Rosyjska ulica Izraela

Po roku 1990 do państwa żydowskiego przybyło około miliona Żydów, byłych obywateli Związku Sowieckiego. Czy tak ogromna imigracja okazała się historią sukcesu? I jak zmieniła Izrael?

30.08.2021

Czyta się kilka minut

Gimnastyk Artiom Dołgopiat – urodzony na Ukrainie, syn żydowskiego ojca i nieżydowskiej matki – zdobył w Tokio złoty medal olimpijski dla Izraela. 1 sierpnia 2021 r. / NATACHA PISARENKO / AP / EAST NEWS
Gimnastyk Artiom Dołgopiat – urodzony na Ukrainie, syn żydowskiego ojca i nieżydowskiej matki – zdobył w Tokio złoty medal olimpijski dla Izraela. 1 sierpnia 2021 r. / NATACHA PISARENKO / AP / EAST NEWS

Dla wielu z nich był to szok, przynajmniej na początku. Ale czyż mogło być inaczej? Wszak dwadzieścia kilka lat temu w Izraelu nie było aż tyle popsutych zębów, żeby dać zajęcie tysiącom dentystów, którzy przybywali z krajów byłego Związku Sowieckiego. Nie było tutaj również ani złóż węgla, ropy czy uranu, ani kombinatów górniczo-hutniczych, wielkich budów czy transkontynentalnych magistrali kolejowych, żeby zatrudnić przy nich tysiące żydowskich inżynierów z Rosji czy Ukrainy. Podobnie rzecz miała się z przybywającymi z dawnego Kraju Rad puzonistami, historykami sztuki, tłumaczami bratnich literatur, a także zwyczajnymi nauczycielami rosyjskiego czy wychowania fizycznego.

Inne systemy, inna skala, inne światy.

Ludzie sowieccy

W schyłkowym Związku Sowieckim, liczącym ok. 290 mln obywateli, mieszkało około półtora miliona Żydów. Gdy Sowiety się rozpadły i pojawiła się możliwość emigracji, w latach 90. XX stulecia ok. 900 tys. spośród nich (w uproszczeniu, bo były w tej grupie także liczne osoby o mieszanym pochodzeniu, nieujęte w sowieckich statystykach) przyjechało do Izraela. Przyjeżdżali z Archangielska i Birobidżanu, Taszkentu i Charkowa, Baku i Kiszyniowa.

Byli to w ogromnej większości „ludzie sowieccy”. „Sowieccy” w sensie opisowym, a nie – jak to się często zdarza – negatywnie wartościującym. W tym systemie urodzili się i wychowali, czytali te same książki, oglądali te same filmy, śmiali z tych samych anegdot i te same dania im smakowały. Ostatecznie każde imperium kształtuje swoich poddanych – brytyjskie Brytyjczyków, osmańskie Osmanów, a sowieckie stworzyło człowieka sowieckiego.

Żydzi z byłego Związku Sowieckiego byli ludźmi sowieckimi niejako w dwójnasób. Zdziesiątkowani przez Zagładę, rozproszeni po całym kraju wśród innych grup etnicznych, wkręceni w tryby totalitarnego państwa – zostali radykalnie oderwani od swojego języka, religii i kultury przodków. W odróżnieniu od Gruzinów, Ormian czy Litwinów znacznie trudniej było im odwoływać się do skarbnicy kultury narodowej, bo ta w swoim historycznym kształcie przestała istnieć.

Ponadto, deklarowane w Związku Sowieckim braterstwo narodów niektóre grupy etniczne obejmowało jakby mniej niż inne. Nawet już po śmierci Stalina (słynna sprawa żydowskich lekarzy!) oraz kampanii „antysyjonistycznej” po wojnie 1967 r., w spokojniejszych czasach breżniewowskiego zastoju, charakterystyczne imię, nazwisko czy fizjonomia wciąż mogły zaszkodzić. Łagier nie groził (raczej!), ale szykany w szkole, zaczepki w tramwaju, zablokowana droga na (wybrane) studia czy brak możliwości awansu – owszem.

W kręgu rosyjskiej kultury

Strategią radzenia sobie w tych warunkach było przystosowanie.

