Rewolucja antymoralna

rys. A. Pieniek

13.02.2007

Czyta się kilka minut

JAN STRZAŁKA: - Przez lata badał Pan komunistyczną nowomowę. Jaki jest język tych, którzy rządzą dziś Polską? Prof. Jerzy Bralczyk powiedział, że mówią oni Konopnicką, bo ich mowa jest melanżem języka narodowokatolickiego z populistycznym...

PROF. MICHAŁ GŁOWIŃSKI: - Nie sądzę, by rządzący mówili Konopnicką. Muszę wziąć ją w obronę: jej poezja może się dziś wydawać naiwnie szlachetna, lecz Konopnicka pozostawiła po sobie wiele ostrych opowiadań, które sprostały próbie czasu. To postać nietuzinkowa, poczynając od tego, że była wolną literatką, bo utrzymywała się z pióra, kończąc na tym, że w pewnym momencie podjęła śmiałą decyzję i opuściła męża, by samotnie wychowywać gromadkę dzieci, co raczej nie pasuje do wizerunku narodowokatolickiej matrony. Widzieć w niej matkę chrzestną mowy Prawa i Sprawiedliwości oraz koalicjantów tej partii może jedynie ten, kto z przedszkola pamięta "Na jagody", a z późniejszych lat "Rotę".

Jestem przekonany, że nasza władza mówi Gomułką; zasadniczą różnicę pomiędzy peerelowską nowomową a językiem rządzącej obecnie koalicji widzę w tym, że dziś to wysłowienie można publicznie krytykować. Co bowiem stanowi trwałą cechę nowomowy? Jest nią z pewnością to, co nazwałbym postrzeganiem świata w kategoriach nieufności, wrogości i nieustannej podejrzliwości, a także walki. By nie być gołosłownym: przed kilku dniami usłyszałem w radio wypowiedź senatora z Prawa i Sprawiedliwości, który wyznał, że jego partia musi odbić Warszawę; chodzi, rzecz jasna, o odsunięcie pani Hanny Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska prezydenta miasta. Słowo "odbić" w tym znaczeniu jest słowem wyłącznie militarnym, "odbić" - użyję tu drugiego kanonicznego czasownika - znaczy odzyskać w walce to, co "nam obca przemoc wzięła". Rządzący są przekonani, że muszą "odbić" coś, co im się należy, a co przestało być ich własnością skutkiem politycznego wyboru mieszkańców stolicy - odbić, jak się odbija przysiółek, wieś czy miasto zagarnięte przez wrażą potęgę. Wysłowienie, w którym dominuje słownictwo militarne, zyskuje znowu mocną pozycję. Nic tak nie świadczy o mentalności polityków jak militaryzacja ich mowy.

Arcykapuś

Mowa agresji to mowa tych partii, które pozostają w ciągłej ofensywie, zawsze gotowe do walki z politycznymi przeciwnikami, słuszniej powiedzieć: wrogami. Ogromną rolę w ekspansji języka militarnego odgrywa charakterystyczna dla PiS-u podejrzliwość, co także przypomina wysłowienie peerelowskie. Podejrzliwość prowadzi z kolei do spiskowego widzenia świata, bo jeśli ktokolwiek cokolwiek skrytykuje, pada wówczas odwieczne pytanie: kto za tym stoi? Od pewnego czasu wiemy już, że za wszystkim stoją czerwone pajęczyny, sieci, sitwy, słowem: wszechpotężny Układ. Słowo to, jako takie neutralne, w języku dzisiejszej władzy traci neutralność i oznacza grupę, którą rządzący dezaprobują i pragną zniszczyć. W języku PiS-u nie można powiedzieć: układ premiera Jarosława Kaczyńskiego z wicepremierami Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem, ponieważ to nie jest złowrogi układ, lecz koalicja.

