Rodzinne apokryfy

Koniec lat sześćdziesiątych, Budapeszt. Pewien młodzieniec jedzie autobusem. Pasażer rzuca mu w twarz, że zachowuje się "jak książę Esterházy". Wtedy on wyciąga dowód osobisty i podtyka tamtemu pod nos, by mógł spokojnie przeliterować nobliwe nazwisko.

10.05.2011

Czyta się kilka minut

Taką anegdotę znaleźć można w "Harmonii caelestis". Mniejsza o to, czy scenka taka miała miejsce, czy też została wyreżyserowana po latach, na potrzeby powieści. Ważniejsza wydaje się ambiwalencja wpisana w tę prowokację. Czy afiszowanie się z arystokratycznym pochodzeniem to gest sprzeciwu wobec plebejskiej kultury, zadekretowanej przez demokrację ludową? A może melancholijna zgoda na "konieczność dziejową", która odebrała magnatom wszelkie przywileje? Czy jest to wyraz przekornego arystokratyzmu, czy raczej kpina z genealogii? A może młodzieniec ów najzwyczajniej w świecie... przedstawił się nieznajomemu? "W tamtych czasach - wspomina pisarz - kiedy pytano mnie, czy jestem krewnym, odpowiadałem, nie, nie jestem krewnym, to ja. Nie pozostaję z moją rodziną w pokrewieństwie, tylko jestem jej częścią, jestem nią, ja jestem nią". W gruncie rzeczy Esterházy w całym swoim pisarstwie ponawia ten gest: zbiera rodzinne historie, by się przedstawić. Przywołuje przeszłość w celu pełniejszej autoprezentacji. Ten gest, z pozoru niewinny i naiwny, ujawnia swój wywrotowy potencjał.

Rodzina to ja

Nad Dunajem Esterházych nie trzeba przedstawiać. Z tej arystokratycznej familii wywodzą się liczni możnowładcy, pierwszoplanowi aktorzy na międzynarodowej scenie politycznej (głównie lojaliści, "labance", czyli zwolennicy paktu z Habsburgami), mecenasi sztuki (na dworze Miklósa Esterházy’ego kapelmistrzem był sam Joseph Haydn) i kompozytorzy (jak Pál Esterházy, autor zbioru pieśni nabożnych). Ten świetny ród jeszcze w XX wieku dał Węgrom premiera (Móric Esterházy), znakomitego tłumacza (jego syn, Matyas) i pisarza (jego wnuk, Péter). "W wyobraźni węgierskiej - wywodził ten ostatni - nazwisko mego ojczulka symbolizowało wszystko to, co już na ziemi jest w stanie uczynić życie ludzkie - rajskim...".

Jak pisać z takim bagażem? Jak z wielowiekowego dziedzictwa wysnuć opowieść o sobie samym, zgodnie z dewizą "ja jestem rodziną"? Narzuca się rozwiązanie najprostsze, dobrze umocowane w tradycji literackiej: trzeba napisać sagę, przedstawić dzieje rodu "na przestrzeni epok", rzucić jednostkowe losy na "bogate tło społeczno-obyczajowe". Péter Esterházy potraktował tę formułę epicką z należytą nieufnością.

W odniesieniu do "Harmonii caelestis" zawodzą wszelkie obiegowe określenia. Saga rodzinna? Cóż to za saga, w której pokawałkowane biografie nie składają się w całość, gdzie epicką rekonstrukcję losów podmywa żywioł surrealnej wyobraźni? Cóż to za historia rodzinna, w której autentyczne dzieje stanowią punkt wyjścia dla najbardziej fantastycznych fabulacji i niewybrednych dowcipów? Powieść autobiograficzna? Autor potwierdza tę hipotezę, ale i zastrzega przezornie, że bohaterowie "są postaciami wymyślonymi (...) w rzeczywistości nie żyją i nie żyli nigdy". Postmodernistyczna fabulacja? Tak, ale te frywolne historyjki, snute poza zasadą prawdopodobieństwa, nie są całkiem zwolnione z mimetycznych zobowiązań.