Żydzi sowieccy starali się jak najpiękniej mówić po rosyjsku, zdobywać jak najlepsze wykształcenie i – pomimo przeszkód – piąć po szczeblach kariery zawodowej. Z tradycją żydowską łączyło ich mało, jeśli w ogóle cokolwiek. Wraz z językiem, religią, a przede wszystkim wraz z ludźmi zginęły święta, obyczaje i kuchnia. Częste mieszane małżeństwa z przedstawicielami innych grup etnicznych tylko ten proces przyspieszyły.

W efekcie istotna część sowieckich Żydów stała się modelowymi obywatelami imperium. To był – na złe i dobre – ich kraj, rosyjski był ich językiem, a rosyjskojęzyczna kultura ogólnozwiązkowa ich kulturą. Z tego względu amerykański historyk Jurij Slezkin określił ich mianem „najbardziej sowieckiej i odnoszącej największe sukcesy” spośród wszystkich grup etnicznych Związku Sowieckiego. A zdaniem izraelskiej badaczki Larissy Remennick, „jeśli w ogóle mieli jakieś bóstwa, byli nimi z jednej strony Puszkin, Czechow, Pasternak i Bułhakow (jako ikony rosyjskiej kultury wysokiej), z drugiej zaś mobilność społeczna wyrażona w kulcie wykształcenia i fachowości”.

Ci, którzy faktycznie czuli się silnie związani z żydowskim dziedzictwem, wyjechali do Izraela jeszcze w latach 70. XX w. (w sumie ok. 150 tys. osób), często po długich i dotkliwych szykanach ze strony władz. Reszta została – i jeśli marzyła o emigracji, to raczej w poszukiwaniu lepszego standardu życia niż ze względu na polityczną niezgodę z systemem czy poczucie narodowej opresji.

Gdy znika stary świat

Sytuacja zmieniła się radykalnie wraz z rozpadem sowieckiego imperium. Świat znany i (zasadniczo) bezpieczny zniknął. Na gruzach internacjonalistycznego (choćby i czysto deklaratywnie) Sojuza powstały niepodległe państwa narodowe. Jednocześnie niemal wszędzie nastąpił głęboki kryzys – gospodarczy, społeczny, moralny.

W tych warunkach Żydzi, po raz kolejny w historii, znaleźli się „na widoku” – częściowo jako Żydzi, częściowo zaś (głównie poza Rosją) jako nosiciele języka i kultury niedawnego hegemona. Zjawisko to wystąpiło nie tylko w gwałtownie poszukujących swoich tożsamości nowych państwach, ale nawet w Rosji, sercu dawnego imperium. Pochodząca z Moskwy Ksenia Swietłowa – izraelska ekspertka ds. Bliskiego Wschodu i była polityczka – wspomina, jak jej utytułowana profesorska rodzina zaczęła nagle w 1990 r. znajdować w skrzynce pocztowej antysemickie anonimy.

Najpilniejszym problemem stało się jednak gwałtowne załamanie materialnych podstaw egzystencji. Wywodzący się z ukraińskiego Pierwomajska izraelski polityk Jewgienij Sowa opisywał niedawno w Knesecie, jak w 1993 r., mając 13 lat, wraz z matką – wysłaną na zieloną trawę panią inżynier z jednej z miejscowych fabryk – zarabiali na życie zbiorem buraków cukrowych. Dniówkę otrzymywali w cukrze, który następnie sami sprzedawali na miejscowym bazarze. W tej sytuacji rozwiązanie było tylko jedno – emigracja.

Tylko – dokąd? Wbrew pozorom, dla oderwanych od tradycji sowieckich Żydów Izrael wcale nie był naturalnym kierunkiem wyjazdu. Były nim raczej Stany Zjednoczone, oferujące lepsze perspektywy ekonomiczne. Jednak władze izraelskie – dążące do zwiększenia potencjału demograficznego kraju – były zdeterminowane, aby zaczynająca się wielka postsowiecka emigracja trafiła właśnie do Izraela i po intensywnych zabiegach w Waszyngtonie cel ten osiągnęły. Stany zacieśniły swoją politykę imigracyjną, a rwąca rzeka byłych obywateli sowieckich popłynęła do Izraela. W 1988 r. przyjechało ich 2 tys., rok później 12 tys., a w roku 1990 – już 185 tysięcy.

