Raperzy po przejściach

Marcin „Abradab” Marten i Michał „Joka” Marten z Kalibru 44: Po przeciętnym 40-latku widać, jakiej muzy słuchał w młodości: czy był punkiem, metalem, czy hip-hopowcem. Chociaż pracuje w korpo, jego przeszłość widać w drobiazgach, ubraniach, słowach.
Abradab i Joka na scenie / Fot. Jacek Domiński / REPORTER
Abradab i Joka na scenie / Fot. Jacek Domiński / REPORTER

Zaczynali w 1994 roku – w czasach, kiedy Polska nie znała hip-hopu. Szybko stali się sensacją. Ze swoim psychodelicznym, agresywnym stylem rapowania i tekstami, w których eksplorowali ciemne strony psychiki, Kaliber 44 stał się zjawiskiem na polskiej scenie muzycznej. W 1998 r. rozstali się z jednym z założycieli zespołu, legendarnym Magikiem, który dwa lata później wyskoczył z okna swojego mieszkania w Katowicach. Nagrali jeszcze jedną płytę i zniknęli. W tym czasie Marcin „Abradab”, starszy z braci Martenów, założycieli Kalibra 44, zdążył dorobić się solowej marki. Jego „Czerwony album” z 2004 r. ma już status klasyka polskiego hip-hopu. Michał „Joka” Marten pracował w Stanach Zjednoczonych. Na scenie pokazywał się tylko okazjonalnie. Obaj założyli rodziny. Kilka razy zapowiadali powrót, ale na scenie pojawili się tylko na kilku koncertach w 2013 r. Teraz, po prawie 16 latach, wrócili na stałe – z nowym albumem „Ułamek tarcia”. Nawiązują w nim do swoich źródeł – stylu zwanego „hardcore psychorapem”.
MS

MARIUSZ SEPIOŁO: Od czego się zaczęło?

JOKA: Od energii.

ABRADAB: Ta muzyka sama do nas dotarła. Na początku nie był to nawet prawdziwy hip-hop, tylko jakieś popowe rzeczy. Pierwsze dotarły tutaj zespoły, w których biali kolesie uprawiali melorecytację. Nagrywaliśmy to wszystko na taśmę i przewijaliśmy do momentów, w których pojawiało się to dziwne skandowanie.

Byliśmy dzieciakami. Podobnie dzisiaj jest z popularnością Gangu Albanii u „gimbusów”. Koleś potnie sobie twarz, wciągnie koks i małolaty szaleją, bo świat, w którym króluje Popek, wydaje im się taki nieosiągalny i atrakcyjny. My też w chory sposób jaraliśmy się amerykańską gangsterką, też chcieliśmy być takimi twardymi skur...synami.

Joka: Próbowaliśmy nawet łobuzować, ale jak komuś zrobiliśmy krzywdę, to nam się robiło przykro (śmiech).

ABRADAB: Później odkryliśmy, że hip-hop jest samowystarczalny. Przez lata rozkminialiśmy, jak zrobić takie podkłady, jak ma De La Soul. I kiedy odkryliśmy, że to są zapętlone sample i podłożone do tego werble, złapaliśmy się za głowę: „To tak można?!”.

Byliście pierwsi w tym gatunku.

JOKA: W Katowicach wtedy nikt tego nie słuchał. Fajnie było odkryć hip-hop w czasach, kiedy jedyną muzyką były „Dmuchawce, latawce, wiatr” w „Lecie z Radiem”. Zrobiliśmy sobie w uszach kolczyki, założyliśmy szerokie spodnie, chodziliśmy po osiedlu i rapowaliśmy gdzieś na ławkach. Potem były programy „Yo! MTV Raps” i „MTV Raps”. Nagrywaliśmy je na VHS i oglądaliśmy po trzydzieści razy każdy odcinek. Puszczaliśmy to w domu, sąsiadki nie mogły pojąć, jak można słuchać czegoś takiego. A potem zaczęliśmy robić coś własnego.

Mieliście własny styl czy naśladowaliście innych?

