Rozwiązać problem wraz z państwem

Coraz więcej Mołdawian nie miałoby nic przeciw temu, aby ich kraj stał się częścią Rumunii i Unii Europejskiej. Rzecz nie jest jednak wcale prosta.

03.05.2021

Czyta się kilka minut

W Mołdawii szczepienia prowadzone są głównie dzięki dostawom z Rumunii i Chin, pewną ilość przekazała też Rosja. Na zdjęciu: rosyjska szczepionka na lotnisku w Kiszynowie, 24 kwietnia 2021 r. / MIHAI KARAUSH / SPUTNIK / AFP / EAST NEWS
W Mołdawii szczepienia prowadzone są głównie dzięki dostawom z Rumunii i Chin, pewną ilość przekazała też Rosja. Na zdjęciu: rosyjska szczepionka na lotnisku w Kiszynowie, 24 kwietnia 2021 r. / MIHAI KARAUSH / SPUTNIK / AFP / EAST NEWS

Wniemal 30-letniej historii tego państwa, powstałego po rozpadzie Związku Sowieckiego, nigdy jeszcze nie notowano tak wysokiego poparcia dla idei zjednoczenia z zachodnim sąsiadem. Według niedawnego badania agencji sondażowej iData odsetek Mołdawian, którzy opowiadają się za przyłączeniem ich kraju do Rumunii (tzw. unirea), osiągnął zawrotne 44 proc.

Choć niektórzy podają w wątpliwość ten konkretny sondaż, a nawet zarzucają szefowi iData stronniczość, to trudno nie zauważyć, że popularność idei zjednoczeniowej wśród Mołdawian rośnie konsekwentnie od co najmniej pięciu lat. O ile przez znaczną część pierwszej dekady XXI w. tzw. unioniści stanowili niewielką, choć stabilną grupę (10-15 proc.), o tyle w 2016 r. ich odsetek wzrósł do 15-20 proc., w 2018 r. podskoczył do 25 proc., aby w drugiej połowie ubiegłego roku sięgnąć ponad jednej trzeciej społeczeństwa.

30 lat rozczarowań

Przed II wojną światową niemal cały obszar dzisiejszej Mołdawii (bez Naddniestrza) wchodził w skład państwa rumuńskiego. Na co dzień większość Mołdawian mówi językiem rumuńskim (choć niekiedy nazywają go mołdawskim), a wielu uważa się po prostu za przynależnych do rumuńskiej przestrzeni kulturowej i etnicznej.

Myliłby się jednak ten, kto wzrost zainteresowania unireą przypisałby narastającemu sentymentowi wobec zachodniego sąsiada lub odrodzeniu tożsamości rumuńskiej wśród Mołdawian. Przyczyny są znacznie mniej romantyczne. Trend ten idzie ramię w ramię z pogłębiającym się rozczarowaniem mołdawską klasą polityczną, gospodarką i problemami społecznymi (jak masowa migracja), którym władze od trzech dekad nie są w stanie sprostać.

Mołdawia od lat pozostaje jednym z najbiedniejszych krajów Europy. W efekcie ponad milion ludzi – czyli jedna trzecia populacji tego państwa! – było zmuszonych opuścić swe rodziny i wyjechać za chlebem. Znaczna część nie planuje powrotu do ojczyzny na stałe. Stracili nadzieję. Wielu mówi wprost: ten kraj nie jest już w stanie się zmienić. Zresztą, kto miałby tego dokonać? Politycy? Oni wielokrotnie udowadniali swoją indolencję. Partiom politycznym ufa w Mołdawii 12 proc. społeczeństwa, parlamentowi niecałe 14 proc. – żadne inne instytucje nie notują tak skrajnie niskiego zaufania.

W takiej sytuacji rezygnacja z własnej państwowości i zjednoczenie z Rumunią, która jest członkiem Unii Europejskiej, coraz szybciej się bogaci i skutecznie walczy z korupcją nawet na szczytach władzy, zaczyna jawić się jako cudowny lek na wszystkie dolegliwości trapiące zwykłego Mołdawianina.

