Ruchome dekoracje

U Zyty Rudzkiej w nierównej walce z życiem i światem z odsieczą przychodzi literatura, która w perwersyjny sposób potrafi gmatwać wydeptane ścieżki i rozpuszczać sztywne wzorce zachowań.

16.09.2019

Czyta się kilka minut

 / CHRIS NIEDENTHAL / FORUM
/ CHRIS NIEDENTHAL / FORUM

Odbierając kilka tygodni temu Nagrodę Literacką Gdynia, Zyta Rudzka przeprosiła te bohaterki swoich książek, którym zgotowała ciężki los. Zaczynając od debiutanckich „Białych klisz”, na „Krótkiej wymianie ognia” kończąc, w prozach i dramatach autorki pojawiają się dziesiątki kobiet, których życie z pewnością nie rozpieszczało. Najpierw wrzucane w niewdzięczne, uszyte od sztancy role, potem zmuszane do wyjścia z nich, nieustannie narażone na dotkliwe szyderstwa i społeczny ostracyzm. U Rudzkiej jedyna droga do wyzwolenia prowadzi przez literaturę eksperymentującą z własnymi możliwościami i ograniczeniami.

Żar leje się z nieba

„Wyczekiwali czereśni. Rozmyślali o czereśniach w sypialniach, świetlicy, zabiegowym, na tarasie i w korytarzach. Wspominali podczas obchodu, leżakowania, w kolejce do kąpieli. Nudząc się. Mierząc temperaturę. Wyglądając rodziny. Cierpiąc. Patrząc na róże i anemony w wazonach. Rozmawiali już tylko o czereśniach”. Mowa o bohaterach „Ślicznotki doktora Josefa”. Rzecz rozgrywa się w ośrodku dla osób dożywających swojej starości, dalekiej jednak od przymiotników typu „pogodna” czy „złota”. Z bezwzględnością swojej krótkiej frazy autorka od początku wrzuca nas w zatęchłe od upału piekło schyłku i przemijania. Właśnie zaczyna się gorące lato, którego pacjenci boją się najbardziej.

Żar leje się z nieba, rozmywając kontury rzeczywistości i życiorysów, które już wcześniej mocno nadwyrężył ząb czasu. W lepsze dni pacjenci potrafią jeszcze przywołać garść nieistotnych anegdot z przeszłości, jak choćby Pan Henoch, który swoim wspomnieniem słodkiego mango z afrykańskiej wyprawy kontrapunktuje niekończące się dyskusje o czereśniach. Zazwyczaj jednak zostaje tylko licytowanie się na choroby i upokarzające dolegliwości. Ale to i tak lepsze niż wyprawa do „domku nad jeziorem”, z którego nikt nie wraca.

Pozostaje mówienie, sprowadzone zazwyczaj do monologu, na który nikt lub prawie nikt nie reaguje. Mimo to wszys- tkie postaci u Rudzkiej – także te z pozostałych powieści i dramatów – wypowiadają swoje kwestie niestrudzenie, bo zdają sobie sprawę, że zamilknięcie grozi ostatecznym wymazaniem. Wynika to wprost z paradoksalnej natury praktykowanego u Rudzkiej języka: maksymalnie skondensowanego i zarazem rozrzutnie trwonionego, w którym kodowana jest maksymalna ilość znaczeń, jednak bez większej nadziei, że ktoś te parabole bez kluczy poprawnie odczyta. We wstępie do swojego debiutanckiego tomu poetyckiego „Ruchoma rzeczywistość” Rudzka pisała: „Poezja, jak każda sztuka, jest dla mnie totalną możnością. (...) Pisanie wierszy, jak każdy proces twórczy, wyrasta z tajemnicy. I nie próbuje jej rozwikłać”. I choć – jak później przyznała – wiersze zebrane w tym tomie okazały się przedwczesne, to sam sposób myślenia o literaturze stał się konsekwentnie stosowaną regułą we wszystkich późniejszych książkach.

