Sąd, który zjada

KAROLINA KUSZLEWICZ, adwokatka: Coraz częściej moimi klientami stają się zwierzęta dzikie. Zdarzają się sprawy, gdy prawo, które ma chronić zwierzęta, jest wykorzystywane po to, by je zabijać.

25.04.2022

Czyta się kilka minut

 / ALEKSANDRA KUSZLEWICZ / ARCHIWUM PRYWATNE
/ ALEKSANDRA KUSZLEWICZ / ARCHIWUM PRYWATNE

ADAM ROBIŃSKI: Zwierzę – już nie rzecz, jeszcze nie podmiot?

KAROLINA KUSZLEWICZ: Tak to wygląda z punktu widzenia polskiego prawa. W ustawie o ochronie zwierząt z 1997 r. wypowiedziano coś bardzo ważnego: zwierzę to nie rzecz. Ze zdroworozsądkowego punktu widzenia sformułowanie nie jest rewolucyjne, przecież już znacznie wcześniej wiedzieliśmy, że zwierzęta czują. A jednak w świetle prawa dopiero ta ustawa była przełomowa. Jednocześnie nie możemy nie zauważyć, że jest to tzw. definicja negatywna: ustawa mówi, czym nie są zwierzęta, a nie mówi, kim one są. Świadomie używam słowa „kim”, a nie „czym”. I na dodatek ustawa zawiera przepis, że w sprawach przez nią nieregulowanych do zwierząt stosuje się odpowiednie przepisy dotyczące rzeczy. Czyli tam, gdzie sobie nie radzicie, zróbcie z nich rzeczy.

No to z czego się cieszyć?

Bo jednak pojawia się w niej coś takiego jak moralny status zwierzęcia. Uchwalanie nowych przepisów to jest trudny proces, robi się go przez lata, wraz z ich upływem mądre sądy powinny wypełnić takie przepisy treścią. Traktować je ewolucyjnie. Tak samo jak prawa człowieka. Zwróćmy uwagę na świeży wyrok uniewinniający aktywistkę za tzw. tęczową maryjkę.

Sąd uznał, że nie obraziła ona uczuć religijnych.

Dwadzieścia lat temu byłoby to raczej niemożliwe. Ale zmienił się kontekst społeczny i dziś sąd uznał tak, a nie inaczej. W korzystaniu z przepisów musimy odnosić się do aktualnej wiedzy i kontekstu społecznego. Niestety, w przypadku praw zwierząt ten proces zmiany jest bardzo powolny i wymiar sprawiedliwości przespał pierwsze piętnaście lat obowiązywania ustawy.

Ustawa o ochronie zwierząt nie jest jedyną, która się do nich odnosi. Mamy też przecież choćby prawo łowieckie czy ustawę o hodowli i rozrodzie zwierząt. Czy to spójny system?

W Polsce nie ma żadnego systemu ochrony zwierząt. Są tylko wyspy regulujące poszczególne, oderwane problemy. Mamy jeden akt prawny – ustawę o ochronie zwierząt – który każe nam patrzeć na każde zwierzę kręgowe jako na żywą, czującą istotę. Niezależnie od tego, czy należy do gatunku chronionego, pospolitego, hodowlanego. I mamy prawo łowieckie, które popada w dużą dowolność, umożliwia zabijanie z zupełnym pominięciem faktu, że odbieramy życie żywej, czującej istocie. W przepisach jest całkowity rozdźwięk.

Czyli nie wszystkie zwierzęta są równe wobec prawa?