Przywołajmy paradoks z pierwszego zdania powieści: "diabelnie trudno kłamać, kiedy człowiek nie zna prawdy". Jak to rozumieć? Może tak: skoro nie jesteśmy w posiadaniu mocnych kryteriów prawdziwości, nie możemy oddać się tworzeniu "czystej fikcji". To, co bierzemy za prawdę, jest skłamane czy zmyślone, jednostkowe i zbiorowe (rodzinne, narodowe) historie lepi się "z garści rozmaitych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści, legend, wspominków". Brawurową ilustracją tego paradoksu jest pierwsza księga "Harmonii caelestis", zatytułowana "numerowane zdania z życia rodu Esterházych". To trzysta siedemdziesiąt fragmentów, wśród których znajdziemy quasi-biograficzne opowieści, niby-historyczne anegdoty, garść podejrzanych wspomnień, inwentarze, przypisy, trawestacje, pastisze... Zbiór przygodnych zapisków i wypisków, skomponowany według zasady "i tak dalej, wszystko, cokolwiek, na przykład"? Nothing matters, anything goes? Niekoniecznie. Iście barokowy nadmiar skrywa głęboką zasadę jedności: jest nią postać ojca, a właściwie "ojczulka".

Kim jest ojczulek? Pytanie wydaje się źle postawione; ojczulek nie jest, on bywa tym i owym. "To, kim jest ojczulek, nie jest sprawą zamkniętą. Ojczulek będzie się okazywał, ciągle od nowa i od nowa". Okazuje się na przykład palatynem z XVII wieku, zdrajcą powstańczych wojsk Rakoczego, więźniem w obozie w Mauthausen, śmiałkiem, który zdejmuje czerwoną gwiazdę z gmachu budapeszteńskiego parlamentu. Bywa "czarnym rycerzem w czarnej stalowej zbroi", biskupem, "prawdziwym proletem", wielkim wodzem, artystą, intelektualistą, gwałcicielem-pedofilem, ostoją moralności i "straszliwym dziwkarzem". Zdarza mu się upodabniać do Edypa, do "patriarchalnego Vatera", do czarodzieja i do okrutnego tyrana. Wśród ojczulków są "ośmiożebrowi, skrzydlaci, rojaliści, demokraci, zdrajcy, głównie labance, ale także kuruce".

Początkowo wydaje się, że określenie "ojczulek" odnosi się po prostu do wszystkich przodków, jego znaczenie jednak stopniowo się rozszerza, wzbogaca o różne metaforyczne znaczenia. Ojczulek staje się Każdym, Everymanem, a zarazem Nikim - wiecznym podróżnikiem, wędrującym od jednego wcielenia do drugiego. Jest wszystkim i niczym, czystą potencjalnością, możliwością kształtu: "Mój ojczulek zagania gęsi na drodze (mój ojczulek nigdy nie zaganiał gęsi na drodze), ścina trawę w rowie (nigdy nie ścinał trawy w rowie), wystawia dzbanek na sztachety (nie wystawiał dzbanka), ciągnie wodę ze studni (nie; jak to nie, był tym wszystkim (niczym))". Zamiast więc pytać, kim jest ojczulek, zapytajmy o zasadę jego metamorfoz.

Gatunek: ojciec

Wielość ojcowskich wcieleń rozumieć można na kilka sposobów. Najprościej powiedzieć tak: Esterházy przeprowadza systematyczną dekonstrukcję rodzinnego mitu. Wykorzystuje do tego celu hiperbolę i fantastykę (na przykład dorabia swoim przodkom genealogię sięgającą Adama i Ewy), miesza poziomy opisu (każe ojczulkowi cwałować przez "delikatny, siedemnastowieczny opis krajobrazu"), wskazuje na fikcyjny wymiar każdej narracji, na jej skłonność do zastygania w legendę. Przeszłość została wykreowana przez szereg kanonicznych narracji i ten, kto próbuje ją "wiernie odtworzyć", powiela jedynie cudze opowieści. Zamiast tego należy oddać się swobodnemu tworzeniu - wszak "istnieć to znaczy fabrykować przeszłość".

