Rysa

Popowodziowe statystyki nie obejmą liczby załamań, stanów depresyjnych i zawałów serca, które przychodzą kilka dni, tydzień, miesiąc po wszystkim.

15.06.2010

Czyta się kilka minut

Na szczycie trzymetrowej jabłoni jonatan w sadzie owocowym w Woli Rogowskiej leży lodówka. Półtorametrowa, matowobiała, z opadającym na gałęzie kablem elektrycznym. Osadzona płasko i symetrycznie drzwiami do góry, jakby spuszczona z góry na dźwigu. Skąd lodówka na koronie jabłoni, nie wiadomo. Na pewno nie z domu właścicieli sadu, którzy zawartość kuchni wynieśli na piętro przed pierwszą wodą. Może od sąsiadów? Albo z pobliskiej Woli Przemykowskiej, w której woda, choć nieco mniejsza niż tu, sięgała miejscami dwóch metrów od gruntu?

Na lodówkę, opowiadają gospodarze, nikt początkowo nie zwracał uwagi. Po kilku dniach przy płocie zaczęli pojawiać się gapie. Teraz - czwartek 5 czerwca, ukrop, z domów w Woli niedawno zeszła woda - bywa, że przy płocie ktoś zatrzyma samochód, by sfilmować jabłoń z lodówką lub przynajmniej zrobić komórką zdjęcie.

Co do gospodarzy, nie bardzo wiedzą, jak się do lodówki ustosunkować. Widok, mówią, ni to straszny, ni śmieszny, najbardziej chyba absurdalny. Zostawić ją na drzewie - głupio, zdjąć - nie tak łatwo, bo jak zwlec z jabłoni kupę żelastwa: strącić miotłą na ziemię?

Gospodarze biorą więc swoją-nie swoją lodówkę na przeczekanie - a nuż przy pierwszym wietrze spadnie sama.

Amfibia

Absurdem trąci cały krajobraz Woli Rogowskiej, jednej z wielu zalanych miejscowości w województwie małopolskim (powiat tarnowski). Woda przyniosła na pola i do obejść elementy dobytku miejscowych: części ogrodzeń, butelki, słoiki, szafy, drzwi, wiadra z farbami, deski, opony, garnki, słomę, kłody drzew, puszki z farbami. Symetrii wiejskiego pejzażu bronią ułożone pedantycznie przy furtkach kopce z jaskrawoniebieskich worków na śmieci. Mieszkańcy uciekali dwa razy.

Jankowscy (nazwisko zmienione: powodzianie z Woli niechętnie mówią o tym, co się stało z ich gospodarstwami podczas powodzi) - duży dom ze stodołą przy ulicy - lepiej pamiętają drugą wodę.

Syreny usłyszeli w środę, w wigilię Bożego Ciała. - Tak wyła, że cosik się musiało stać, tak sobie pomyślałam - mówi gospodyni, przed sześćdziesiątką, energiczna, krzątająca się po obejściu. - Ale jak tu się przestraszyć, skoro wody w progu nie ma?

Woda wchodzi przez próg Jankowskich po południu. Wrzucają siano i słomę na strych stodoły. Z domowego parteru wynoszą na piętro meble. Biorą pod pachę psy i dokumenty. Za sobą - poza domem i jego wyposażeniem - zostawiają trzydzieści sztuk kaczek francuskich, które umieszczają na piętrze domu, i trzydzieści kur mięsnych, brojlerów (na strychu stodoły).

Jak wyglądały ucieczki powodzian z Woli Rogowskiej, wiedzą dobrze strażacy, którzy wypompowują wodę z piwnic i zbiorników:

- Młodzi wskakują, starszych wynosi się zwykle na krzesełkach, tak jak na lektyce - opowiada młody strażak wypompowujący wodę na granicy Woli Przemykowskiej i Rogowskiej. - Ciężka praca takie noszenie. Pamiętam zwierzęta przymocowane na rampie łańcuchami do amfibii, żeby nie pouciekały i się nie potopiły; człowieka, który prosił, by podpłynąć jeszcze raz do jego domu i sprawdzić, co się dzieje z bykiem, którego zostawił w stodole. Podpłynęliśmy. Woda była na wysokości dwa trzydzieści. No i kobietę, pewnie gdzieś w okolicach dziewięćdziesiątki, która siedziała w amfibii razem z dwiema krowami. Całe życie w jednym gospodarstwie, a tu nagle ta amfibia. Siedziała przy tych krowach i gdzieś patrzyła.