Sytuacja zwierząt to przejaw skrajnej nierówności i niesprawiedliwości. Lisa w świetle przepisów można trzymać w małej klatce, by go następnie obedrzeć ze skóry. Jednocześnie ustawa w art. 5 stanowi, że każde zwierzę wymaga humanitarnego traktowania. Ale nie da się też ukryć, że nawet przy obowiązującym dziś prawie moglibyśmy zachowywać się o wiele lepiej. Za każdym prawem, które się uchwala, a potem stosuje, stoi człowiek. Możemy opowiadać sobie o tym, że przecież każdy sąd kieruje się tzw. ślepą sprawiedliwością i jest odporny na własne przekonania. Prawa zwierząt świetnie ilustrują to, jak dużo zależy jednak od konkretnego człowieka. W sytuacjach, gdy rozprawiamy na temat psów czy kotów, to jeszcze jakoś wygląda, ale gdy próbujemy poszerzyć ochronę prawną gatunków, które sędzia, policjant, prokurator zjada, np. karpi, to sprawa robi się już naprawdę trudna.

Beznadziejna?

Na poziomie prawa jesteśmy w stosunku do zwierząt moralnie niezdecydowani. Wijemy się, robimy uniki, byleby tylko nie stwierdzić, że skoro zwierzę nie jest rzeczą i ma być humanitarnie traktowane, to musi być podmiotem prawa, a nie tylko materiałem na bekon. Na jednym z procesów usłyszałam od mężczyzny, który trzymał swojego psa w małym kojcu we własnych odchodach, że „przecież pies jest jak telewizor, policja mi powiedziała, że stosuje się przepisy o rzeczach”.

Ale czy nie jest tak, że wszelka ochrona jest podszyta interesem człowieka? Człowiek korzysta i chce korzystać ze zwierząt.

Doceniam ustawę o ochronie zwierząt, ale rzeczywiście, kiedy ją analizuję, to dochodzę do wniosku, że jest jak białe rękawiczki, dzięki którym nie brudzimy rąk. Myślimy sobie: skoro już krzywdzimy zwierzęta i nie planujemy przestać, to chociaż ustalmy jakąś granicę. Tak właśnie oceniam obowiązujące prawo, zarówno polskie, jak i unijne. Jeśli źródłem ochrony jest postawa wobec zwierząt, która polega na krzywdzeniu, to już na początku taka ochrona będzie wypaczona. W traktacie o funkcjonowaniu Unii Europejskiej mowa jest o dobrostanie zwierząt. Ale zanim do tego dobrostanu dochodzimy, dokument wymienia szereg polityk, choćby dotyczącą rolnictwa i rybołówstwa, w których mowa jest o wykorzystywaniu zwierząt na skalę przemysłową. Przepisów, które mają na celu ochronę czystą, oderwaną od jakiegokolwiek wykorzystywania, jest niewiele.

Jakie to przepisy?

Artykuł pierwszy ustawy o ochronie zwierząt mówi, że zwierzę czuje, artykuł czwarty punkt drugi nakłada na człowieka obowiązek uwzględniania jego potrzeb, piąty mówi o humanitarnym traktowaniu. To właśnie odwołanie do potrzeb jest w moich oczach najsilniejsze w przepisach, bo sugeruje podmiotowość. Przecież rzeczy nie mają potrzeb, a raczej sposób użytkowania i konserwacji. Ale to są wszystko przepisy ogólne. Kiedy przechodzimy do szczegółów, pojawia się tyle wyjątków, że sytuacja robi się wręcz śmieszna. Bo jak inaczej rozpatrywać zasadę humanitarnego traktowania zwierząt przy jednoczesnym dopuszczeniu do ich hodowli na futra? Albo jak poważnie traktować zakaz zabijania zwierząt w ustawie, skoro zaraz potem określa ona wyjątek w postaci zabijania zwierząt na mięso i skóry?


DO CZEGO PRAWO MAJĄ ZWIERZĘTA: Polskie przepisy stwierdzają kategorycznie: zwierzę to nie rzecz. I zaraz potem dodają: czasami jednak nią jest >>>


Jakich gatunków dotyczą najczęściej prowadzone przez Panią sprawy?