Nie ma sprawiedliwości

Dlatego też fabuła siłą rzeczy schodzi na dalszy plan, staje się jedynie pobieżnie nakreśloną sceną dla dramatu, w którym głównym bohaterem jest sam język z całym okrucieństwem płynących z tego konsekwencji. Wróćmy na chwilę do „Ślicznotki...”. Tytułową bohaterką jest pani Czechna, starsza kobieta, którą wciąż nawiedzają upiory z przeszłości. Jako dziewczynka była bowiem obiektem eksperymentów Josefa Mengele w Auschwitz, a upiorny lekarz miał ją sobie szczególnie upodobać ze względu na piękne włosy. Budowany przez całe życie mur odgradzający traumatyczne wspomnienia na starość zaczyna kruszeć i przepuszczać coraz więcej niepokojących obrazów. Najprawdopodobniej pod ich wpływem dom starców zaczyna przypominać nazistowski obóz śmierci. Na przykład pacjenci ośrodka zmuszeni są nosić żółte opaski z uśmiechniętym słonecznikiem, żeby łatwo dało się ich zidentyfikować, gdyby zabłądzili poza bramy ośrodka. Z kolei mały domek nad jeziorem kojarzy się z krematoriami.

W tej ryzykownej paraleli nie chodzi jednak ani o wzbudzanie taniej kontrowersji, ani tym bardziej o banalizację samej traumy. Jeśli coś zostaje tu wyszydzone, to jedynie sam język pamięci, a raczej nadmierna ufność, jaką Czechna albo my sami pokładamy w stabilność naszych tożsamości. W przeciwieństwie bowiem do pozostałych pacjentów ośrodka – w tym również swojej siostry, rzekomo bliźniaczki (ten element biografii także okazuje się fałszywy), Czechna uparcie trzyma się swoich wspomnień, z pogardą patrząc na tych, którzy z radością zanurzają się w błogiej amnezji. Zamiast rozmawiać już tylko o czereśniach, ciągle wspomina, że była „miss Auschwitz”, licząc ciągle na wyrównanie krzywd lub przynajmniej na rodzaj domknięcia.

Tymczasem powierzona kapryśnemu językowi tragedia stopniowo zamienia się w groteskową parodię samej siebie. Jeśli bowiem zgodzimy się na „totalną możność” języka i sztuki, musimy także zaakceptować mroczny rewers tej omnipotencji. Słabnący rygor pamięci sprawia, że oswojone (do pewnego stopnia) strzępki zdań i obrazów zaczynają coraz szybciej wirować i żyć własnym życiem, bezlitośnie zdradzają dotychczasowego właściciela. Dobrze tu widać, że dla Rudzkiej literatura nie służy ocaleniu, nie ma też w niej miejsca na sprawiedliwość.

Rozkoszny zaduch

Służyć może jednak innym, rozkoszniejszym celom. Weźmy choćby „Pałac Cezarów”, trzecią powieść w dorobku pisarki. Jak zwykle – bez zbędnych wstępów i przygotowań – wrzuceni zostajemy w gęste i lepkie jądro ciemności. Conradowska metafora jest tu uzasadniona, jako że powieść zaczyna się na pokładzie statku płynącego w górę afrykańskiej rzeki. Rzecz dzieje się nie w Kongu, lecz Republice Południowej Afryki, gdzie rasistowski reżim chyli się ku upadkowi. Jednak nie o precyzję historyczną w tej pobieżnie nakreślonej scenerii chodzi, tylko o atmosferę dekadenckiego karnawału towarzyszącego końcowi pewnego świata. No i oczywiście o wilgotny, przenikający przez wszystkie warstwy rzeczywistości upał.

W roli Marlowe’a Rudzka obsadziła Józefinę de la Pologne, ekskluzywną kurtyzanę, która płynie na spotkanie kochanka. Na miejscu jednak szybko okazuje się, że ten bezimienny Kurtz zdążył już popełnić spektakularne samobójstwo, więc conradowska analogia zaczyna płynąć bocznym, być może jeszcze czarniejszym nurtem. Po śmierci białego mężczyzny, który trzymał lokalną rzeczywistość w ryzach, wszędzie dookoła daje się odczuć rozprężenie. Józefina musi zmierzyć się z Heleną, wdową po swoim kochanku. Zamiast jednak oczekiwanej przez konwencje społeczne niezręczności, między kobietami rodzi się coraz głębsza, podszyta erotyzmem relacja. Przygotowania do pogrzebu mężczyzny schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca innym, nie tylko erotycznym rozkoszom.