Przykład ten pokazuje, jak się rodzi język jednowartościowy. O ile w PRL-u miał on zakotwiczenie w systemie władzy, której nie można było zmienić ani krytykować, o tyle dziś jednowartościowość, na szczęście, jest głosem jednej z wielu opcji politycznych. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, by publicysta związany z innym środowiskiem politycznym pisał o układzie Jarosława Kaczyńskiego z przewodniczącym Samoobrony. W PiSowskiej nowomowie, podobnie jak i w komunistycznej, funkcjonują gotowe matryce słowne, którymi ci, co rządzą społeczeństwem i pragną władać również językiem, podają gotowe "artykuły wiary", niczym dawni przywódcy obozu sowieckiego, jak np. Breżniew, który użył terminu "realny socjalizm" i odtąd tą matrycą posługiwał się cały świat komunizmu.

Nowomowa przeżyła upadek komunizmu i nie dziwi mnie, że dziś tym językiem posługuje się prawica antykomunistyczna. Język PiS-u świadczy o autorytarno-wodzowskich skłonnościach jego przywódców. Jeśli deklarują oni, że walczą z postkomuną, wszyscy członkowie PiS-u wiedzą, że ta słowna matryca ideologiczna jest dla nich obowiązująca, dopóki nie pojawi się kolejna matryca. Klasycznym przykładem PiS-owskiej mowy agresji było pamiętne wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego na wiecu w Stoczni Gdańskiej, kiedy to premier dychotomicznie podzielił Polaków na tych, którzy stoją po tej stronie, gdzie kiedyś stała "Solidarność", a dziś PiS, oraz na tych, co stoją tam, gdzie przed ćwierćwieczem stało ZOMO. Mowę agresji słyszeliśmy nie tylko w Stoczni, słyszymy ją każdego dnia, stała się dominująca, co przejawia się w traktowaniu osób postrzeganych jako przeciwnicy polityczni, czyli wrogowie, bądź w stosunku - o czym za chwilę - do historii.

Czym jest mowa agresji, przekonaliśmy się również przy okazji sprawy arcybiskupa Stanisława Wielgusa, kiedy zarówno oskarżyciele, jak i obrońcy hierarchy, i to wydaje się najgorsze, przemawiali identycznym językiem, starły się więc ze sobą dwie agresje.

- O arcybiskupie Wielgusie mówiono pogardliwie "arcykapuś"...

- Właśnie chciałem przywołać ten przykład. Celem mowy agresji jest ośmieszenie, niekiedy poniżenie, a czasami unicestwienie człowieka. O każdym, a więc nawet o arcybiskupie, wolno nam myśleć, co się komu żywnie podoba, to kwestia wyboru i smaku, natomiast publiczne nazwanie człowieka pełniącego ważne stanowisko w hierarchii kościelnej "arcykapusiem" świadczy o upadku języka i zwykłym chamstwie. Tak nie wolno mówić nie tylko o duchownych, tak nie wolno mówić o żadnym człowieku. Agresywnych wysłowień, jakie słyszeliśmy przy okazji ingresu abp. Wielgusa, nie można ignorować, bo padły wówczas słowa, które stają się wzorem społecznego mówienia; owych wzorów dostarczają nam niektórzy dziennikarze, którzy specjalizują się w brutalnych atakach na osoby publiczne.

- Wzorów dostarczają nie tylko dziennikarze i nie tylko przy okazji sprawy abp. Wielgusa. Inny ksiądz publicznie nazwany został "nadubowcem"...

- Ale czy na łamach "Tygodnika" wypada krytykować prymasa Glempa? Przyznać zresztą trzeba, że Prymas szybko się zreflektował i przeprosił ks. Zaleskiego za niefortunne i niewątpliwie agresywne słowa.

W ciągu zaledwie jednego roku poziom polskiego dyskursu politycznego obniżył się tak nieprawdopodobnie, że skłonny jestem twierdzić, iż nie przeżywamy żadnej zapowiadanej "rewolucji moralnej", lecz rewolucję antymoralną, ponieważ mowa agresji jest społecznym szkodnictwem. Niesie określoną wizję świata i sankcjonuje czynną przemoc; nietrudno wszak przejść od agresji słownej do agresji w działaniu.