Można też powiedzieć tak: Esterházy pokazuje mechanizmy działania zbiorowej pamięci. Tworzy panopticum społecznych wyobrażeń, w których prawdziwe rozpoznania, przesądy i uprzedzenia, plotki i zmyślenia funkcjonują na równych prawach. Dlatego autentyczny rejestr dóbr ruchomych sąsiaduje z bajkowymi historiami o "zamkach na kurzej łapce, z wieżami, na których furczą chorągwie". W tym kontekście można też zrozumieć ironiczny wydźwięk tytułu. Pra-pra-pra-ojczulek pisarza, Pál Esterházy (1635-1713), stworzył zbiór pieśni pod nazwą "Harmonia caelestis". Nowsze badania wykazały jednak, że większość melodii została skomponowana przez kogoś innego, że nie sposób uzgodnić subtelnych rozwiązań harmonicznych z niską kompetencją muzyczną autora... Esterházy podważa nowoczesną ideę oryginalności i wzorem swojego przodka swobodnie czerpie z zastanego materiału. Pośredniczy w powstawaniu tekstu, który posiada zbiorowego autora. Zestawia ze sobą fragmenty, które nie sumują się w żadną linearną opowieść. Drzewo genealogiczne zmienia się... w genealogiczne kłącze! To prawdziwa artystyczna perwersja - przedstawić dzieje najznamienitszego węgierskiego rodu w postaci rhizomatycznego zlepku, pozbawionego korzeni!

A jak swój zamysł tłumaczy sam autor? W jednym z wywiadów powiada tak: "Czyniąc ojczulka główną postacią tych opowieści, czyli zmieniając każdego w mojego ojczulka, zniszczyłem tabu ojcostwa". Ojcostwo stanowi tutaj wewnętrzną reprezentację wartości etycznych, moralny imperatyw, swego rodzaju "należy, które znajduje się ponad pojęciami". Ojciec "wprowadza się" do nas jako "coś w rodzaju Uber-Ich", a otaczające go tabu to gwarant ładu społecznego i spoiwo porządku symbolicznego. "Sam ojciec to gatunek - mówi Esterházy. - W kulturze europejskiej na dodatek jak najbardziej główny gatunek. Wszystko opowiada o ojcu, to jest kultura z pozycji ojca, przeto otacza go silne tabu, jest niedotykalny. Ja w pierwszej części nieustannie dotykam tego tabu, właściwie dokonuję likwidacji ojca".

Jak jednak "zlikwidować ojca", kiedy stanowi on uwewnętrznioną zasadę naszej egzystencji? Jak dobrać się do niego w powieści, skoro "to, co ojczulek oznacza jako ojczulek, umyka w kręgu oddziaływania słów"? Narzędziem zniszczenia nie jest tutaj bluźnierstwo ani żaden rodzaj symbolicznej przemocy, lecz - "pomnożenie", zwielokrotnienie, puszczenie w ruch obłędnej gry sobowtórów. Ojcobójstwo, rozumiane jako wybicie się na duchową autonomię, okazuje się "całkowicie niepotrzebne". Ojca nie trzeba przezwyciężać, trzeba jedynie osłabić go w sobie. Oddaje to świetnie taka oto humorystyczna recepta: "bądź ojczulkiem, ale w bledszym wydaniu. Jeśli grał w piłkę nożną, ty graj w wodną. Jeśli mówił trzema językami, ty mów dwoma (albo jednym). Jeśli był pułkownikiem ułanów, ty bądź sierżantem. Jeśli miał 184 cm wzrostu, ty miej 178".

W tragikomicznych perypetiach Esterházych przegląda się historia Węgrów, tego - by odwołać się do słynnej frazy Sándora Máraiego - "najbardziej samotnego narodu na świecie". "Ojczulek" staje się symbolem madziarskiego losu, a "rodzina" poczyna oznaczać "ród" i  "naród". Przez pierwszą księgę "Harmonii caelestis" defilują monumentalne, lekko zarysowane postacie o niejednoznacznym (faktyczno-fikcyjnym, dosłowno-metaforycznym) statusie. Druga księga, zatytułowana "Wyznania rodziny Esterházych", w większym stopniu przypomina autobiograficzną opowieść. Ojczulków-tytanów, którzy muszą "pochylać głowę, by nią nie uderzyć w nieboskłon", zastępuje konkretny "tatulek", obdarzony imieniem i losem ojca pisarza, Matyasa.

"Wszystko zaczyna się tu od przerażenia i komunistów, i chyba na tym się też wszystko kończy". Po drugiej wojnie światowej Esterházy dzielą los innych arystokratycznych rodzin: konfiskata i nacjonalizacja majątku, przesiedlenie i planowa deklasacja. Ocknęli się w "nowym, obcym kraju", w którym czekały ich szykany i prześladowania. Nazwisko, które jeszcze niedawno nosili z dumą, stało się "piętnem na czole". Uznani za najniższą kastę ("inteligencja plus wróg ludu"), zostali wypędzeni z Budapesztu, dokwaterowani do wiejskiej rodziny i zmuszeni do pracy fizycznej. Ojciec pisarza, Matyas Esterházy, imał się zajęć rolniczych i rzemieślniczych (został pomocnikiem parkieciarza). Nadaremnie usiłował przystosować się do komunistycznego status quo; aresztowany za polityczne aluzje (w trakcie gry w chińczyka strącał czerwone pionki) i poddany więziennym torturom, nigdy już nie odzyskał emocjonalnej równowagi. Popadł w alkoholizm, zdziwaczał i zdziczał. Dopiero w latach późniejszych - w epoce węgierskiej małej stabilizacji, czyli "gulaszowego komunizmu" Kádára - urządził się jako tako. Nikt nie domyślał się jednak, za jaką cenę.