Wtargnięcie Józefiny do tego rozgrzanego i rozchwianego świata nie odbywa się jednak bez konsekwencji. To, co początkowo było lekkie i wyzbyte zobowiązań, szybko zaczyna tężeć i nabierać nieprzyjemnego ciężaru. „Pamięta dokładnie, że kiedy przybyła do Kraju Przylądkowego, miała wrażenie, jakby dekoracjami jej życia były same rzeczy nietrwałe – kurz drogi, rachityczność rykszy, mleczny wapienny pył na nogach Zulusa-kłusaka. Teraz zaś wszystko, co ją otaczało, stało się ciężkie i nieprzemieszczalne”.

Cudowny sok z kurare

U Rudzkiej rzeczywistość, aby dała się opisać, musi mieć formę ruchomych dekoracji – składać się z elementów ostentacyjnie sztucznych, do tego zestawionych ze sobą w nienaturalny i niespójny sposób. W jednym z wywiadów autorka powiedziała, że opowieści ze świata jej nie interesują, bo wartość mają tylko te wypreparowane, wytworzone w skomplikowanym procesie literackim. Polega on na ciągłym przepisywaniu, skracaniu, ale też podążaniu za skojarzeniami, nierzadko bardzo idiomatycznym, nad którym czytelnicy (a może również autorka) nie są w stanie zapanować.

W ten sposób powstają zdania, akapity i całe powieści na tyle autonomiczne, że nie potrzebują już żadnej zewnętrznej legitymizacji. Istnieje jednak ryzyko zasklepienia się w formie doskonale obłej, pozbawionej punktów zaczepienia, a przez to wymykającej się komunikacji. Mówiąc inaczej, pojawia się tu klasyczny paradoks literatury nowoczesnej, badającej własne granice i możliwości: jak opisać rzeczywistość, jednocześnie nie przyszpilając trwale jej sensu?

Józefinie o dziwacznym nazwisku z pomocą przychodzi ekscentryczna Zizi Melani Rudzky (jeszcze nie było okazji, żeby wspomnieć o poczuciu humoru autorki), współpasażerka ze statku płynącego do Afryki. Choć pojawia się jedynie epizodycznie, jest postacią kluczową. Tajemnicza przedsiębiorczyni wiezie ze sobą pokaźny zapas „cudownej trzciny kurare”, która ma zrewolucjonizować transport dziczyzny. Sok pozyskiwany z rośliny ma bowiem niezwykłe właściwości: wstrzyknięty powoduje u zwierząt natychmiastową drętwotę, unieruchomienie bliskie śmierci, które jednak trwa jedynie kilkanaście godzin. Po tym czasie zwierzę budzi się zdrowe i rześkie, jak gdyby nigdy nic. Prawda, że to wdzięczna metafora pisania?

Józefina wie, że musi się wycofać, bo świat, który został na chwilę uśpiony, za chwilę ożyje i rozpełznie się na wszystkie strony. Alternatywą byłoby jego uśmiercenie i zatopienie w formalinie, aby kurzył się w kolonialnych gabinetach kolekcjonerów. Ale wtedy nie byłoby już miejsca na tajemnicę.

Krótkie wymiany ognia

Bez niedopowiedzeń nie ma literatury. Dzięki nim możliwa jest nie tylko swobodna praca wyobraźni i gra skojarzeń, ale też poluźnienie ciasnego gorsetu społecznych konwencji i tożsamości narzucanych jednostkom przez zbiorowość. A w przypadku bohaterek Rudzkiej – starszych kobiet – ma to szczególne znaczenie. Dla nich bowiem konserwatywno-patriarchalna kultura zarezerwowała niemal wyłącznie role niemych statystek.

Jeśli wypadnie się z kanonów estetycznych kształtowanych przez mariaż kapitalizmu i pornografii, zostaje co najwyżej ciepły sweter, lepienie pierogów i opieka nad kolejnymi pokoleniami dzieci. W najlepszym razie funkcja strażniczki indywidualnych i zbiorowych traum. A na to bohaterki Rudzkiej zgodzić się nie chcą. Wątek ten przewija się we wszystkich książkach autorki, choćby w „Dziewczynach Bonda”, gdzie ukazana jest cała galeria kobiet zmagających się ze swoimi frustracjami, samotnością, ale też pożądaniem, dla którego nie mogą znaleźć właściwego języka. Z pomocą przychodzi im Vipeczka, pozbawiona kompleksów celebrytka, pisząca o życiu (pozornie tylko seksualnym) w energetyzująco bezpośredni i niestabuizowany sposób.

