Rozmowa o kinie

Świadectwo zanurzonego w kinie procesu refleksji nad sztuką i jej relacją w stosunku do ludzkiego doświadczenia.

29.09.2007

Czyta się kilka minut

"Że niby nikt nie jest wyspą...? Może to i była prawda: dawno temu w epoce lodowcowej.

Ale od tamtego czasu przyszły roztopy i teraz każdy człowiek jest wyspą pływającą samotnie" - powiada bohater filmu "Strach i pożądanie" (1953), mało znanego pełnometrażowego debiutu Stanleya Kubricka. Te słowa streszczają podejście reżysera do człowieka tak w wymiarze estetycznym, jak filozoficznym. Nikt inny chyba nie potrafił równie kunsztownie sugerować alienacji jednostki - trudno zapomnieć astronautów z "2001: Odysei kosmicznej" (1968), jak dreptają w absurdalnie wielkich i pustych labiryntach pełnych diod, ekranów i przycisków. I chyba nikt inny nie był aż tak oddalony od swych bohaterów, sugerując ich zwierzęcość, a formującą ich kulturę rozpoznając jako cieniutką warstewkę ułudy.

Twórczość Kubricka zawsze onieśmiela, bo nie może nie onieśmielać dzieło nakręcone z boskiej perspektywy. Ludzie, których widzimy u Kubricka, to nie "jedni z nas", ale raczej jedni z tych, o których podświadomie wiemy (i ta wiedza napawa nas obrzydzeniem), że nimi jesteśmy. Wielkim wyzwaniem dla widza Kubricka jest spojrzenie na siebie jako "onego" - jednego z milionów ludzkich istnień wpisanych w niezrozumiałą machinę życia, walki i umierania.

Nikt u nas nie zmierzył się dotąd z tą twórczością. Poza monograficznym numerem "Filmu na Świecie" (nr 394/395) i rozsianymi po periodykach analizami nie było na polskim rynku solidnej monografii bardzo w Polsce podziwianego reżysera (nasza miłość wpędziła nas w kłopoty, kiedy w latach 70. nielegalne pokazy "Mechanicznej pomarańczy" tak bardzo rozsierdziły mistrza, że zakazał - na szczęście tylko dożywotnio - rozpowszechniania swoich dzieł w Polsce).

I oto pojawiła się - inicjując "Linię interdyscyplinarną" Korporacji Ha!art - "Filmowa odyseja Stanleya Kubricka" krakowskiego filmoznawcy Piotra Kletowskiego. Nie ma wątpliwości, że na całe lata stanie się podstawową pozycją dla każdego, kto interesuje się Kubrickiem, a ponieważ zawiera mnóstwo faktów dotyczących jego drogi twórczej i streszcza wnioski zachodnich badaczy, czytelnik nie powinien być zawiedziony. Pochwałom musi jednak towarzyszyć krytyka formalnego kształtu, jaki książka Kletowskiego przybrała, jest to bowiem kształt mocno dyskusyjny.

Strukturalnie książka ta sytuuje się na antypodach wszystkiego, co kiedykolwiek umiłował Kubrick - nie znajdziemy w niej ani umiaru, ani dyscypliny, ani symetrii czy choćby proporcjonalności. Jej formalny podział na dwie części (poświęcone "wojennym" i "rodzinnym" filmom Kubricka) sypie się, kiedy przyjrzymy się zawartości poszczególnych rozdziałów. "Barry Lyndon" zostaje opisany na 16 stronach, "Full Metal Jacket" na 98, a "Lśnienie" - na 137; podczas gdy "Mechanicznej pomarańczy" nie dostał się osobny rozdział w ogóle!

O redakcji i korekcie lepiej milczeć (na przykład przypisy zostały opracowane według dwóch wykluczających się porządków), trudno natomiast milczeć o konstrukcji. Kletowski kluczy od tematu do tematu: zaczyna, przerywa, wtrąca i powraca (albo i nie). Raz mamy wrażenie obcowania z esejem filozoficznym (dyskusja z Nietzschem i Hobbesem), kiedy indziej z rasowo napisaną historią kina gatunkowego ("Full Metal Jacket" w kontekście kina wojennego), a czasami - z pracą analityczną, w której struktura filmu podlega drobiazgowemu badaniu scena po scenie (casus "Lśnienia").

Książka Kletowskiego nie sprawdza się jako klasyczna monografia, ponieważ nie każdy film zostaje w niej poddany takiej samej strategii badawczej. Złożona przez autora na początku obietnica (zgodnie z którą jego praca ma na celu przede wszystkim zbadanie aspektu adaptacji literatury przez Kubricka) nie zostaje dotrzymana - pierwowzory literackie przywoływane są raz pobieżnie ("2001..."), innym razem bardzo szczegółowo ("Lśnienie", "Barry Lyndon"), bez podania przyczyn takiego nierównego traktowania.

I teraz wolta: wszystko to nie zmienia faktu, że "Filmowa odyseja..." warta jest lektury. Jeśli zawiesić wobec niej roszczenia konstrukcyjnego purysty i stylistycznego detektywa, książka Kletowskiego okazuje się - piszę to bez cienia ironii - czymś naprawdę niecodziennym na naszym rynku filmoznawczym. Jest mianowicie świadectwem zanurzonego w kinie - i poprzez kino się określającego - procesu refleksji nad sztuką i jej relacją do ludzkiego doświadczenia. Świadectwem nierównym, czasem chropowatym, ale szczerym i własnym - niezakłamanym nawet przez moment.

Kletowski jest w moim przekonaniu autorem wyjątkowym, ponieważ jako jeden z nielicznych filmoznawców pyta o kwestie ostateczne i stara się udzielać odpowiedzi, posiłkując się własną kinofilską pasją. Nie mamy obecnie podobnego filmowego erudyty, tak głęboko zanurzonego w świat ruchomych obrazów i starającego się z nich wyłowić formułę dla egzystencjalnego rozrachunku ze światem. Kino jest dla Kletowskiego początkiem i końcem: z równą pasją pisze o Kubricku i o czwartorzędnych produkcjach koreańskich, ponieważ wciąż wierzy, że mimo postmodernistycznych grymasów film pozostaje sztuką czerpiącą żywotne soki z pytań o sens ludzkiej egzystencji.

"Filmową odyseję Stanleya Kubricka" czyta się tak dobrze - mimo że czasem przecieramy oczy nad jej niedociągnięciami - ponieważ w istocie jest ona filmową odyseją Piotra Kletowskiego. Człowiek, który - podobnie jak Adam Garbicz - obejrzał w swoim życiu więcej filmów niż my wszyscy razem wzięci, podróżuje raz lądem, raz wodą; utyka w niejednym korku i co rusz schodzi na manowce. Ale wynik tej podróży: podzielenie się z czytelnikiem własną prawdą znalezioną podczas tysięcy seansów w zaciemnionej sali, wynagradza wszystkie braki. Jak napisała niegdyś Pauline Kael: "Dar szczerej i głębokiej rozmowy o kinie zostaje nam ofiarowany bardzo rzadko; kiedy jednak go dostajemy, pozwala zapomnieć o wszystkim, czego zazwyczaj po rozmowie się spodziewamy". Jak tym razem.

Piotr Kletowski, "Filmowa odyseja Stanleya Kubricka", Kraków 2007, Korporacja Ha!art, seria "Linia interdyscyplinarna".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2007

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (34/2007)