Ostatnie zdanie "Harmonii caelestis" przynosi obraz ojca siedzącego przed maszyną do pisania: "wali w nią, bije i wychodzą, wychodzą z niej słowa, spadają na biały papier, jedno po drugim, słowa, z którymi on nie ma nic, ale to nic wspólnego". Gdzie indziej Esterházy zdobywa się na nieskromny autokomentarz: "Nie owijajmy w bawełnę, piękna scena, jedno z najpiękniejszych zakończeń powieści, wieloznaczne, bolesne i podniosłe. Tylko że - donosiciel pisze właśnie meldunek". Komentarz ten pochodzi z książki zatytułowanej "Wydanie poprawione"; historia, ta nauczycielka życia, zmusiła pisarza do wprowadzenia istotnej korekty w portrecie ojca.

Ł [ł] <nic>

A było tak: Péter Esterházy oddał do druku swoją sążnistą powieść i postanowił odpocząć po dziesięciu latach pisarskiego mozołu. Przed wyjazdem naszła go chętka, by odwiedzić Instytut Historyczny, węgierski odpowiednik Instytutu Pamięci Narodowej, i zapoznać się z zawartością teczek dotyczących rodziny. Tam poznał prawdę, która przerastała jego najśmielsze fantazje: hrabia Matyas Esterházy był tajnym współpracownikiem służb specjalnych (AVO) o pseudonimie Csanádi. Został zwerbowany w 1957 r. na podstawie jakichś kompromitujących dokumentów i od tego czasu systematycznie donosił na krewnych i przyjaciół. Trwało to przez ponad dwadzieścia lat, aż do roku 1980, kiedy to przeszedł na agenturalną emeryturę.

Péter Esterházy postanowił szczegółowo przestudiować cztery teczki z twórczością ojca. Zrobił wypisy i ułożył je w historię "małą i przerażającą", w "szmatławy kryminał z lat zimnej wojny". Studiowanie teczek zbiegło się z pracami redakcyjnymi nad "Harmonią..."; pisarz czyta ponownie swoje dzieło i odnajduje w nim tajemnicze prefiguracje prawdy o ojcowskim double vie. Dotknięty do żywego, spanikowany, duchowo osłabiony, postanawia "nadać formę tym brudom". Podczas lektury teczek obserwuje siebie "niczym zwierzę" i notuje swoje spontaniczne reakcje z bezlitosną szczerością. Rok później, przepisując całość, dodaje kolejne uwagi (w nawiasach kwadratowych), mniej emocjonalne, przynoszące próbę intelektualnego uporania się z historią rodzicielskiej zdrady. Przygotowując całość do druku, dodaje trzecią warstwę notatek (w ostrych nawiasach). Wychodzi z tego tekst dziwny, wielowarstwowy, a przy tym tajemniczy, co potęguje użycie autorskich skrótów.

"Ł [ł] <nic, wyczerpały się>". Zapis ten oznacza, że autor płakał dwakroć: kiedy przepisywał ojcowski donos w czytelni Instytutu Historycznego i kiedy później przepisywał swoje notatki. Podczas ostatecznej redakcji łez już zabrakło. Czym różnią się kolejne warstwy tego apokryfu? Lektura meldunków wywołuje w pisarzu uczuciowy mętlik. Dominuje wściekłość i żal do ojca, który zawiódł podwójnie, także jako bohater literacki - pamiętajmy, że w tym czasie ukazuje się "Harmonia..." i recenzenci (tudzież kulturalne ciotki z rodu Esterházych) rozpływają się nad monumentalnym portretem patris familiae! W oczach syna ojciec szybko rozdwaja się - na "denuncjatora" i Tatkę ("kocham ojca, brzydzę się agentem"). Stąd tylko krok do próby usprawiedliwienia współpracy. Zapisy pomieszczone w nawiasach kwadratowych osadzają działalność Csanádiego w epoce kadarowskiej, w odniesieniu do której nie działają proste miary moralne. Ojciec, owszem, inwigilował i donosił, ale nie szkodził, przekazywał jedynie nieistotne dane... Przychodzi jednak moment, w którym pisarz ponad "nudą drobiazgów" dostrzega - "okrucieństwo całości". Nie szkodził? Przekazywane przez niego "nieistotne dane splatają się w sieć - pułapkę na ludzi zdanych na łaskę". Nawet jeśli kogoś chwalił za lojalność, pochwała ta pod piórem wroga ludu mogła stać się okolicznością obciążającą. Idąc na ugodę z bezpieką, pomagał władzy i dostarczał jej narzędzi politycznego terroru.

