prezesów pewnie by nie istniał). - Ustawa nie zaprowadzi ludzi na zebranie - podsumowuje dr Peisert. - Jak powiedział jeden z badanych "dysydentów", "gdyby nas przyszło choć 10 procent członków, to byśmy ich [kierownictwo spółdzielni] czapkami nakryli".
I choćby dlatego szanse na zmiany po wejściu w życie nowego prawa należy oceniać ostrożnie. Projekt spowoduje być może święte oburzenie niektórych prezesów czy broniących ich wpływów polityków. Być może przysporzy nawet - na fali społecznego klimatu wokół władz spółdzielni - nieco głosów dwóm największym partiom, jednak zabetonowanych przez dwie dekady wolnej Polski i lata PRL-u światów "sobie-prezesów" i "sobie-mieszkańców" raczej nie rozkruszy.