Jakobini A.D. 2007

Zdziwiłem się słysząc, że Jarosław Marek Rymkiewicz wydaje książkę, która stanowi apologię wieszania, jakie wydarzyło się w Polsce podczas insurekcji kościuszkowskiej 1794 roku, kiedy to na Rynku Starego Miasta w Warszawie i przed kościołem św. Anny wieszano targowiczan, marszałków, hetmanów i biskupa, którzy zaprzedali się carycy Katarzynie. Bardziej jednak niż samo "Wieszanie" - znam jedynie fragment opublikowany niedawno w "Dzienniku" - wstrząsnął mną komentarz Cezarego Michalskiego, czołowego dziś publicysty prawicowego, który za dobrą monetę przyjmuje tekst literacki. Powiada Michalski: "Książka Rymkiewicza proponuje konsekwentną do »granic obsesji« refleksję o niemożliwości politycznego liberalizmu w Polsce". Polska jest jego zdaniem krajem "od jakichś 300 lat nieskalanym nawet przez świadomą politykę i przez przedmiotowe uczestnictwo w historii. (...) Rymkiewicz stawia kategoryczną tezę (...), że Polska mogłaby stać się narodem historycznym wyłącznie za cenę utraty niewinności, za cenę królobójstwa dokonanego na Stanisławie Auguście Poniatowskim, tym - jak go nazwał ks. Kitowicz - »śmierdziuchu bezwstydnym«, który na powieszenie zdaniem Rymkiewicza najzupełniej zasługiwał".

Michalski odsądza od czci i wiary zarówno tych (między innymi i mnie), których nie zachwyca ideologia wieszania zdrajców narodowych, od czci odsądza również konserwatystów i "nieporadnie politykujących polskich katolików"; wierzy natomiast, że książkę Rymkiewicza zrozumieją Jarosław Kaczyński i Ludwik Dorn ("choć drżę z lęku, ale i ciekawości, na myśl, jaki morał mogą z niej wyciągnąć").

Z opozycjonistów zrozumie ją zapewne Jan Rokita, nie zrozumie jednak Donald Tusk, albowiem "wybrał liberalizm jako substytut antypolityczności (...) uważając, że Polacy jako naród wcale się do ryzykownej podmiotowej polityki nie garną".

Argumenty Michalskiego wydają się charakterystyczne dla postawy, którą nazwałbym bolszewicko-konserwatywną, co w kręgu abstrakcyjnych idei brzmi niczym oksymoron, ale co odpowiada mentalności dzisiejszych jakobinów. Zwolennikom szubienic wydaje się - by odwołać się do języka XIX wieku - że apologia wieszania utwierdzi naród w jego jestestwie. Rymkiewicz głosi pochwałę królobójstwa, co uważam za historyczną brednię, nad którą nie warto nawet się zastanawiać; przypomnę jedynie piękne słowa Norwida o Polsce jako kraju, który nie zhańbił się zbrodnią królobójstwa. Podejrzewam, że Rymkiewiczowi w istocie nie zależy na prawdzie historycznej; opisując krwawe zajścia w Warszawie i jakobiński spisek ks. Hugona Kołłątaja, który rzekomo zamierzał powiesić Stanisława Augusta, pragnie on przedstawić współczesnym Polakom pewną propozycję... Mam nadzieję, że niewielu przystanie na taki sposób rozwiązywania naszych dzisiejszych konfliktów. W jednej z wcześniejszych enuncjacji Rymkiewicz ubolewał, że w roku 1989 nie wieszano komunistów na ulicach polskich miast.

Facet z peerelowskiej stuzłotówki

- Czy opisana przez Pana postawa bolszewicko-konserwatywna łączy się z tym, co nazywamy polityką historyczną?