Uczta podczas dżumy

Braku wiary obywateli w elity polityczne nie poprawia trwający dziś i najgłębszy od lat kryzys konstytucyjny. Od końca grudnia 2020 r. Mołdawia nie ma stabilnego rządu, a jego obowiązki pełni gabinet w stanie dymisji kierowany przez p.o. premiera Aureliu Ciocoia. Choć przez kraj przetacza się właśnie trzecia fala epidemii, politycy pogrążeni są w walce o wpływy i zdają się albo nie poświęcać tej kwestii uwagi, albo wręcz wykorzystywać ją do własnych celów.

Przykład? Aby zablokować rozwiązanie parlamentu, a co za tym idzie: rozpisanie przedterminowych wyborów, prorosyjska Partia Socjalistów przeforsowała wraz z sojusznikami wprowadzenie 31 marca stanu wyjątkowego – oficjalnie z powodu pandemii – na okres dwóch miesięcy. Realizując własne interesy (bo sondaże są dla niej niekorzystne), odsunęła perspektywę rozwiązania kryzysu i powołania nowego rządu.

Jednak państwo zawodzi nie tylko na tym froncie. Papierkiem lakmusowym ujawniającym słabość administracji jest program szczepień, który prowadzony jest głównie dzięki bezpłatnym dostawom szczepionek od partnerów zewnętrznych. Przede wszystkim od Rumunii, która niespełna trzymilionowej Mołdawii przekazała kilkaset tysięcy dawek. W minionym tygodniu dotarły też szczepionki z Chin (250 tys. dawek). W większości to dar, choć władze w Kiszynowie twierdzą, że 100 tys. z nich zakupiono. Pewną ilość dostarczyły również Rosja i społeczność międzynarodowa (z programu COVAX). Jeśli prawdą jest, że część chińskiej dostawy ma charakter komercyjny, byłby to pierwszy w ogóle samodzielny zakup.

Symbolicznym i jakże jaskrawym przypieczętowaniem porażki Mołdawii w radzeniu sobie z epidemią stał się fakt, że część wysokich do niedawna rangą polityków – jak wieloletni przewodniczący parlamentu Andrian Candu czy lider Partii Jedności Narodowej Octavian Ţîcu – nie tylko zdecydowało się na szczepienie w Rumunii, ale wprost chwalili się tym w mediach społecznościowych.

Lepiej być premierem…

Rozczarowanie własnym państwem i wzrost nastrojów unionistycznych nie oznaczają jednak, że w jakiejś dającej się przewidzieć przyszłości dojdzie do zjednoczenia obu państw. Ze strony mołdawskiej na przeszkodzie stoi głównie skrajnie negatywny stosunek do tego pomysłu części etnicznych Mołdawian i niemal wszystkich przedstawicieli kilku mniejszości, które posługują się rosyjskim (stanowią ok. 20 proc. społeczeństwa). Trudno też wyobrazić sobie przyłączenie Mołdawii do Rumunii bez wcześniejszego rozwiązania kwestii Naddniestrza – istniejące tam od niemal 30 lat parapaństwo jest pod kontrolą Rosji, stacjonują tam też rosyjscy żołnierze.

Są również przeszkody międzynarodowe. Połączeniu obu krajów (i tym samym przesunięciu NATO na wschód) sprzeciwia się rzecz jasna Rosja. Jak się zdaje, także USA i państwa Unii nie byłyby szczególnie zainteresowane tak poważnym przetasowaniem na arenie europejskiej, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę związane z unireą ryzyko destabilizacji w regionie.

Dodajmy, że większość mołdawskich elit – nawet tych prorumuńskich – również nie chce zjednoczenia. Dla jednych byłoby to niekorzystne, bo znacznie ograniczałoby (a może wprost uniemożliwiło) wykorzystywanie aparatu państwowego dla czerpania korzyści finansowych, często nielegalnych. Dla innych mogłoby oznaczać koniec politycznej kariery. W końcu lepiej być ministrem czy premierem biednej, ale niepodległej Mołdawii niż regionalnym urzędnikiem na wschodnich rubieżach powiększonej Rumunii.

Rumunia marzy i nie chce

Także elity rumuńskie nie wydają się zainteresowane inkorporacją sąsiada.