Pierwszy (obustronny) szok

Dla większości był to prawdziwy skok na główkę. Zostawiali całe dotychczasowe życie i jechali do kraju, o którym nic nie wiedzieli, i też, w czasach przed internetem, nawet nie bardzo mieli skąd się dowiedzieć. Zasób informacji zaczerpnięty z sowieckich encyklopedii, poczty pantoflowej i kolorowych prospektów Agencji Żydowskiej raczej nie mógł przygotować ich na to, co czekało po przyjeździe.

Stateczni obywatele sowieccy trafili do społeczeństwa programowo pogardzającego wszelkim formalizmem i hierarchiami, rozgrzanego do czerwoności sporami światopoglądowymi, gwałtownie się bogacącego, zachłyśniętego wszystkim, co amerykańskie, a jednocześnie kulturowo coraz bardziej blisko- wschodniego. W dodatku wstrząsanego wtedy Pierwszą Intifadą – palestyńskim powstaniem na terenach okupowanych po 1967 r. Mówiąc krótko – do kraju egzotycznego, obcego i przytłaczającego. Nietrudno zgadnąć, że przeżyli szok.

Ale także sam Izrael nie bardzo wiedział, co ze swoimi nowymi „rosyjskimi” obywatelami zrobić – i nie bardzo był zainteresowany tym, co oni sobą reprezentują. Jeden z ówczesnych imigrantów – wówczas początkujący, a obecnie utytułowany lekarz – wspominał: „Kiedy przekraczasz granicę, twoje życie ulega wyzerowaniu. Nikogo nie interesuje, kim jesteś, co przeżyłeś i co wiesz. Jeśli nie znasz hebrajskiego i angielskiego, to ciebie nie ma. (...) A jeszcze każdy bałwan chce cię uczyć życia i tego, jak zostać Izraelczykiem”.

Upadek z wysokiego konia

Na przybyszów, owszem, czekały posady – ale w rolnictwie, budowlance, handlu detalicznym lub sektorze „usług czystościowych”. Niektórzy nawet nie mieli prawa się skarżyć. Wykładowca naukowego ateizmu z uniwersytetu w Duszanbe (przypadek prawdziwy) nie mógł oczekiwać, że nowy kraj da mu szansę pozostania w zawodzie, i cieszył się, gdy udało mu się zostać piekarzem, sprzedającym w Tel Awiwie środkowoazjatyckie samsy i lepioszki (z czasem nieźle prosperującym).

Co innego jednak absolwenci leningradzkich, moskiewskich czy kijowskich politechnik, akademii medycznych i uniwersytetów, posiadacze prestiżowych „czerwonych” dyplomów, triumfatorzy wszechzwiązkowych konkursów, laureaci państwowych nagród. Ci spadali z wysokiego konia i był to upadek dotkliwie bolesny. Dla wielu do dziś zresztą takim pozostaje. Funkcjonujący w Izraelu stereotyp przybysza z byłego Związku Sowieckiego, pracującego dramatycznie poniżej kwalifikacji – jako ochroniarz, kasjerka, sprzątaczka czy muzyk uliczny – nie wziął się znikąd. Stoją za nim tysiące historii rodzących do dziś poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.

Na dodatek, społeczeństwo izraelskie, a zwłaszcza jego bardziej religijna część, odniosła się sceptycznie do żydowskiego pochodzenia imigrantów. Ludziom, których w Związku Sowieckim niejednokrotnie stygmatyzowano i dyskryminowano, w Izraelu odmówiono prawa do żydowskiej tożsamości.

Społecznie upośledzeni

Platynowe blondynki o imieniu Swietłana i pucołowaci mężczyźni o imieniu Siergiej, niemający pojęcia o żydowskiej tradycji, świętujący za to nowy rok i zajadający się wieprzowiną – bo tak ich postrzegano – dla wielu Izraelczyków byli i do dziś są „Rosjanami”, kategorią osobną i obcą. W styczniu 2020 r. skandal wywołała wypowiedź naczelnego sefardyjskiego rabina Izraela Icchaka Josefa, który stwierdził, że z byłego Związku Sowieckiego przyjechały „setki tysięcy gojów”.