- Łączy się, i to bardzo. Francuski socjolog Pierre Bourdieu - do jego dzieł nawiązuję w wielu swoich szkicach - dowodzi, że w każdym społeczeństwie toczy się nieustanna walka o symbole i na symbole, wokół których integruje się społeczeństwo. Czy w Polsce trwa dziś owa walka? Po siedemnastu latach, jakie dzielą nas od przełomu politycznego w 1989 r., widzimy, że partiom prawicowym udało się niemal całkowicie wyeliminować z naszej świadomości symbolikę lewicową, co wydaje się zrozumiałą reakcją na fałszowanie tradycji historycznej przez PRL-owską pseudolewicę. Niemal całkowicie - bo nie do końca. Jesteśmy więc świadkami kolejnego aktu walki o symbole i na symbole, walki, która świadomą decyzją rządzących zaostrza się z dnia na dzień. Codziennie dobiegają nas wieści o sporach wokół patronów szkół, instytucji czy ulic, a więc sporach o polskie uniwersum symboliczne.

Od jakiegoś czasu spieramy się na przykład, czy w IV RP można tolerować ulicę Ludwika Waryńskiego bądź instytucję nazwaną jego imieniem. Przyznam, że to dziwne, by Waryński patronował akademii medycznej, lecz gdy słyszę, że pewien działacz PiS-u oskarża Waryńskiego, jakoby wraz z Różą Luksemburg knuł przeciw Polsce, to chciałbym przypomnieć, że gdy Waryński umierał w carskim więzieniu, na które został skazany za walkę o prawa polskich robotników, Róża Luksemburg liczyła sobie dwanaście lat. Jeśli więc rzeczywiście wspólnie knuli, nie wahałbym się nazwać twórcy Proletaryatu ideologicznym pedofilem! Innym razem czytam, że pewna pani nie życzy sobie pracować w instytucji, której patronuje facet z peerelowskiej stuzłotówki; cóż z tego, że Waryński zmarł kilkadziesiąt lat przed powstaniem PRL i nie odpowiada za to, iż komuniści przywłaszczyli sobie jego legendę i umieścili jego wizerunek na banknocie. Na banknotach drukowanych podczas okupacji widniała podobizna górala, ale czy to powód, by w 2007 r. zgłaszać o to pretensje do mieszkańców Tatr i Podhala?

Rozumiem i solidaryzuję się z tym, że po 1989 r. zmieniano nazwy ulic, które kojarzyły się z postaciami fatalnie zapisanymi w historii Polski, niekiedy nawet zbrodniarzami. Musimy jednak pamiętać, że w XIX i XX wieku tendencje lewicowe były u nas niezmiernie silne, a polska lewica miała swoich wspaniałych reprezentantów. Dam klasyczny przykład niechęci do tej tradycji: dwa lata temu minęła setna rocznica rewolucji 1905 roku, ale bodaj poza artykułem w "Gazecie Wyborczej" i być może jedną sesją naukową rocznica ta przeszła bez jakiegokolwiek echa. Jako historyk literatury przełomu XIX i XX wieku wiem, jakie piętno odcisnął rok 1905 na polskiej myśli, obyczaju i literaturze, dość wspomnieć o powieściach Andrzeja Struga: "Ludziach podziemnych" czy "Dziejach jednego pocisku". Rewolucja ta jest dziś jednak całkiem zapomniana, ponieważ opowiedział się przeciw niej Roman Dmowski i endecja, która wybrała inną wizję polityczną niż PPS i Józef Piłsudski.

Spory wokół ulic nazwanych imieniem Waryńskiego świadczą, że politycy pragną sprawować rządy nad naszym światem symbolicznym i doszczętnie wyeliminować obcą im symbolikę. Łatwo im to przychodzi, bo przywłaszczywszy sobie tradycję lewicową, władze PRL zarazem ją skompromitowały; ale łatwość, z jaką prawica rozprawia się z postaciami takimi jak Waryński, świadczy również o słabości ideowej i intelektualnej współczesnej lewicy.

