Rzecz, którą się depcze

Aksamitny dotyk dywanu jest jak chodzenie po bardzo gęstej, świeżo skoszonej trawie. Zanim stopa zapadnie się w gąszcz runa, przez chwilę trzyma się o milimetry nad ziemią. To jest jak sen o lataniu.

16.07.2008

Czyta się kilka minut

Medina w Fezie jest jak otoczony wysokim murem labirynt najpierw szerokich, a potem gwałtownie kurczących się uliczek. Te uliczki rozdwajają się, roztrajają, biegną pod najróżniejszymi kątami, czasem są takiej szerokości, że muł ledwie się przeciśnie, często kończą się ślepo. No i najgorsze: prawie nigdy nie ma widoku, żadnego punktu orientacyjnego, tylko odrapane mury.

Jest w medinie garbarnia - wielka przestrzeń, plac pełen kamiennych, okrągłych dziur. Trochę to podobne do wycinka termitiery, ale każdy otwór mieni się innym kolorem. Garbarnię najlepiej oglądać z góry; dookoła są wprawdzie wysokie domy, ale w każdym, na każdym piętrze, sklepy ze skórami i dywanami. Stoją naganiacze i zapewniają o niewinności całego interesu: można wejść na górę i po prostu pooglądać, nie trzeba wcale kupować.

Kłamią. Zamiast przypatrywać się garbarni, znaleźliśmy się w sklepie, oglądaliśmy dywany i kilimy, o których nie mieliśmy wtedy jeszcze żadnej wiedzy. Byliśmy analfabetami, ale i tak w oczy biło, że są nowe, byle jak utkane - taka nasza masowa podróbka, cepelia, tylko przeniesiona do Północnej Afryki. To nie były te prawdziwe berberyjskie dywany, którym za jedyną ozdobę służy niewprawny, krzywy ciąg rombów na beżowym tle (kropka w środkowym rombie - ciąża tkaczki), ani kilimy, bliższe naskalnym rysunkom niż perskiej sztuce tkania. Pokazywał je sprzedawca po trzydziestce, śniady facet w skórzanej kurtce, pokazywał aż do znudzenia. Ale chcieliśmy jeszcze rzucić okiem na te dziury wielokolorowe, na cuchnącą garbarnię, i wąskimi schodkami zejść wreszcie w dół, na ulicę; na schodach dopadli nas naganiacze, zaczęły się wrzaski, ktoś chwycił za koszulę, ktoś chciał w mordę strzelić - bo to się tak nie godzi, krzyczeli, żeby oglądać, a potem nic nie kupić (a my już wiedzieliśmy, że się godzi). Ktoś kogoś poszarpał, kogoś kopnął, fundamentalnie zwymyślał, a potem długo uciekaliśmy, klnąc miasto Fez i jego dywany.