ABRADAB: Rapowaliśmy: „Bierz mój image”. Czyli: albo nas kupujesz, albo nie. Dbaliśmy o to, żeby nie stać się czyjąś kopią, żeby nie mówić o czymś, co nas nie dotyczy. Przesiadywaliśmy na osiedlu, piliśmy browary. Byliśmy takimi nieszkodliwymi blokersami. To była nasza codzienność.

Ale na pierwszej płycie rapowaliście raczej o tym, co działo się w Waszych głowach, a nie na osiedlu.

ABRADAB: Dwóchartystów, będących w tej samej sytuacji, opowie o niej w zupełnie inny sposób. Bo każdy mówi przede wszystkim o sobie. O swoich przeżyciach, które przepuszcza przez wewnętrzny filtr. Poza tym byliśmy młodzi. Każdemu dzieciakowi wydaje się wtedy, że jest wyjątkowy. Ma za sobą pierwsze doświadczenia, miłości, może kontakty z jakimiś substancjami psychoaktywnymi. Zaczyna się oryginalnie ubierać, żeby tę wyjątkowość podkreślić.

Dopiero po latach zakłada garnitur, uniform. Zaczyna wyglądać i zachowywać się jak inni. Z wiekiem przychodzą też refleksje. Zadajesz sobie pytanie: dobra, o sobie się już dużo dowiedziałem, ale co ja wiem o świecie? Zaczynają się otwierać oczy. Pojawia się kwestia przyszłości, pieniędzy, dobrej pracy, rodziny.

Dlatego po 16 latach od poprzedniej płyty rapujecie o „Nieodwracalnych zmianach”?

JOKA: Nawiązujemy do klimatu z pierwszej płyty, do psychorapu. Nieodwracalne zmiany to też zmiany w głowach, wywołane przez pewne substancje psychoaktywne.

ABRADAB: Oczywiście staramy się być autoironiczni, robimy sobie z tego bekę. Nie czujemy się zszargani przez życie, jesteśmy w pełni sił. Ale przez lata byliśmy postrzegani jako piewcy marihuany, dlatego dzisiaj chcemy trochę mrugnąć okiem, powiedzieć: zmieniliśmy się, nie wciągniecie tygrysa z powrotem do dżungli.

Powiedzieliście niedawno, że trzeba dojrzeć, żeby w ogóle wyjść na scenę. Dojrzeliście?

JOKA: Może zabrzmię nieskromnie, ale myśmy zęby na tym zjedli. Już na początku nauczyliśmy się, że trzeba brać odpowiedzialność za to, co i jak się mówi do ludzi. Trzeba pamiętać, że słowa zostaną na zawsze, że ludzie będą pamiętać. A ty po latach będziesz musiał spojrzeć w lustro.

Mam 13-letnią córkę. Chodzi do szkoły muzycznej. Już dwa lata temu koniecznie chciała coś nagrać i wpuścić do internetu. Tłumaczyłem jej: „Zrobisz jakiegoś puszka-okruszka i będzie się to za tobą ciągnąć do końca życia”. Dziś możesz opublikować byle co, jednym kliknięciem. Nie chodzi o jakąś autocenzurę. Ale musisz sobie wyobrazić konsekwencje tego, co za chwilę powiesz do mikrofonu.

Jak się zmienia perspektywa rapera przed czterdziestką?

ABRADAB: Zawsze było dla mnie ważne, żeby nie narazić się na śmieszność. Jak miałem dwadzieścia lat, to mi się wydawało, że granie do czterdziestki już będzie lekką przesadą. Ale teraz patrzę na amerykańskich raperów – Busta Rhymes, KRS-One, Method Mana – wszyscy są starsi ode mnie, a dają radę. Nie stali się śmieszni, karykaturalni. Krytycy muzyczni czasem pytają, czy w tym wieku nie powinni już sobie darować. Ale po co, skoro młodsi nie potrafią lepiej. Hip-hop przetrwał gorsze czasy. Dzisiaj nie słuchają go już tylko dzieciaki, ale i kumple w moim wieku.

Dorastaliśmy razem z hip-hopem. Nie staliśmy się dużymi dziećmi w krótkich spodenkach, robimy dojrzałą muzykę. Wiarygodną – o to przecież chodzi.

O czym dzisiaj chcecie opowiadać?