- W sferze symbolicznej panuje dziś chaos i przypadkowość. W moim miasteczku rodzinnym po 1945 r. głównej ulicy nadano imię Okrzei. Idąc nią, można było skręcić w Dzierżyńskiego, przy której był posterunek MO; była to najkrótsza droga do ul. Broni Pancernej, która pięknie przechodziła w Armii Czerwonej. Można też było skręcić w Buczka, dojść do Marchlewskiego, stamtąd przez Rosenbergów do Nowotki, i już się dochodziło do kościoła. Po '89 kilka nazw zmieniono, nie ma już Nowotki, jest za to Kościelna i Maksymiliana Kolbe, choć główne ulice nadal nazywają się Okrzei i Buczka. Pewno większość mieszkańców miasteczka nie wie, kim byli Stefan Okrzeja i Marian Buczek.

- Pierwszy był bohaterem wspomnianej rewolucji 1905 roku, drugi - więzionym za sanacji działaczem Komunistycznej Partii Polski, a ponieważ we wrześniu 1939 poległ w obronie stolicy, stał się dla komunistycznej propagandy ważnym symbolem, bo z jednej strony był wrogiem i ofiarą ponurych czasów sanacji, z drugiej patriotą. Jaka była prawda, trudno powiedzieć, ponieważ władze PRL, potrzebując społecznej legitymizacji, dokonały kanonizacji Nowotki i innych przedwojennych komunistów, co łączyło się z historycznym fałszerstwem. Jednak w walce o symbole i na symbole nie o Waryńskiego, a tym bardziej nie o Buczka chodzi; rzecz w tym, by zademonstrować, kto tu naprawdę rządzi i ma władztwo nad duszami - a ma je ten, kto panuje nad symbolami.

Walka ta nie dotyczy wyłącznie zjawisk historycznych, ale również religii. Po 1989 r. zrodziły się dwie idee ureligijnienia symboliki narodowej, która z natury jest mocno powiązana z katolicyzmem. Pierwszą z nich była propozycja, by na głowie orła umieścić krzyż, drugą niedawna inicjatywa, by intronizować Chrystusa na króla Polski. Podobna żarliwość nie zachwyciła jednak tych, którzy szczerze troszczą się o wiarę i symbolikę religijną; biskupi skrytykowali tę inicjatywę.

Skoro o symbolach mowa: zauważmy, jak się kreuje dziś bohaterów, a przede wszystkim antybohaterów narodowych, ponieważ symbol to nie tylko znak, ale struktura semantyczna z nadbudowanym znaczeniem, a więc jakieś wydarzenie bądź postać historyczna czy współczesna. Przyjrzyjmy się, jak się obala autentyczne autorytety, jak się lży po ich śmierci bohaterów takich jak Jacek Kuroń czy wyczynia haniebne awantury nad trumną Czesława Miłosza.

Arcykapłan antylustracji

- Jesteśmy świadkami kolejnej kłótni o Miłosza: właśnie toczy się spór o nazwę gimnazjum w Bochni, ponieważ miejscowy radny z PiS-u podejrzewa poetę o brak patriotyzmu. Dyrektor placówki musi się więc zastanowić, nie można przecież pochopnie nadawać szkole czyjegoś imienia, jak to się zdarzyło w innej placówce, którą ochrzczono imieniem Karola Świerczewskiego...