***

Wtedy już był w nas wirus oglądania, macania, kupowania dywanów, szwendania się po pchlich targach. Wirus dyskusji ze sprzedawcami, o ile dostaje nam wspólnego języka albo tylko ogólnie zrozumiałych gestów - ale to rzadki przypadek, bo sprzedawca dywanów uczy się języków z powietrza, od przelotnych kontaktów z nieznanymi ludźmi; zaraża się językami jak grypą hiszpanką, a potem jak matematyk porównuje ich strukturę, choć sam często nie potrafi czytać. Nie każdy, kto przy dywanach pracuje, może awansować na sprzedawcę; to jest funkcja najwyższa, wymagająca posiadania wielu pozornie sprzecznych cech jednocześnie - cierpliwości, giętkości i twardości; znawstwa, przypatrywania się ludzkim emocjom i pozostania na te emocje obojętnym. Sprzedawca steruje ludźmi, jest egzekutorem - na swój własny sposób. Może się wydać naiwnym człowiekiem Wschodu, bo chętnie zaproponuje, że dywan podeśle do hotelu (to jeszcze żadne ryzyko, bo miasto zawsze jest pełne wujków, kuzynów i przyszywanych braci, zawsze ktoś poda dane klienta, który zechce ulotnić się przed zapłatą), może nawet zaproponować, że podeśle dywan do kraju, skąd pochodzi kupiec - jeśli tkanina się nie sprawdzi, wystarczy odesłać. Sprzedawca spokojnie tka swoją sieć, która nie jest przecież niewidoczna, ale tak błyszczy w słońcu, tak wabi, że trudno jej nie ulec. Sprzedawca częstuje słodką herbatą albo herbatą miętową, albo marihuaną, a wkoło furkoczą coraz to nowe dywany. Uprzejmie dopytuje o kraj i rodzinę. Pomocnicy, chłopcy (ci chłopcy często są od samego sprzedawcy dużo starsi i nigdy na sprzedawcę nie awansują, bo nie mają w sobie jego zwycięskiego genu) jednym ruchem rozwijają kolejne bele, które rozkwitają w silnym świetle; to już przestaje być miła konwersacja nieznanych sobie ludzi, to jest pokaz cudów. U nóg ścielą się stosy tkanin. Już niełatwo wyjść bez zakupów; a sprzedawca mówi mało, nie chce zepsuć okazji. Jeśli klient się nie zna, jeśli okaże zachwyt jakąś nic niewartą sztuką, to tę sztukę właśnie wyceni najwyżej i uporczywie będzie głosił jej chwałę.

***

Sprzedawca nie jest osamotniony w swojej zachłanności. Po pierwsze dlatego, że Wschód handluje inaczej: tu potrzeba targowania się, długiego dochodzenia do ceny jest naczelną zasadą. Ceny nie są stałe, więc obie strony aktywnie uczestniczą w procesie kupna-sprzedaży, obie muszą wyjść zadowolone. Cena, jaką płaci klient, jest wypadkową siły woli i doświadczenia stron: cena będzie taka, na jaką stać klienta i jaką wymusi na nim sprzedawca.

Na wystawie dywanów z kolekcji Kulczyckich (ojca i syna) na Wawelu wystawiono m.in. księgi kolekcjonera. Liczba porządkowa, pochodzenie tkaniny, jej przybliżony wiek, gdzie i za ile kupiona, a także - w ostatniej rubryce - jaka jest jej wartość rynkowa.

Zawsze wartość tkanin była wielokrotnie wyższa od zapłaconej ceny. Kulczyccy nie chcieli sprzedawać, bo to byli kolekcjonerzy z krwi i kości, chcieli skompletować kolekcję. Patrząc na ich zapiski, ma się wrażenie, jakby chcieli udowodnić, że przechytrzyli sprzedawcę, że dobrze kupili, wzbogacili się (uczucie nieobce wszystkim zbieraczom). Gdyby sprzedawcy na perskich sukach dokumentowali sprzedane sztuki, ich zapiski pewnie byłyby lustrzanym odbiciem notatek polskich kolekcjonerów.

***

Prawdziwy dywan może być tylko ręcznie tkany. Dlatego oglądać go warto z obu stron, żeby docenić, jak ścisły jest węzeł, ile włożono weń pracy, jak doskonały jest wzór. Stary albo brudny dywan pokaże od spodu, czym kiedyś był. Wierzchnia strona jest jak brudna, dziurawa szmata, a spód ukazuje całą zmyślną architekturę, całą kolorystyczną maestrię.

To jedna strona: wiedzieć, umieć oglądać, odrzucać sztuki niegodne uwagi. Żeby dojść do tego etapu, trzeba obcować ze specjalistycznymi książkami, jeździć na wystawy, oglądać w muzeach broń (bo tłem dla niej zwykle jest dywan), chodzić po antykwariatach i bazarach. Uczyć się odczytywać znaczenia, określać pochodzenie i wiek. To jednak bardzo zwodnicza materia i łatwo pomylić tropy. Bo choć są opracowania, z których nauczyć się można technik, typów, wzorów i proweniencji - to im pilniej się je studiuje, tym silniejsze się staje poczucie zagubienia.