ABRADAB: Dobrze byłoby wiedzieć, co mają w głowach 13-latki. Ale siłą rzeczy wiemy o tym trochę mniej. Za to rzeczywistość trzydziestoparolatków mamy na bieżąco. O ile kiedyś szerokim łukiem omijaliśmy poważne sprawy, o tyle dziś coraz trudniej nam od nich uciec. Coraz częściej wypuszczamy się na społeczny rewir. Kto wie, czy niedługo nie popełnimy czegoś politycznego. To naturalne, bo częściej mamy z nimi do czynienia. Mam nadzieję, że za 15 lat nie będziemy nawijać o reumatyzmie.

Czujecie się reprezentantami Waszego pokolenia?

JOKA: Chyba nie wziąłbym na siebie takiej odpowiedzialności.

ABRADAB: 20 lat temu ludzie z pokolenia moich rodziców byli szarzy i nieciekawi. Dzisiaj po przeciętnym czterdziestolatku widać, jakiej muzy słuchał w młodości: czy był punkiem, metalem, czy hip-hopowcem. Chociaż pracuje w korpo i biegnie w wyścigu szczurów, jego przeszłość widać w drobiazgach, ubraniach, słowach. W tym czuję łącznik z własnym pokoleniem.

A materialnie? Niemarzycie o mieszkaniu na kredyt i wakacjach w Tajlandii?

ABRADAB: W ograniczonym stopniu. Nie ciśnie mnie, żeby podporządkować całą pracę dorabianiu. Ale to też się zmienia. Generalnie wszyscy lubimy ładne rzeczy, dobre samochody, dobre jedzenie. Jakiś czas temu, jeszcze w lepszych czasach, zabrałem się za budowę domu. Ale nie było mnie stać, żeby go skończyć, więc stoi i czeka na lepszy okres. Nie przewrócę przecież swojego życia do góry nogami dla pieniędzy.

Co innego chęć stabilizacji. Taką potrzebę miałem już dawno. Jako młody chłopak zawsze chciałem mieć rodzinę, dzieci. Kręciło mnie ojcostwo. I chciałem kiedyś mieć do kogo wracać. Kiedy byłem w twoim wieku, rodziła mi się pierwsza córka.

W takiej sytuacji szybko przestaje się być idealistą.

JOKA: Nie można nim być przez całe życie. Jasne, że zależy nam na uznaniu publiczności, żeby płyta się sprzedała, a ludzie przyszli na koncert. Myślimy o tym. Nie tworzymy dla szuflady.

ABRADAB: Granie muzyki to wieczna loteria. Albo ci się uda, albo nie. Albo przeżyjesz, albo poczekasz jakiś rok, żeby wyszła nowa płyta. Jak się ciężko pracuje, to można przeżyć. Wiadomo, jak płyta się nie sprzeda, to boli. Ale bardziej dlatego, że poświęciłeś kupę czasu i roboty, a ktoś inny tego nie docenił.

JOKA: Ludziom się wydaje, że w tej branży jest tylko miło i przyjemnie: tylko imprezy, laski i używki. A bywa kwaśno. I to częściej niż w „normalnej” pracy. Ja nie ukrywam, że w pewnym momencie poczułem się tym wszystkim zmęczony. Wykańczała mnie nieregularność, wieczny melanż, życie w trasie. To bywa fajne, ale niekoniecznie przez siedem lat bez przerwy. Powiedziałem sobie: „dość”. Wyjechałem do Stanów, jeździłem tam na ciężarówce. To nie był żaden „amerykański sen”, tylko ciężka robota.

Zdecydowaliście się na tę loterię. Wasz wybór.

ABRADAB: Z wyboru to możesz zostać rzemieślnikiem. Nauczyć się stolarstwa. Ale nawet jako stolarz, jeśli będziesz miał potrzebę ekspresji, zamiast stołków kuchennych zaczniesz robić dzieła sztuki. Bycia artystą nie da się nauczyć.

Dlaczego nazwaliście nowy album „Ułamek tarcia”?