To się na przestrzeni lat zmienia. Zaczynałam od karpi. Do dziś prowadzę takie sprawy, są dla mnie ważne, bo ryby są zwierciadłem, w którym zobaczyć można rzeczywisty poziom prawnej ochrony zwierząt. Są kręgowcami, więc niewątpliwie podlegają ustawie. Wiedza naukowa mówi nam, że ryby są zdolne do cierpienia, szczególnie jeśli są pozbawione dostępu do wody. Jednocześnie przebicie się z tą prawdą i przekonanie sądu jest niezwykle trudne. Ryby są zwierzętami wodnymi, człowiek nie ma z nimi zbyt wiele kontaktu, nie patrzy im w oczy. Nie wywołują tych uczuć co psy, koty albo dajmy na to niedźwiedź. Nasz stosunek do nich jest czysto użytkowy.

A poza rybami?

Ptaki to interesujący klienci, podobnie jak ryby żyją w jakby osobnym świecie przestworzy, a jednak swoją obecnością bardzo na nie wpływamy. Są świetną ­ilustracją jeszcze jednego problemu związanego z ochroną, tzw. konsumowania przepisami przyrodniczymi cierpienia zwierząt. Większość ptaków objęta jest ochroną gatunkową, częściową lub ścisłą. Ale ona nie wyklucza ogólnych przepisów o ochronie zwierząt. Jeśli przydarzy się jakaś katastrofa, to oprócz strat w środowisku musimy również powiedzieć, że ktoś skrzywdził czujące zwierzęta. I powinien za to także odpowiedzieć. Tymczasem w tego typu procesach zwierzęta jako indywidualne istoty zwykle stają się niewidzialne.

Jak to?

Prowadzę właśnie dużą sprawę tego typu. W 2018 r. dokonano dużego zrzutu wody przez tamę we Włocławku do Wisły, przy okazji zalewając kilkaset miejsc lęgowych ptaków, gdzie były już złożone jaja. Przez rok walczyłam z sądem o to, by uwzględnił w tej sprawie również wątek cierpienia zwierząt. Sąd długo twierdził, że skoro są straty przyrodnicze, a więc przestępstwo z kodeksu karnego, to mamy kwalifikację czynu i nie trzeba się już przejmować cierpieniem z ustawy o ochronie zwierząt. Nie, to tak nie działa. Jak ktoś decyduje się zniszczyć środowisko życia, to uderza również w konkretną istotę.

A zwierzęta domowe?

Sporo spraw jest typowych, czyli psów i kotów, nad którymi ludzie po prostu się znęcają. Nie jestem zwolenniczką systemu represyjnego, ale takich ludzi trzeba ukarać przede wszystkim po to, żeby dostali zakaz posiadania zwierząt. W polskim prawie nie ma innej ścieżki niż skazanie, by ktoś otrzymał taki zakaz. W Polsce powiatowej sytuacja ma się naprawdę kiepsko. W większość przypadków trzeba wręcz wymuszać na organach ścigania podjęcie sprawy. Psy latami tkwią na łańcuchach lub w małych kojcach. Kto ma do czynienia z psem, ten wie, jak socjalną, potrzebująca kontaktu jest istotą. Skazywanie go na kilkanaście lat samotności to tortura.

Coraz częściej moimi klientami stają się też zwierzęta dzikie. Weźmy choćby sprawę wilków zastrzelonych pod Brzozowem na Podkarpaciu. Stało się to w marcu zeszłego roku na podstawie decyzji Głównego Dyrektora Ochrony Środowiska, która naszym zdaniem, tj. organizacji pozarządowych, których jestem pełnomocniczką – Fundacji Dziedzictwo Przyrodnicze, Fundacji Niech Żyją! i Pracowni na rzecz Wszystkich Istot – została wydana błędnie, bezprawnie, bez weryfikacji, bez niezbędnej wiedzy, za to na telefon. Tak szybko, że wykonano ją, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. To dla mnie przykład sprawy, gdy prawo, które ma chronić zwierzęta, jest wykorzystywane po to, by je zabijać. Zastrzelono wówczas dwie zaledwie 11-miesięczne wilczyce, jeszcze szczenięta.