Początek jest zwodniczo łatwy: tkaniny można z grubsza podzielić na kobierce (albo dywany - terminy są wymienne), kilimy i sumaki; można nazywać je wiązanymi (czyli z runem) lub płaskotkanymi. Kolejnym kryterium jest węzeł: może być symetryczny, zwany tureckim lub giordesowym, oraz asymetryczny, zwany senne lub perskim. Tu już nie wystarczy rysunek w książce ani zdjęcie - trzeba to wszystko w powiększeniu zobaczyć na własne oczy, wszystkiego dotknąć.

Ale to tylko technika tkania. Żeby być bardziej precyzyjnym, trzeba nauczyć się czytać wzory - trzeba wiedzieć, co to jest gul (np. "stopa słonia"), jak wygląda motyw "biegnącego psa", jak bota, czyli figa, cyprys albo pieprz turecki, jak motyw kuficki, krabowy, palmeta; trzeba docenić piękno abraszu (lekka zmiana odcienia w tle, nie błąd, lecz charakterystyczna cecha kobierców ręcznie tkanych). Trzeba wiedzieć, że na tkaninach z Anatolii będą dominować motywy geometryczne, a na słynnych wyrobach z terenów dawnej Persji roślinne i zwierzęce - choć w niektórych regionach obok wzorów krzywoliniowych, czyli zbliżonych do naturalnych, pojawią się również geometryczne. Bo każdej z trudem zdobytej informacji może zaprzeczyć następna: jeden krok w przód, dwa w tył.

Literatura pełna jest węzłów gordyjskich takich jak ten: "Styl kaukaski - pisze Enza Milanesi w jednym z najlepszych przewodników dostępnych na polskim rynku - charakteryzuje się zagęszczeniem lub przeciwnie - rozrzedzeniem elementów dekoracyjnych". "W kompozycji tkanin typu Yürük, w ich tonacji kolorystycznej i motywach stosowanych dla dekoracji, uwidoczniła się kompilacja form zaczerpniętych ze sztuki tureckiej, perskiej oraz turkmeńskiej" - pisze Beata Biedrońska-Słotowa. To nie wyjątek. Plemiona tkaczy wędrowały, przekraczały granice, mieszały style. Plemiona żyły obok siebie i zapożyczały wzory. Dywan to materia żywa, niesygnowane, często trudne do zidentyfikowania dzieło rzemieślników z najróżniejszych stron.

Druga strona życia z tkaniną, bardziej tajemna, bo skryta przed oczami obcych: wybrać dla najlepszych sztuk miejsce na ścianie, tak, żeby mieć je stale przed oczami, żeby stale cieszyły. Większym albo trochę gorszym znaleźć miejsce na podłodze - bo aksamitny dotyk dywanu jest jak chodzenie po bardzo gęstej, świeżo skoszonej trawie.

Zanim stopa zapadnie się w gąszcz runa, przez chwilę trzyma się o milimetry nad ziemią. To jest jak sen o lataniu.

Ale to nie kolekcja, a dopiero początek zbioru. Kolekcja zaczyna się wraz z podporządkowaniem jej życia.

***

Dywan wchodzi w życie zbieracza i zaczyna ukazywać mu się w miejscach niespodziewanych. Bo wschodnia tkanina najpierw skolonizowała europejskie domy, a z nich przedostała się do europejskiego malarstwa. Zdumiewające, jak namiętnie zachodni malarze drapowali orientalne dywany we wnętrzach, jak często rozwieszali na ścianach monumentalnych budowli.