JOKA: Na początku tak się nazywaliśmy, tylko że po angielsku – Fraction of Friction. Usłyszeliśmy to w kawałku Cypress Hill „How I Could Just Kill a Man”. Spisywaliśmy wtedy teksty fonetycznie, żeby się dowiedzieć, o czym oni tam w ogóle nawijają. I nam się spodobało.

ABRADAB: Chcemy pokazać, że to „tarcie” jest potrzebne, żeby znowu coś zaiskrzyło. Że czasem trzeba się pokłócić, żeby wyszło z tego coś dobrego. To jak z „Nieodwracalnymi zmianami”, czyli naszym pierwszym singlem. Taki sygnał do młodszego pokolenia, że nie jesteśmy znikąd. Nie spadliśmy z chmury, tylko mamy swoje korzenie, które wpływają na nas do dzisiaj.

Nie baliście się tej konfrontacji po latach z legendarnym Kalibrem?

JOKA: Może przez chwilę. Ale wydaliśmy płytę i widzimy, że warto było. Odzew jest pozytywny.

ABRADAB: Trzeba było to wziąć na bary. Mamy się bać własnego cienia? Myśleć, że tyle zrobiliśmy, że teraz musimy się przed tym chować? To jest nasze. Poświęciliśmy temu pół życia, nie zamierzamy się tego wstydzić. Zobacz (podwijają rękawy koszuli), co tu jest wytatuowane? Nie „Abradab”, nie „Joka”, tylko „Kaliber 44”.

Nie chcemy się odcinać od samych siebie. Chociaż jest ostatnio taka moda. Sporo „ulicznych” składów głosiło kiedyś nienawiść i brak tolerancji. Teraz to do nich wraca jak bumerang i trafia ich w pysk. Bo dojrzeli, nie chcą, żeby ludzie krzyczeli na ich koncertach „CHWDP”. Chcą pokazać, że myślą, czują, analizują rzeczywistość. Ale ludzie pamiętają im tylko, że „nienawidzą policji” i nawołują do kradzieży.

Czy hip-hop ma jeszcze coś ważnego do powiedzenia?

JOKA: Uwielbiam go właśnie za to, że ma w sobie wolność, może mówić o wszystkim. W Polsce widać, że hip-hop ma na siebie pomysł, że raperzy się nie ograniczają. Są tacy, jak Gang Albanii, i tacy, którzy angażują się w społeczne tematy, jak L.U.C. W hip-hopie nie ma granic. Ważne tylko, żeby docierał do odbiorców. Póki do nich trafia – żyje.

Kiedyś było Was trzech: Abradab, Joka i Magik. W poprzednim roku minęło 15 lat od jego śmierci.

ABRADAB: Nie chciałbym roztrząsać tematu, o którym nie wiem wystarczająco dużo. Z Magikiem rozstaliśmy się w 1998 r. Poszedł własną drogą, miał do tego prawo. Dwa lata później popełnił samobójstwo. Wydaje mi się, że przez nadwrażliwość.

JOKA: Nie miał łatwo. Chodziliśmy razem do podstawówki, która do dzisiaj ma nie najlepszą opinię. Na korytarzach działo się tam wszystko, co można sobie wyobrazić. Kto wtedy nie dawał rady, może mieć bliznę do dzisiaj. A Magik, ze swoją nadwrażliwością, miał dwa razy trudniej.

Powiedzieliście, że oprócz muzyki to właśnie Magik najbardziej na Was wpłynął.

JOKA: To był prawdziwy buntownik.

ABRADAB: Niesamowicie utalentowany. Z niego te słowa po prostu wypadały. Miał pozapisywane całe zeszyty, a jeszcze mówił, że nie wszystko się nadaje, że to „tylko dla niego”. Poza tym miał muzyczną intuicję. Chociaż nie grał na żadnym instrumencie, potrafił fajnie składać dźwięki.

Miał gorszą sytuację niż my. Musiał walczyć o to, żeby móc zostać raperem, a nie jak wszyscy iść do zwykłej roboty, na kopalnię. W nim to wszystko kipiało.

Nie boicie się, że powiedzą: odcinają kupony od przeszłości, od kultu Magika?

ABRADAB: Spodziewamy się hejtu – że robimy to dla pieniędzy. Ale na takie zaczepki jesteśmy już trochę za starzy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016