- To byłoby śmieszne, gdyby nie było żałosne. Dziś największym antybohaterem stał się Adam Michnik, którego - jak to niedawno pisał Andrzej Romanowski - prawica kreuje na symbol wszelkiego zła i zagrożenia dla Polski. Michnik jest więc postacią wirtualną, demonem, diabłem z szopki, który w istocie nie ma nic wspólnego z tym intelektualistą, jakiego znają czytelnicy jego artykułów czy książek. Oskarża się go o wszystko, co możliwe, przypisując mu niebywałą potęgę. Maciej Rybiński nazywa Michnika "arcykapłanem antylustracyjnego Kościoła", albowiem "zamykał usta wszystkim, którzy domagali się prawdy o przeszłości", choć nie rozumiem, jakie prawo moralne do odgrywania roli publicznego oskarżyciela ma dziennikarz, któremu jakiś czas temu udowodniono plagiat, a przede wszystkim człowiek, który w czasach PRL nie nadstawiał karku? "Mamy za sobą 17 lat kłamstwa - dowodzi Rybiński - przeciw którym wystarczyła jedna noc papieża studiującego dokumenty Stanisława Wielgusa". Pisze o niedobitkach inteligencji, która przez te lata nie znalazła w sobie siły, by przeprowadzić operację "Prawda", dalej zaś czytamy: "Polska stoi w przededniu rewolucji. Nie rewolucji szubienic, krwi, odwetu, niewinnych ofiar rozszalałych szwadronów śmierci, jak nam to wmawiano, tylko rewolucji moralnej, polegającej na odkrywaniu prawdy, przywracaniu właściwej hierarchii wartościom i prawdziwego znaczenia słowom". Co za dno! Oczywiście, za kłamstwo, straszenie szwadronami śmierci itd. całą winę ponosi Michnik.

- I jego "pióropałkarze" z "Wyborczej", jak z kolei dowodzi Rafał A. Ziemkiewicz, zarzucając Michnikowi, że do swoich oponentów, których posądza o "jaskiniowy antykomunizm", przemawia "mendowskim stylem, jakim Janusz Przymanowski potępiał swoich kolegów po piórze internowanych w stanie wojennym"...

- Niewiarygodny przykład "odnowy moralnej"! Pisałem kiedyś, że im bardziej PRL oddala się w przeszłość, tym bardziej powiększa się rzesza antykomunistów, choć jeśli zważyć na ich postawę w tamtych czasach, trzeba by nazwać ich ówczesny antykomunizm bezobjawowym.

Można i trzeba się zastanowić, co sprawia, że to właśnie Michnik stał się wymarzonym celem ataków prawicy. Po pierwsze, w jego postawie w czasach PRL nie sposób znaleźć słabego miejsca; niejednego irytuje więc, że wykazał się wówczas prawdziwą odwagą i męstwem, że potrafił nadać formę swojej myśli i doświadczeniom, czego dowodem książka "Kościół, lewica, dialog". Przesiedział w więzieniach sześć lat i choć mu proponowano paszport, w ostrym liście pisanym z więzienia do gen. Kiszczaka wykluczył możliwość zamieszkania na Lazurowym Wybrzeżu. Jest więc autentycznym bohaterem, a to wystarczy, by irytował - bo Michnik irytuje - niejednego spośród tych, którzy na bohaterstwo wówczas się nie zdobyli.

- Za to dziś...

- Za to dziś nie brakuje im odwagi, by walczyć z arcykapłanem antylustracyjnego Kościoła i nazywać go głównym ideologiem postkomunizmu.

Podejrzewam, że jednym z powodów wrogości wobec Michnika może być również jego rodowód. Polityczni przeciwnicy Michnika nie mogą się pogodzić z tym, by polskie cnoty uosabiał człowiek, w którego żyłach płynie krew żydowska, ma więc niedobre pochodzenie, a jego rodzice byli komunistami. W atakach na naczelnego "Gazety" wątek antysemicki nie pojawia się wprawdzie bezpośrednio, ale czuć go w całym podtekście kreowania Michnika na wroga. Michnikowi, który był prześladowany w PRL, nie sposób zarzucić, że był tajnym współpracownikiem UB czy osobowym źródłem informacji, ale można go oskarżać o wszystko, co mówił i czynił po 1989 r., co skwapliwie robi na przykład Ziemkiewicz, który nb. pomniejsza nawet fakt, że Michnik siedział w więzieniu - cóż z tego, powiada, Gomułka też był więziony, a niewątpliwie siedział w mniej luksusowych warunkach niż Michnik, któremu pozwolono w więzieniu pisać i czytać.