Zaczyna się od Giotta, pod koniec XIII w.: freski z Asyżu są bezcennym źródłem dla badaczy tkanin, bo pokazują, jak wyglądały (do naszych czasów zachowane zaledwie w strzępach) kobierce z epoki panowania tureckiej dynastii Seldżuków. Badaczy tkanin nie interesuje scena kazania św. Franciszka do Honoriusza III i kardynałów (bosy, biedny mnich z tonsurą przemawia w pysznym, pałacowym otoczeniu); ich wzrok przykuwa tło, olbrzymi kobierzec zasłaniający ściany sali przyjęć pałacu papieskiego. Wielkim amatorem orientalnych tkanin był także wenecjanin Lorenzo Lotto - więc w oczach badacza sztuki kobierniczej także jego dzieła przeistaczają się w czystą dokumentację: dostrzegą nie Madonnę z dzieciątkiem, lecz dywan, tak zwany uszak. Podobne uszaki malował często Hans Holbein Młodszy (piękny egzemplarz widać na jego słynnym obrazie "Ambasadorowie"); stąd te popularne na Zachodzie, importowane z tureckiego Uszaku tkaniny zwane są właśnie "holbeinami". W "Zaślubinach Arnolfinich" Jana van Eycka zbieracz dostrzeże tylko bordiurę dywanu, wyłaniającą się zza zielonej sukni pani Arnolfini.

***

Miłośnik dywanów zaczyna też przez pryzmat tkanin patrzeć na Polskę. Odkrywa, "że król Zygmunt III w roku 1601 wysłał do perskiego Kaszanu swego kupca Muratowicza z poleceniem zakupu różnych dzieł sztuki perskiej, a m.in. świetnych złotolicych kobierców", jak pisze znawca orientu Zdzisław Żygulski jun. Zbieracza może śmieszyć kultura sarmacka, ale rodzi się w nim jakiś rodzaj podziwu dla niej: za jeden z najważniejszych elementów wystroju uznała wykonane z jedwabiu, wzbogacone złotem tkaniny. Polscy magnaci gustowali w nich do tego stopnia, że w XIX w. uznawano je w Europie za wyrób typowo polski, a w literaturze do dziś noszą nazwę "kobierca polskiego". Więcej - dzięki ormiańskim rzemieślnikom na terenie dawnej Rzeczypospolitej powstały wówczas tzw. persjarnie, specjalizujące się w tkaniu jedwabnych pasów: nie tylko ta najbardziej znana, w Słucku, ale i w Grodnie, Kobyłkach, Lipkowie pod Warszawą i w Krakowie; kobierce i makaty zaś tworzono także w pracowniach przy dworach magnackich - u Koniecpolskich w Brodach, w Buczaczu u Potockich czy w Sokołowie u Ogińskich.

Ale ta miłość wygasa. Nawet antykwariusze rzadko się znają na swoim towarze. Handlują "bucharami" i "szirazami", choć Buchara ani Sziraz to nigdy nie były ośrodki tkackie, tylko miejsca składowania i eksportu dywanów.

Na nic kilkusetletnia tradycja. Kobierce poszły w niełaskę, są niemodne jak meble na wysoki połysk, więc i popyt na nie jest właściwie żaden; tym bardziej że lepsze sztuki ("jeszcze z kresów, z dobrych domów", opowiadał jeden z krakowskich handlarzy, raptem rozmarzony, przeniesiony w bajeczną przeszłość usłaną kobiercami) wywieziono na początku lat 90. Na rynku pozostały głównie kobierce dwudziestowieczne, już mniej subtelne i barwione wyłącznie sztucznymi barwnikami.

Zbieracz czeka więc, zasadza się, poluje; penetruje najgorsze budy, przegląda żałosny towar u lumpów na bazarze. Dotyka szmat, które u innych budzą odrazę, próbując odgadnąć, które utkało je plemię: zapomniane plemię ciemnych ludzi o zręcznych palcach.

***

Dywan to ghali, "rzecz, którą się depcze". Dywan starzeje się, strzępi, wyciera; kolory blakną, kobierzec traci pierwszą świetność. Tak ma być, bo dywan ma do spełnienia rolę w życiu właścicieli; musi ją okupić własnym zniszczeniem. W tym jego odmienność, na tym zasadza się różnica między kobiercem a obrazem, który jest dany tylko do oglądania, zawsze chroniony. Więc jeśli mowa o pięknie dywanu, na dalszym miejscu stoją rozwiązania plastyczne: wzór, kolory, precyzja wykonania. Najważniejsze wydaje się jego współuczestnictwo w życiu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2008