Tą samą ścieżką podąża poetka Roma, bohaterka i narratorka „Krótkiej wymiany ognia”. Mamy tu splecione w ciasny warkocz wszystkie dobrze znane z wcześniejszych książek elementy: starzenie się, konfrontacje z trudną pamięcią, a także seksualność, która dalej żyje własnym życiem, a tylko metryka osób zaangażowanych budzi oburzenie co bardziej bogobojnych mieszczan. Do tego krótkie, poddane rygorystycznemu rytmowi zdania, akapity i rozdziały, których dynamikę jeszcze podbija ostry, eliptyczny montaż.

W ten sposób opowiadane są biografie dwóch kobiet – matki i córki, w których jednak więcej znaków zapytania niż przekonujących odpowiedzi. Rudzka, chowając się zręcznie za swoją narratorką, strzela do nas ze wszystkich stron: pojawiają się traumatyczne historie wojenne (śląskie kobiety popełniające zbiorowe samobójstwa ze strachu przed Armią Czerwoną), ale też indywidualne dramaty (córka narratorki, która zrywa kontakt z rodziną) i życiowe niepowodzenia (wypalenie artystyczne, nieudane małżeństwa). Za dużo tego, aby powstała zgrabna i spójna całość. Książka roi się też od pułapek, które tylko czekają na tych, co lubią chadzać na skróty. Międzypokoleniowe dziedziczenie traumy? To dla Romy łatwa wymówka używana w obliczu życiowych niepowodzeń. Zbiorowa pamięć? Jej patos i znaczenie słabną w konfrontacji z bełkotliwymi i niespójnymi opowieściami sędziwej matki. A może geografia i metafizyka „małych ojczyzn”? Ze śląskości Romie zostało jedynie słówko „jo”. Role bohaterek „Krótkiej wymiany ognia” wydają się już od dawna rozpisane, wystarczy je tylko uruchomić, a całość rozwinie się sama. A co, jeżeli one nie chcą się na to zgodzić? W tej nierównej walce z odsieczą przychodzi właśnie literatura, która w perwersyjny sposób potrafi gmatwać wydeptane ścieżki i rozpuszczać sztywne wzorce zachowań.

Rzeczywistość u Rudzkiej każdorazowo jest czymś wypreparowanym, a relacje międzyludzkie skrajnie udramatycznione i wrzucone na scenę, gdzie wszystko – na czele z samym językiem – ostentacyjnie manifestuje swoją sztuczność. To obnażenie mechanizmów, nierzadko bezlitosne, ma przede wszystkim funkcję emancypacyjną. Nie odtwarzanie, a właśnie przetwarzanie świata – oto stawka prozy Rudzkiej. Bo dopiero z tak rozpulchnionej masy możemy próbować na nowo ulepić role, w których wreszcie poczujemy się dobrze. ©℗

ZYTA RUDZKA (ur. 1964) – pisarka, dramatopisarka, scenarzystka filmowa, psycholożka. Absolwentka Wydziału Psychologii Akademii Teologii Katolickiej. Ma w swoim dorobku wiele powieści, m.in. „Białe klisze” (1993), „Pałac Cezarów” (1995), „Dziewczyny Bonda” (2004), „Ślicznotka doktora Josefa” (2006) czy „Krótka wymiana ognia” (2018), za którą otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia, a także dramatów: „Cukier Stanik” (2007), „Pęknięta, obwiązana nitką” (2010) czy „Zimny bufet” (2011), uhonorowany Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną. Jej twórczość była tłumaczona na niemiecki, rosyjski, francuski, czeski, włoski, angielski, chorwacki i japoński.

 

Spotkanie z ZYTĄ RUDZKĄ, którego tematem będzie prowadzona za pomocą literatury walka o widzialność, o pozycję, o własne miejsce, o prawo do bycia sobą, odbędzie się 22 października. Poprowadzi je Michał Sowiński.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2019

Artykuł pochodzi z dodatku „Magazyn Conrad 02/2019