Ostatecznie Esterházy odrzuca relatywizm moralny. Na zasadzie kontrapunktu gromadzi wzmianki o procesach i egzekucjach bohaterów rewolucji węgierskiej, by zestawić ze sobą różne - ugodowe i nonkonformistyczne - postawy. Nic nie umniejsza winy ojca, nic nie usprawiedliwia dokonanego przezeń wyboru; jego życie pozostaje "bezpośrednim (i odpychającym) dowodem na wolną naturę człowieka". W tej bezwzględnie szczerej narracji oskarżenie o konformizm staje się

natychmiast samooskarżeniem - wszak sam pisarz czerpał korzyści z wypracowanej przez ojca pozycji... Dość powiedzieć, że na studia przyjęto go właśnie jako syna TW, choć dyskwalifikowało go arystokratyczne pochodzenie.

Apokryf "Wydania poprawionego" tworzą więc trzy warstwy: w pierwszej dominują emocjonalne reakcje, w drugiej - osąd moralny, a w trzeciej? Może - zgodnie z sugestią znakomitej tłumaczki, Teresy Worowskiej - wybaczenie grzechów? Mielibyśmy wówczas "trzy fazy reakcji na zdradę ojca i trzy wymiary interpretacji: estetyczny, etyczny, wreszcie religijny". Skoro działań Tatki nie sposób usprawiedliwić, pozostaje jedynie trudna sztuka rozgrzeszania i wybaczania. Czy dochodzi jednak do tego rodzaju absolucji? Syn wybiera się szlakiem lokali, w których ojczulek spotykał się z agentami AVO. Czyni to w piątek, celowo inscenizuje coś na kształt drogi krzyżowej, ale cóż, kiedy kawiarnie pozamykano, transformacja ustrojowa odmieniła miejską przestrzeń nie do poznania... Praca wybaczania nie może się zakończyć. Pozostaje uczucie "wygnania z ojca, wygnania z ojcowizny" - i towarzyszące mu doświadczenie niemoty. "Jakbym utracił język. Wraz z ojcem utraciłem język. Zgrabna myśl, najczystsza kokieteria". Najczystsza kokieteria? A jakże! Dowodem na to "Wydanie poprawione" - piękne świadectwo wygnania, potoczysta opowieść o utracie języka!

Reguły gry

Dzieło Esterházy’ego nazywano chętnie świecką ("szyderczą", "środkowoeuropejską") Biblią. "Numerowane zdania" to odpowiedniki wersetów; opowiedziana w nich historia prastarych rodów układa się w coś na kształt Starego Testamentu węgierskiego rodu lub narodu. "Wyznania" to historia ojca i syna, nasuwająca skojarzenia z Nowym Testamentem. "Wydaniu poprawionemu" przypadałaby rola apokryfu, a najpewniej - ze względu na centralną problematykę zdrady - ewangelii Judasza... Te wątpliwe analogie są chyba znakiem naszej bezradności. Rzecz bowiem w tym, że pisarz nie stara się oddzielić prawdy od zmyślenia i nigdzie nie tworzy wersji kanonicznej opowieści. Jego pisanie, powiedziałby, jest raczej natchnionym mnożeniem falsyfikatów, pełnym pasji, bluźnierczym kreowaniem światów i pseudoświatów.