Kilka lat temu pewien europejski dyplomata bawił na kolacji u kolegi, wysokiego rangą rumuńskiego dyplomaty. Gdy wieczerza miała się ku końcowi, gość zwrócił się żartem do gospodarza: „No, mój drogi, to jak będzie z tym zjednoczeniem? Kiedy przyłączycie Mołdawię?”. Rumun zadumał się, po czym podniósł kieliszek z winem do ust i uśmiechając się tajemniczo odparł: „Jak Bóg da, myślę, że w ciągu najbliższych dwóch, może trzech lat...”. „Och, doprawdy? Tak szybko?!” – gość był zaskoczony i rozbawiony zarazem. Rumun pociągnął łyk, spojrzał na gościa i z udawaną powagą dokończył myśl: „Tak, tak… Jak Bóg da, w ciągu najbliższych dwóch, może trzech lat… uda się nam tego uniknąć”.

Władze w Bukareszcie mają do idei zjednoczenia stosunek skrajnie ambiwalentny. Z jednej strony temat ten wisi w powietrzu co najmniej od początku lat 90. XX w. Zarówno w społeczeństwie rumuńskim, jak też wśród polityków panuje konsensus, że Republika Mołdawii to ziemia rumuńska, zamieszkana w zdecydowanej większości przez Rumunów, zwanych zapruckimi (tj. żyjącymi za rzeką Prut) lub besarabskimi (od Besarabii, historycznej nazwy krainy, na której terenie leży Mołdawia, a która w 1940 r. została anektowana przez Stalina na mocy umowy z Hitlerem).

Nie ma w Rumunii poważnego polityka, który otwarcie negowałby ideę unirei. Przeciwnie: większość chętnie o niej mówi, niebezpodstawnie licząc, że zaskarbi im to głosy, pozwoli uderzyć w oponenta lub udowodnić patriotyzm i troskę o rozproszony po świecie naród rumuński. Niemal każdy podkreśla, że państwo rumuńskie powinno robić wszystko dla zacieśniania więzi z braćmi zza Prutu i stworzyć warunki dla przyszłego zjednoczenia.

Jednak mimo tych deklaracji, większość polityków z przerażeniem myśli o realizacji takiego scenariusza. Znawcy rumuńskiej sceny politycznej mówią wprost: prawdziwe zjednoczenie byłoby politycznym, ekonomicznym i społecznym koszmarem dla władz w Bukareszcie. Po pierwsze, Rumunii zwyczajnie nie stać na zjednoczenie – i to nie tylko finansowo. Wedle dostępnych szacunków w ciągu pierwszych pięciu lat od włączenia Mołdawii do Rumunii Bukareszt musiałby wydać minimum 30-35 mld euro na dostosowanie mołdawskiej infrastruktury, systemu administracyjnego czy prawa do funkcjonowania w ramach jednego państwa. To 6-7 mld euro rocznie: jedna dziesiąta rumuńskiego budżetu, która przez kolejne lata trafiałaby do nowej prowincji.

Beczka prochu

Ale pieniądze to nie wszystko. Politycy rumuńscy rozumieją, że po unirei ich kraj z dnia na dzień stałby się beczką prochu. Dosłownie. Rosyjskojęzyczne mniejszości i Naddniestrze to jedno. A co z Gagauzami, zamieszkującymi południową Mołdawię i niechętnymi Rumunom? Dziś na świecie mało kto pamięta, że bojąc się możliwego połączenia Rumunii i Mołdawii, jeszcze na początku lat 90. XX w. ogłosili oni swój region niepodległą Republiką Gagauską. Dopiero cztery lata później zrzekli się pretensji do samostanowienia, akceptując powołanie – w ramach Mołdawii – Autonomii Gagauskiej.

Destabilizacja polityczna mogłaby dotknąć jednak nie tylko nowo przyłączone terytoria, ale też rumuński „kontynent”: przyłączenie Mołdawii z jej mniejszościami dałoby mocny argument Seklerom, rumuńskim Węgrom. Stanowią oni 5 proc. społeczeństwa Rumunii i od lat domagają się autonomii.

A to wciąż byłby tylko początek długiej listy problemów. Jest ich więc dość, aby perspektywę unirei odsuwać nie o dwa-trzy lata, lecz naprawdę w odległą przyszłość. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kamil Całus jest z wykształcenia wschodoznawcą i dziennikarzem. Z pochodzenia wyspiarz ze świnoujskiego prawobrzeża. Od ponad dekady ekspert warszawskiego Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia ds. Rumunii oraz Mołdawii. O obu krajach regularnie opowiada… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2021