Aleksandra Natonek, po siedemdziesiątce, mieszkanka Łapanowa (powiat bocheński, dobre trzydzieści kilometrów od Woli Rogowskiej) w niedzielny wieczór 16 maja, podczas pierwszej fali, siedziała na kanapie i oglądała Wiadomości. O 23.00 wyszła na podwórze. Woda stała na polu za stodołą, więc Natonek, spokojna o dom, poszła do kuchni zaparzyć kawę po turecku.

- Nawet przez myśl mi nie przeszło, że za parę minut będę uciekać oknem - wspomina. - Kiedy usiadłam na kanapie, dom zaczął cały drżeć, jakby miał się zawalić. Poszłam do piwnicy, a tam już woda pod sufit. Zaczęła się wlewać do domu, więc próbowałam zatrzymywać ręcznikami.

W Łapanowie w tę niedzielę padało od wczesnego rana. O 8.40 władze ogłosiły alarm. Wody w domach nikt się na serio nie spodziewał: od 1966 r. wały nigdy nie zostały przer­wane. Aleksandrę Natonek strażacy wyciągnęli oknem około północy.

Trauma

Pierwsze szacunki (dane MSWiA z 14 czerwca) mówią o 34 tys. gospodarstw poszkodowanych w dwóch falach powodzi. Liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła 20. Ucierpiało 14 województw, najbardziej małopolskie, podkarpackie, śląskie, świętokrzyskie i lubelskie. W samej Małopolsce przesiedlenia wymagają mieszkańcy 300 domów. Z podtopionych terenów ewekuowano blisko 7 tys. osób.

Jak podaje ministerstwo rolnictwa, w całym kraju woda zniszczyła 3 proc. użytków rolnych. Do najbardziej dotkliwych kosztów powodzi doszła utrata miejsc pracy: woda zalała małe zakłady i sklepy.

Popowodziowe statystyki nie obejmą liczby załamań, stanów depresyjnych i zawałów serca, które dotykają głównie ludzi starszych, a przychodzą kilka dni, tydzień, miesiąc po wszystkim.

Trauma podobna do tej, jaką przeżyło wielu powodzian, dotyka też po śmierci bliskiej osoby, doświadczeniu przemocy czy choroby psychicznej, jednak po katastrofach przybiera specyficzną formę. - Wyrzuca poza obręb dotychczasowego życia - mówi Katarzyna Komorowska, psycholog z krakowskiego Ośrodka Interwencji Kryzysowej, która z powodzianami pracowała też w 1997 r. - Człowiek przestaje pasować tam, gdzie dotąd pasował. To niedopasowanie daje o sobie znać prawie w każdym momencie codziennego życia: nie budzimy się w tym samym łóżku, nie jemy śniadania przy tym samym stole, co zawsze. Jeśli zginie nam ktoś bliski, mamy swoje otoczenie: krąg ludzi, swoje pomieszczenia, kąty. Powódź zmienia nasz obraz świata, ale też obraz nas samych. Narusza wszystkie zasoby: materialne, emocjonalne, nawet towarzyskie, bo bywa, że ludzie boją się w takich sytuacjach kontaktować. Żeby się nie narzucać, nie zranić, czasami ze zwykłego strachu. Tracimy też wiarę w siebie i poczucie bezpieczeństwa, bo stajemy się całkowicie zależni od innych. Choćby od strażaków, sąsiadów, gminnych urzędników.