W pewnym miejscu Esterházy opowiada, jak podczas pobytu w wojsku bawił się w donoszenie... na siebie samego: "Z rozkoszą rozbierałem swoje życie na części pierwsze, na kawałki, jak składankę z klocków lego czy lalkę do ubierania, i poszczególne kawałki przesuwałem w różne strony (...) szczere wyznania umieszczałem w całkowicie fałszywym kontekście, a kłamstewka opakowywałem prawdziwymi, łatwymi do sprawdzenia wydarzeniami". To świetny opis metody twórczej węgierskiego prozaika. Słabość do konfabulacji, która (jeśli wierzyć tej anegdocie) kazała pisarzowi denuncjować siebie samego za niepopełnione czyny, nie pozwala mu też przyjąć roli szczerego pamiętnikarza, biografa, kronikarza rodu. Własne wspomnienia, dzieje rodziny i wydarzenia historyczne stają się tu elementem skomplikowanej literackiej gry.

Tak było od początku. Zdumiewający debiut Esterházy’ego, zbiór opowiadań "Fancsikó és Pinta" (1976; polski tytuł - "Nanizane na sznurek"), to opowieść o parze bohaterów wymyślonych. Tytułowe istotki - dystyngowany, roztropny Fancsikó i żywiołowy, szyderczy Pinta - są powołane do życia przez dziecięcego narratora, by "opowiadać rozmaite historyjki, kłamać i złorzeczyć innym".

Poszatkowanym na maleńkie fragmenty tekstem rządzą dziwaczne metafory, nieoczekiwane skojarzenia i językowe automatyzmy. Pozornie anarchiczna narracja funkcjonuje jednak jako apokryf rodzinny. Kilkuletni bohater poszukuje w krainie fantazji alternatywy dla rzeczywistości rodzinnego domu. Rodzice jednak rozstają się i poczynają rywalizować o względy dziecka. Triumf sztuki jest tu zarazem egzystencjalną klęską. Co więcej (to kolejna zasada tego pisarstwa), apokryf rodzinny nadbudowuje się nad historią narodową. Wojenna hekatomba, prześladowania węgierskich Żydów, stalinizm - to ukryte, niedopowiedziane (również ze względu na cenzurę - jesteśmy w kadarowskiej "krainie zapomnienia") tło dziecięcej fantazji.

Wydana trzy lata temu "Niesztuka" dowodzi, że Esterházy nadal bawi się w olśniewające światotwórstwo. Łączy swoim zwyczajem wątki (auto)biograficzne, zmyślenia i najdzikszą fantastykę. Tym razem główną bohaterką czyni matkę, zmuszoną przez dyktaturę proletariatu do pracy w fabryce włókienniczej i poszukującą odskoczni od brutalnej rzeczywistości... w piłce nożnej. Matka otacza miłością i kultem "złotą jedenastkę", legendarną drużynę z początku lat pięćdziesiątych, która zdobyła dla Węgrów olimpijskie złoto i srebrny medal na mundialu w Szwajcarii. Nie jest w tym, rzecz jasna, osamotniona; legenda ekipy Puskása, Kocsisa i Bozsika rosła w siłę, w miarę jak upadała narodowa piłka, gospodarka, sztuka... Matka zdaje sobie sprawę, że inwestuje swoje uczucia w mit, że brnie w "bagno nostalgii, sentymentalne błoto", że oddaje się "kompromitującej zastępczej religii". Uważa jednak, że nie ma wyjścia; "próbuje wszystko zamieniać w boisko", ponieważ szuka punktu oparcia w grze o czytelnych regułach. Jej syn natomiast w swoje piętnaste urodziny "odwiesza szmatę" i postanawia nigdy więcej nie wyjść na boisko.

W "Harmonii..." jest taka wymowna scena: małemu Péterowi udaje się ograć ojca i mówi na głos, że go pokonał. Wtedy jednak "przychodzi mu do głowy, że w ogóle nie sposób go pokonać. Bo nie ma boiska. Albo jest boisko, ale nie ma gry. Albo jest gra, ale nie ma goli. Albo jest gol, ale nie ma sędziego, który go uzna. Albo jest sędzia - ale to on nim jest". Rozumie, że tak czy siak skazany jest na przegraną. I wtedy postanawia wypisać się z wszelkich grupowych rozgrywek, wymyślić inną grę, wytyczyć własne boisko i stworzyć reguły, które pozwolą jemu być sędzią.

Dopiero wtedy może poczuć się wolny, kiedy zdaje sobie sprawę, że "nie ma ani ojca, ani ojczyzny, że ma tylko słowa. I z tych słów tworzy sobie ojca, ojczyznę i gotuje sobie swoją zupę gulaszową".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk literacki, redaktor Magazynu Literackiego „Książki w Tygodniku”, prozaik, eseista, poeta.

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 5/2011