Punkt widzenia

Serca naprawdę mamy dobre. To, nad czym jeszcze można by teraz popracować, to przełożenie odruchów na systematyczność.

18.07.2016

Czyta się kilka minut

Szymon Hołownia /  / Fot. Marek Szczepański dla „TP”
Szymon Hołownia / / Fot. Marek Szczepański dla „TP”

W Południowej Afryce trwa właśnie zima. Tym większy szacunek należy się załodze hotelu Windmill Hotel w Bloemfontein w prowincji Wolne Państwo, która pod koniec miesiąca zaopatrzy się w zimowe ciuchy, jedzenie i ruszy na ulicę, by rozdać to wszystko bezdomnym, a przede wszystkim – by spędzić noc w warunkach, w jakich oni śpią na co dzień. Z podziwem czytałem w lokalnej prasie, z jaką pomysłowością i zapałem pracownicy hotelu starają się wciągnąć w swoje działania mieszkańców. Ruch „Sleep Out”, który wystartował w Australii w 2006 r. z pomysłem corocznej przeprowadzki na ulicę szefów wielkich firm i innych osób, którym życie obrodziło dobrami, w RPA przyjął się wspaniale. Kolejna edycja akcji „CEO Sleep Out” (CEO, chief executive officer, to po naszemu szef) odbędzie się 28 lipca w Johannesburgu.

Wiele razy pisałem o tym pomyśle z entuzjazmem. Tu nie chodzi nawet o to, ile tym ludziom uda się przy okazji zebrać rzeczy i kasy (bo tę zbierają też i przekazują organizacji zajmującej się tym problemem nie tylko od święta). Główna siła tej akcji (przynajmniej w moim odczuciu) tkwi w budzeniu wrażliwości, w tym, że naprawdę nie da się już żyć tak samo i tak samo chodzić po ulicach, gdy się na nich leżało, a zamiast patrzeć ludziom w oczy – miało się przed oczyma ich kolana.

Z pomaganiem w RPA, uważanej (i słusznie) za jeden z krajów, gdzie rozwarstwienie społeczne i zagrożenie przestępczością są największe, to w ogóle ciekawa sprawa. Badania pokazują, że w pomoc innym stale angażuje się aż 93 proc. mieszkańców: 54 proc. przekazuje pieniądze, 31 proc. – jedzenie albo dobra materialne, 17 proc. pracuje jako wolontariusze. W Polsce badania TNS Polska wskazują, że na wsparcie akcji dobroczynnej zdecydowało się w 2014 r. 75 proc. Polaków. 41 proc. zrobiło to wrzucając datek do puszki, 34 proc. przekazało swój odpis podatkowy, a 20 proc. kupiło jakiś gadżet (np. świecę Caritas).

Raport stowarzyszenia Klon/Jawor z 2013 r. mówi, że w wolontariat angażuje się u nas ok. 18 proc. społeczeństwa. Gonimy więc RPA (porównując skalę darowizn finansowych, warto pamiętać, że odpis podatkowy to nie są nasze pieniądze, tylko już publiczne) – i świetnie. Jeśli coś może martwić, to jedynie dramatycznie niski (w skali kraju) odsetek ludzi decydujących się na wsparcie jakiejś organizacji dobroczynnej przelewem („Newsweek Polska” cytował badania OBOP, z których wynika, że zachowuje się tak ok. 3 proc. z nas).

Serca naprawdę mamy dobre. To, nad czym jeszcze można by teraz popracować, to przełożenie odruchów na systematyczność. Hektolitry atramentu wylano na dowodzenie, że cechą naszego narodowego charakteru jest niezwykła wręcz umiejętność organizowania zrywów, znacznie mniej zaś ochota do działań systematycznych i organicznych. W dziedzinie działań dobroczynnych wielu robi, co może, by jedynym modelem polskiego wspomagania nie było wzięcie udziału w zbiórce na leczenie konkretnego człowieka (choć to też, rzecz jasna, szlachetny cel – lwia część pieniędzy przekazywanych w odliczeniach podatkowych trafia właśnie na subkonta zakładane przez fundacje dla poszczególnych podopiecznych). Chodzi o coś innego – o działania systemowe i edukacyjne, o profilaktykę i długofalowe projekty terapeutyczne. Innymi słowy: o coś, co na trwałe zmieni i dających, i obdarowanych. Paradoks polega na tym, że w debatach o pomaganiu często apeluje się, aby dawać „wędkę”, a nie „rybę”; gdy jednak przychodzi co do czego, wolimy dawać „rybę”.

Ten „zrywowy” mechanizm pomagania widać w polityce, ale i w Kościele. Już parę lat temu moi znajomi duszpasterze żalili się, że praktykowanie religijności od wielkiego dzwonu czy rocznicowej mszy przeniosło się na zjawisko mentalności „projektowej”. Że ludzie przyjdą na „event”, na fajny koncert, na mocne rekolekcje, na wyrazistego kaznodzieję – ale zaraz później odchodzą, czekając na kolejną erupcję wrażeń. Nie budują wspólnoty, lecz grupę mobilnych widzów.

Ale i na tym przecież da się coś stworzyć. Fenomen akcji „Sleep Out” polega na tym, że ludzie mają okazję na chwilę zmienić perspektywę; że nie mogą wyłącznie patrzeć czy słuchać, muszą wziąć udział. Co sobie z tym później zrobią, ich rzecz. Ja wiem po sobie, że odkąd pierwszy raz usiądzie się przy bezdomnym na ulicy, weźmie za rękę chorego w hospicjum i pobawi się z dzieckiem-uchodźcą, nie da się patrzeć na świat tak, jak dotychczas. Człowiekowi zmienia się jakoś chemia w mózgu i to przemodelowuje wszystko, zwłaszcza nawyki związane z dzieleniem się z innymi.

Wypadałoby życzyć wszystkim, którzy zjadą zaraz do Polski na Światowe Dni Młodzieży, żeby nie tylko wzięli udział w tym, co się tam będzie działo, ale żeby wyjechali od nas inaczej widząc życie. Te dni przyniosą owoc nie wtedy przecież, gdy uda się sprawnie przerzucić milion ludzi z miejsca na miejsce, wyżywić ich i zapewnić im łączność telefoniczną, ale wtedy, gdy za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat któraś z wielkich postaci katolickiego świata powie w jakimś wywiadzie: „Nawróciłem się w 2016 r. w Krakowie”. Gdy ktoś nauczy się tu widzieć ponad językiem, kolorem skóry i społecznym statusem. Gdy dotrze do niego, że bratem nie jest tylko człowiek mojej krwi, ale każdy, za kogo On tę krew wylał. Siedząc na polu w podkrakowskich Brzegach i słuchając jednego z największych papieży, jakich Bóg dał Kościołowi, zrozumie, że chrześcijaństwo nie jest o władzy, lecz o służbie. I poleci coś z tym zrobić, jak uczniowie Jezusa, którzy nie wracali do domów, by następnie opracować program duszpasterski i serię wykładów, tylko bez opamiętania brali się do roboty.

Wątpię, czy ten papież kiedyś jeszcze przyjedzie do Polski. Mamy teraz jedyną szansę, by spotkanie z nim nie było pobożnym eventem, zwieńczeniem czyichś karier kościelnych i klejnotem w koronie karier państwowych. Albo zmieni nas to krótkie spotkanie z człowiekiem, który ma w nosie posiadanie i osiąganie, bo wystarczy mu to, że jest i że jest w ręku Boga, albo nie. I będziemy czekać na kolejne, mocniejsze doznania.

Większość z nas nie doczeka. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2016