Powrót

W Łapanowie w nocy 16 maja powstaje centrum kryzysowe. Strażacy zawożą Aleksandrę Natonek do szkolnej sali gimnastycznej, a gminni urzędnicy pokazują jej miejsce do spania na materacu. Natonek wytrzymuje do szóstej z minutami. Wtedy dzwoni do drzwi koleżanki, Zdzisławy Daniec. Mówi, że nie ma dokąd pójść.

Nazajutrz odwiedza zalany dom: złuszczone podłogi, odpadające tynki, leżące na ziemi meble, zamoczone w wodzie serie encyklopedii, słowników i klasyki, które gromadziła latami. Jak to możliwe, że woda w niewielkim pomieszczeniu uniosła ciężką pralkę, przeniosła na drugi koniec kuchni dwumetrową lodówkę, poniosła łóżko, którego przeniesienie z miejsca na miejsce wymaga kilku par silnych rąk? Jak do wypełnionej jedzeniem i zamkniętej lodówki dostał się szlam, który teraz można wyciągać garściami?

Na podwórku wszystkie cuda Łapanowa: worki z ziemią z ogrodniczego, drzewo od sąsiada, doniczki z okien, drewniana, wiejska toaleta gdzieś z obrzeży wsi.

Jankowscy z Woli Rogowskiej spędzają czas przed powrotem u siostry w Niedomicach. Oglądają powodziowe doniesienia w TVP Info. Jankowski co drugi dzień podpływa pod dom łodzią. Karmi kaczki i kury. Woda jest tak wysoko, że łódź z łatwością przepływa nad półtorametrową bramą wjazdową.

Kiedy wracają po opadnięciu wody, widzą zalaną piwnicę, powyginane szafy, których nie zdążyli wnieść na piętro, i zniszczoną po raz drugi stodołę.

Czas działania, mobilizacji, ogarniania chaosu wcale nie jest najgorszy. Tak mówią powodzianie. Czyszczenie mebli, które i tak napęcznieją i pójdą na śmietnik, osuszanie podłóg, które prędzej czy później zostaną zerwane, daje ulgę. Tak jak szok zaraz po powodzi impregnuje na przyjmowanie kolejnych bodźców, otępia i znieczula, tak porządkowanie daje iluzję ogarniania czegoś, co wymknęło się spod kontroli. Najgorsze przychodzi później, mówią. Wtedy, gdy oddalają się pomagający, a woda odkrywa prawdziwy rozmiar strat. To wtedy ludziom z zalanych domów najbardziej potrzebni są psychologowie.

Tabu

Za zorganizowanie pomocy odpowiadają samorządy. Ich pracę koordynują powiatowe centra zarządzania kryzysowego. W niektórych gminach pomoc działa sprawnie, w innych - pozostaje fikcją.

Jankowskim z Woli Rogowskiej zaproponowano psychologa. Odmówili. W Łapanowie urzędnicy zarzekają się, że wszystko odbyło się zgodnie z procedurami. Z powiatu przyszedł monit o możliwości przysłania terapeutów, a gminni urzędnicy, po krótkim rozeznaniu i rozmowie z ludźmi uznali, że powodzianie terapii nie potrzebują.

Tyle że sami powodzianie z Łapanowa propozycji pomocy nie pamiętają.

Taki model "pomocy", przyznaje Katarzyna Komorowska, często spotyka się w gminach. Wśród ewakuowanych, zszokowanych jeszcze ludzi pojawia się gminny urzędnik. Pyta: "Czy ktoś chciałby porozmawiać z psychologiem?". Jeśli nikt się nie odezwie, gmina wysyła do powiatu odpowiedź: powodzianie czują się dobrze.

- Diagnozę psychologiczną powinien robić psycholog - mówi Komorowska. - Powinien więc być na miejscu, niezależnie od deklaracji ludzi. Powinna też obowiązywać żelazna zasada: tam, gdzie byli poszkodowani ludzie starsi, dzieci, chorzy, rodziny, w których ktoś zginął czy zaginął, pomoc powinna dotrzeć jak najszybciej.