Wspomniała Pani o organizacjach pozarządowych. Czy nie jest tak, że to właśnie na nich spoczywa dziś ciężar nagłaśniania i pilnowania konkretnych przypadków łamania praw dotyczących zwierząt?

Organy państwowe z punktu widzenia przepisów nie są bezradne. To, że państwo przerzuciło niemal cały ciężar ratowania zwierząt na organizacje pozarządowe, uważam za zwykłą bezczelność. Każda kolejna władza orientuje się, że na ochronie zwierząt można zbić polityczny kapitał, że wystarczy pomachać projektem ustawy, by zyskać trochę poparcia. Ale w żadnej z politycznych sił nie widzę głębszej gotowości do zmian.

Największą partią w Sejmie jest partia myśliwych.

Mam wrażenie, że politycy zorientowali się, że najlepiej w kwestii zwierząt nie robić nic, bo organizacje pozarządowe składają się z ludzi, którzy nawet jak nie mają środków do działania, są niewyspani i wykończeni, a dowiedzą się o marznącym psie na drugim końcu kraju, to i tak pojadą się nim zająć. Choćby to miała być piętnasta interwencja tej doby. W tym czasie policja wymiguje się często brakiem kompetencji albo tym, że „wcale nie jest tak zimno”.

Organizacje pozarządowe są skuteczne?

Ustawa daje im silne kompetencje. W przypadku, gdy mają do czynienia z zagrożeniem życia lub zdrowia zwierzęcia, mogą praktycznie bez żadnych formalności je zabrać, a dopiero potem zająć się biurokracją. Czyli najpierw pomoc cierpiącemu, formalności później. I te przepisy chcę pochwalić – są świetne. Tylko że te same kompetencje mają policja i straż gminna, które dużo rzadziej się angażują.

Dlaczego?

Prowadzę teraz taką sprawę: próbujemy odebrać właścicielowi klacz, która od maja ma złamaną nogę. Weterynarz przekonuje, że tej kontuzji się nie uleczy i zwierzę nadaje się do eutanazji. Właściciel się na nią nie zgadza i nic z koniem nie robi. Odebranie takiego konia, przy aktywnym sprzeciwie właściciela, bez pomocy służb porządkowych jest praktycznie niemożliwe. Przecież to nie jest pies, którego wystarczy zdjąć z łańcucha.

No tak, sam transport jest problematyczny.

Mało tego, ten koń może być w stanie, w którym transport jest w ogóle niemożliwy. Organizacja, która zdecydowałaby się na interwencję, musiałaby najpierw dostać się na posesję, a potem prawdopodobnie podjąć decyzję o eutanazji. ­Następnie niewątpliwie byłaby za nią ciągana po sądach. Im trudniejsza sytuacja, tym chętniej państwo umywa ręce.

Instytucje państwowe nie tylko umywają ręce, czasem wręcz stają w opozycji do działań aktywistów prozwierzęcych.

Oczywiście. Weźmy choćby wspomnianą sprawę wilków z Brzozowa. Przecież my zaskarżamy decyzję Głównego Dyrektora Ochrony Środowiska, a więc dokładnie tego organu, który powinien stać na straży ochrony gatunkowej wilka. Powinien pilnować, by nikt nie zabijał wilków, tymczasem sam wydaje zgodę na ich zabicie, ekspresowo, na telefon. Są też sytuacje, kiedy organizacje pozarządowe wchodzą w aktywny spór z powiatowymi lekarzami weterynarii, jeszcze jednym przedstawicielem władzy, który zgodnie z prawem odpowiada za pilnowanie przepisów. Pamięta pan sprawę tygrysów na granicy polsko-białoruskiej z 2019 roku?