O sile uprzedzeń przekonał się niedawno deputowany izraelskiej koalicji rządzącej Władimir Beliak, którego wystąpienie w Knesecie przerywane było absurdalnymi okrzykami „Wódka! Wódka!” (standardowy zestaw skojarzeń obejmuje jeszcze mafię i prostytutki).

Społeczne upośledzenie „Rosjan” miało (i wciąż ma) także bardzo wymierny aspekt praktyczny. O ile do przesiedlenia zasadniczo wystarczał – na mocy tzw. Prawa Powrotu, obowiązującego w Izraelu – jeden żydowski dziadek lub babcia z którejkolwiek strony, to aby zostać uznanym za Żyda w sensie religijnym, potrzebna była żydowska matka lub przejście przez skomplikowany proces konwersji.

W efekcie dziś w Izraelu mieszka nawet do 400 tys. obywateli, którzy z punktu widzenia Naczelnego Rabinatu nie są Żydami, a zatem… nie mogą np. zawrzeć na terytorium swojego państwa małżeństwa (te są w Izraelu tylko religijne). Frustrację tym faktem dobitnie wyraził znów deputowany Beliak, który z mównicy parlamentarnej grzmiał: „Jesteśmy dobrzy do pracy, służby wojskowej, płacenia podatków, zdobywania medali (...), ale wciąż nie dość koszerni dla panów tego kraju – partii ultraortodoksyjnych”.

Słowa te padły w dwa dni po tym, jak Artiom Dołgopiat – urodzony w Dniepropietrowsku na Ukrainie 24-letni gimnastyk, syn żydowskiego ojca i nieżydowskiej matki – zdobył w Tokio dla Izraela złoty medal olimpijski, dopiero drugi w historii kraju.

Integracja na własnych warunkach

Pozostaje zatem pytanie: jak przybysze z byłego Związku Sowieckiego poradzili sobie w tej nowej, obcej i obiektywnie trudnej rzeczywistości?

Przede wszystkim, poradzili sobie po swojemu i – per saldo – chyba wcale nieźle. Uzbrojeni w Puszkina, Czajkowskiego, mit sowieckiego zwycięstwa nad faszyzmem oraz sporo wyniesionego z dawnego kraju sceptycyzmu („Bujać to my, ale nie nas”), absolutnie nie zamierzali dać się przerobić na modelowego „nowego imigranta” z państwotwórczych hebrajskich czytanek dla nowoprzybyłych – czyli człowieka odrzucającego przeszłość i bezkrytycznie zachwyconego nową ojczyzną.

Jak pisał w rosyjskojęzycznym dzienniku „Wiesti” (założonym w 1992 r.) jeden z jego publicystów: „Świeckiej kulturze izraelskiej, nawet jeśli osiąga wysoki poziom, trudno jest zrobić wrażenie na wykształconych przybyszach z Rosji, ponieważ jest to kultura młoda i zazwyczaj imitacyjna oraz prowincjonalna”.

Postsowieccy imigranci zachowali więc swój język, kulturę, zwyczaje i związki z krajami pochodzenia. Założyli swoje media, stowarzyszenia, instytucje kultury, a nawet partie polityczne. Stworzyli tym samym pierwszą w historii Izraela tak dużą i spójną niehebrajskojęzyczną enklawę kulturową poza ludnością arabską.

Zarazem jednak ci dawni obywatele upadłego imperium, mówiąc potocznie, „kupili” Izrael. Przyjęli izraelską tożsamość narodową, włącznie z dumą z nowego państwa i żywiołowym patriotyzmem. Tym samym w odróżnieniu od swoich rodaków, którzy po 1991 r. znaleźli się w Niemczech czy USA, przestali być ludźmi sowieckimi na obczyźnie, a stali się Izraelczykami. Specyficznymi, ale Izraelczykami.

Być może zadziałała tu – wyniesiona ze Związku Sowieckiego – potrzeba patosu i silnych tożsamości. Małe państwo na Bliskim Wschodzie, heroicznie walczące o przetrwanie w nieprzyjaznym otoczeniu – ta współczesna Sparta, będąca schronieniem narodu wiecznie w historii prześladowanego – zaspokajało tę potrzebę. Najwyraźniej nie zaspokajał jej np. konstytucyjny patriotyzm Republiki Federalnej Niemiec, na straży której stoją „obywatele w mundurach”.