Jak dodaje Komorowska, szlachetne intencje niesienia pomocy nie zawsze przynoszą dobre skutki. Przykładem jest organizowanie kolonii i wyjazdów dla dzieci z terenów zalanych. - Jeśli dzieci straciły domy, nie powinny rozstawać się z bliskimi i wyjeżdżać, dopóki nie zostaną przekonane, że rodzina pozostająca w schronisku czy w zalanym domu jest bezpieczna - mówi Komorowska. - Zwłaszcza że nie bardzo można liczyć na to, iż podczas pobytu na wakacjach psycholodzy przepracują z nimi uraz powodzi. Masowa trauma nie sprzyja odrywaniu od rodziców.

Bywa, że skutecznej pomocy psychologicznej nie sprzyja nastawienie samych poszkodowanych. - Ludziom, w efekcie stresu, napięcia, często siada zdrowie - mówi Komorowska. - Zgłaszają się do lekarza z powodu różnych dolegliwości, nie kojarząc często swojego stanu fizycznego z przeżytą katastrofą. Tak naprawdę przychodzą, żeby lekarz przepisał im tabletki. Nie ma społecznego przyzwolenia na przyznawanie się do bezsilności czy bezradności. Jeśli ktoś mówi, że nie może spać albo coś go boli, jest to jeszcze zrozumiałe i akceptowane. Jeśli mówi: "jestem bezradny", o podobną akceptację trudniej, nawet w stosunku do samego siebie. To nadal swego rodzaju tabu.

Spychacz

- Tak to wszystko wyglądało - Aleksandra Natonek pokazuje telefon komórkowy: na ekranie wyskakują zdjęcia pomieszczeń zrobione nazajutrz po opadnięciu wody w jej domu w Łapanowie.

Przyjmuje w krakowskim mieszkaniu rodziny, gdzie przychodzi do siebie po kilkudniowym pobycie w szpitalu. Dokładnie tydzień po przyjściu wody dostała udaru mózgu.

- Z Łapanowa to ja się nigdy nie ruszałam - Natonkowa mówi z trudem, powoli. - Nawet na wakacje. Nawet jak jechałam na Wigilię do córki, to na pasterkę wracałam do siebie. Co jest teraz najgorsze? Nie widzieć, co się tam dzieje.

Jankowscy z Woli Rogowskiej oprowadzają po parterze swojego domu. Skute tynki, w miejscu podłóg dokopali się do kamienno-węglowego podkładu.

Z powodzi pozostały im też natręctwa. Choćby scena z wlewającą się wodą. - Zakryłem uszy, o tak - Jankowski demonstruje, mrużąc oczy. - Myślałem: "Niech już się cała wleje, bo nie wytrzymam".

Jest jeszcze rysa w przedpokoju. Niby nic, ale Jankowski podchodzi do niej kilkanaście razy dziennie. Pojawiła się po powodzi, na świeżo wymalowanej na różowo ścianie.

Jest coraz większa, robi dodatkowe zakręty, tak przynajmniej się Jankowskiemu wydaje: - Wodzę palcem po tej rysie i zastanawiam się, co z nią zrobić: zostawić czy zagipsować.

Jankowscy prowadzą za stodołę. Na czterech hektarach ziemi - jęczmień, buraki, ziemniaki - stoi woda. Widać tylko wystające tu i ówdzie wysokie kije na groch.

- Niby jesteśmy na wsi, a jakby nie na wsi - Jankowski patrzy w stronę oddalonych o kilometr od stodoły wałów wiślanych. - Nawet po warzywa jeździmy teraz do sklepu. Miały być sianokosy, jest osuszanie domu.

Już nieraz miał taką myśl: zepchnąć cały dobytek w diabły do rowu. Spychaczem, żeby nic nie zostało.

Ale potem przychodziła następna: że poza Łapanowem nie ma dla nich życia. Dlatego osuszy stodołę, sprowadzi krowy i pomaluje po raz drugi ściany. Kolejnej powodzi - tak chce wierzyć - w Woli Rogowskiej już za jego życia nie będzie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2010