Były przewożone w dramatycznych warunkach, odwodnione i wygłodzone.

A inspekcja weterynaryjna była zainteresowana tylko tym, żeby w papierach wszystko się zgadzało. Tymczasem jeden z nich nie przeżył, reszta długo dochodziła do siebie. Z perspektywy sali sądowej czasami mam wrażenie, że przeciwko sobie mam oskarżonego i dwie instancje sądowe, bo prokurator, który powinien być po naszej stronie i zajmować się ściganiem przestępstw, występuje wprost przeciwko mnie. Po drugiej stronie stoi tylko organizacja, którą reprezentuję. Często jednoosobowa. Walę głową w mur. Tak było w słynnej sprawie karpi, którą prowadziłam prawie 10 lat. Wygrałam ją w Sądzie Najwyższym. Coś, co było niemożliwe, czyli skazanie karne za ryby, okazało się faktem i jest prawo prawomocne. Na tym opieram swoją nadzieję. Że jest ciężko, ale każdy krok ma znaczenie. To wieloletnia, kolektywna praca.

W książce „ZOEpolis. Budując wspólnotę ludzko-nie-ludzką” przedstawiła Pani autorską koncepcję prawa wrażliwego. Ma się opierać na trzech filarach. Pierwszym jest uznanie podmiotowości zwierząt, drugim zapewnienie im reprezentacji w procesie stanowienia prawa, trzecim otwarcie pojęć prawnych na zwierzęta. Ale jak zapewnić zwierzętom wpływ na stanowienie prawa?

To mógłby być na przykład rzecznik do spraw ochrony praw zwierząt. Urząd, który miałby organizacyjne i finansowe zasoby do działania, zapewnione z bud­żetu państwa, a nie zrzutki społecznej.

Kilka lat temu została Pani takim rzecznikiem, ale nieformalnie.

Na tę funkcję powołało mnie Polskie Towarzystwo Etyczne. Chodziło nam o to, żeby zrobić cokolwiek. Pokazać, że skoro państwo nie robi nic, to my udowodnimy, że takie stanowisko jest potrzebne. I zakorzenić to przekonanie w społeczeństwie. Mam wrażenie, że parę spraw udało nam się załatwić, byłam słuchana mimo braku urzędowego umocowania. Ale ten model już się chyba wyczerpał. Bez finansowego zaplecza dalej nie pójdziemy. Teraz musimy lobbować za tym, by taki urząd po prostu powstał.

Na razie został powołany tylko pełnomocnik ds. zwierząt przy resorcie rolnictwa, ale chyba nie o taką funkcję Pani chodzi.

Jest czysto doradcza, bez konkretnych kompetencji decyzyjnych i przyklejona do Ministerstwa Rolnictwa, więc od niego zależna. Dlatego trzeba się samemu organizować. Planuję utworzyć fundację i szkołę, która podczas rocznych kursów będzie kształcić kilkanaście, kilkadziesiąt osób w zakresie formułowania wniosków, działania na poziomie gminy, opiniowania. Chcę dać wrażliwym ludziom kompetencje i narzędzia prawne, polityczne i społeczne, które sprawią, że poprawi się los zwierząt w konkretnych miejscach, gdzie te osoby będą działać. Nie ufam systemowi opartemu na jednej, dwóch czy trzech osobach, które próbują działać w każdej sprawie. Zwierzęta potrzebują stałej, zbiorowej pracy wielu ludzi, którym zależy na ich dobrostanie. ©

KAROLINA KUSZLEWICZ (ur. 1985) jest adwokatką, działaczką społeczną. Została wybrana najlepszym prawnikiem młodego pokolenia w Polsce w rankingu Rising Stars 2017 – Prawnicy Liderzy Jutra. Od 2018 r. jest rzeczniczką ds. ochrony zwierząt przy Polskim Towarzystwie Etycznym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18-19/2022