Korekta obrazu

Ekspresowej „izraelizacji” przybyszów towarzyszyło narastające u wielu z nich poczucie, że przecież tak naprawdę to ich grupa społeczna – świecka, narodowa i przywiązana do europejskiej kultury – jest bliżej ideałów ruchu syjonistycznego niż znaczna część współczesnego izraelskiego społeczeństwa. Jej zadaniem powinno być zatem stanie na straży tych wartości. Jak stwierdził w 1996 r. deputowany do Knesetu Juri Stern: „My, rosyjscy Żydzi, stworzyliśmy państwo Izrael. A teraz wróciliśmy, żeby je naprawić”.

Przybysze z państwa sputników i najlepszego na świecie baletu, które na dodatek nigdy się nie cofa i – wedle starej anegdoty – „graniczy, z kim chce”, nie mogli przecież pozostawić swojego nowego państwa orientalnym sefardom, którzy nie wiedzą, kto to Dostojewski, albo sfanatyzowanym – jak ich postrzegali – ultraortodoksom. Ani nawet starym aszkenazyjczykom, którzy, owszem, zbudowali państwo, ale z czasem przekształcili się w liberalnych mięczaków.

Pilnej korekty wymagała także, z perspektywy nowych rosyjskojęzycznych obywateli, izraelska kultura pamięci. Centralne miejsce Zagłady nie ulegało kwestii, jednak brak wiedzy w izraelskim społeczeństwie o roli Armii Czerwonej w pokonaniu III Rzeszy oraz o setkach tysięcy jej żydowskich żołnierzy budził oburzenie. Zwłaszcza że wśród imigrantów było także kilkanaście tysięcy sowieckich weteranów, których nowe państwo w żaden sposób nie uhonorowało i nie udzieliło im wsparcia.

Czy ten projekt – przerobienia państwa na swoją modłę – się powiódł? Oczywiście zasadniczo nie. Współczesny Izrael jest kulturowo coraz bardziej bliskowschodni, religia odgrywa w nim coraz większą rolę. Polityczna reprezentacja rosyjskojęzycznego elektoratu jest niewspółmiernie mała do jego potencjału, a podstawowe interesy tej grupy (vide sprawa małżeństw) pozostają wciąż niezałatwione.

Z drugiej strony jednak, z czasem język rosyjski stał się (obok angielskiego i arabskiego) jednym z roboczych języków Izraela, choinka i „nowyj god” weszły do repertuaru miejscowych tradycji, 9 maja (w Rosji Dzień Zwycięstwa) stał się oficjalnym izraelskim świętem państwowym, w każdym izraelskim rządzie jest przynajmniej jeden rosyjskojęzyczny minister (obecnie trzech), a głosy „rosyjskich” wyborców niejednokrotnie już przesądzały o politycznych losach kraju.

Czy przysłowiowa szklanka jest więc do połowy pusta, czy też pełna? Trudno stwierdzić. Z pewnością przybysze z byłego Związku Sowieckiego stali się trwałym elementem rzeczywistości nowego państwa – są obecni m.in. w polityce, biznesie, sferze kultury, sporcie, opiece zdrowotnej, a także walnie przyczynili się do izraelskiej rewolucji w dziedzinie nowych technologii. I nawet jeśli tym sukcesom towarzyszą narzekania, że wciąż za mało jest „naszych” w administracji państwowej, w armii, na uczelniach, w mediach i wśród elit prawniczych, jedno nie ulega wątpliwości – dawni obywatele sowieccy są dziś w Izraelu u siebie. ©

Autor jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia, w którym pracuje w programie izraelskim. Na stronie internetowej ośrodka (osw.waw.pl) dostępna jest obszerna analiza jego autorstwa poświęcona rosyjskiej alii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
MAREK MATUSIAK jest analitykiem Ośrodka Studiów Wschodnich imienia Marka Karpia, koordynatorem projektu Izrael-Europa. Wcześniej pracował w polskich placówkach dyplomatycznych w Tbilisi i Stambule, był również wiele razy obserwatorem wyborów m.in. na Ukrainie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2021