Michnik irytuje także dlatego, że jest człowiekiem sukcesu: wydał kilka ważnych książek, choć np. Ziemkiewicz twierdzi, że nie czytają ich nawet ci, którzy go uwielbiają, współtworzył najważniejszą polską gazetę itd. Irytuje i jest znienawidzony przede wszystkim z tej racji, że ma poglądy. Spróbowałbym - choć może nie ja powinienem to mówić - spojrzeć na osławione bratanie się Michnika z jego byłymi prześladowcami jako na gest ewangelicznego przebaczenia, lecz kto dziś gotów byłby go za to pochwalić? Niewątpliwie jest on postacią symboliczną, dlatego w walce na symbole i o symbole trzeba go zniszczyć, nazywając "Urbanem III RP" i kreując na arcywroga - ale większość polskiej inteligencji, czyli mówiąc językiem PiS-u: wykształciuchów, ma dziś wszelkie cechy, by ją uznać za wroga IV RP.

- W "Michnikowszczyznie" Ziemkiewicza przedstawiona jest cała galeria wykształciuchów: Barbara Skarga, Leszek Kołakowski, Andrzej Wajda, Czesław Miłosz i niewymieniane z nazwiska "rzesze półinteligencji", "ześwinionej, umoczonej, głupiej, zdeprawowanej peerelem i niezdolnej do rozliczenia się z samą sobą. Inteligencji zastępczej, lewicowej albo z tak zwanego awansu, którą peerel umieścił na miejscu tej prawdziwej, wymordowanej w Palmirach i Katyniu. Michnik taki, jakim wykreował się po roku 1989, był po prostu bohaterem na jej miarę, i na miarę jej potrzeb. Dlatego zakochała się w nim bez pamięci".

- Te oskarżenia służą tworzeniu mitologii. Wydaje się, że obecna polityka historyczna jest swego rodzaju rzutowaniem walki o symbole w przeszłość, co polega na zamazywaniu lub wręcz wymazywaniu przez prawicę pewnych symboli. Pytanie: co się proponuje w zamian? Z pewnością nie promuje się działań niegdysiejszej opozycji demokratycznej, bo to wykształciuchy, zważywszy zaś, że wykształciuchy nie są entuzjastami obecnego rządu, określa się ich mianem postkomunistów. Kuroń, ani tym bardziej Michnik, nie są wskazywani przez prawicę jako wzór do naśladowania. Kiedy niedawno jedna ze szkół warszawskich chciała przyjąć imię Kuronia, zaprotestowała pewna działaczka PiS, twierdząc, że jego biografia budzi wątpliwości.

W sferze symbolicznej panuje zatem pustka. Powstanie Warszawskie to jedyny niepodważalny symbol akceptowany przez dzisiejszą politykę historyczną prawicy, nawet ono jednak jest akceptowane dość, że tak powiem, prostodusznie. Tworzy się jego heroiczną legendę, lecz kto dziś zastanawia się nad kosztami, kto przypomina o tragicznym losie pokolenia akowskiego i losie miasta, które zostało zrównane z ziemią? O Powstaniu mówi się stylem sienkiewiczowskim; zresztą kariera Sienkiewicza w dzisiejszej Polsce jest godna uwagi, bo znów jest on przeciwstawiany Gombrowiczowi. Wracając do Powstania: rodzi się pytanie, czy ten wielki symbol nie został przywłaszczony przez PiS?

Prof. Michał Głowiński jest historykiem i teoretykiem literatury, a także autorem prac o języku PRL-owskiej propagandy ("Nowomowa po polsku", "Marcowe gadanie", "Peereliada", "Końcówka") i zbioru "Pismak 1863 i inne szkice o różnych brzydkich rzeczach". Jest też prozaikiem (cykl prozy wspomnieniowej rozpoczęty "Czarnymi sezonami"). Problematyce paradygmatu symbolicznego poświęcił tomy "Dzień Ulissesa i inne szkice na tematy niemitologiczne" oraz wydany właśnie "Monolog wewnętrzny Telimeny i inne szkice".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007