Przez kury taka złość poszła

„Chcemy, żeby było, jak jest, a nie żeby śmierdziało” – mówią ci, którym w słynnych podlaskich Kruszynianach grozi widok z okna na wielkie fermy drobiu. „Jak można rolnikowi zabraniać się rozwijać?” – pukają się w głowę inni.

28.06.2021

Czyta się kilka minut

Okoliczni mieszkańcy oraz właściciele gospodarstw agroturystycznych protestują przeciwko budowie ­przemysłowych kurników w pobliżu cennych przyrodniczo terenów. Kruszyniany, 11 lipca 2019 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA
Okoliczni mieszkańcy oraz właściciele gospodarstw agroturystycznych protestują przeciwko budowie ­przemysłowych kurników w pobliżu cennych przyrodniczo terenów. Kruszyniany, 11 lipca 2019 r. / AGNIESZKA SADOWSKA / AGENCJA GAZETA

Nazywam się Dżenetta Bogdanowicz i jestem Tatarką, ale przede wszystkim Polką. Przyjechałam z Wielkopolski – przedstawia się, ale o kurnikach rozmawiać nie chce. Gdy więc Bronisław Talkowski, przewodniczący Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Kruszynianach przedstawia nas sobie, od razu zastrzegam, że chcę mówić o jej restauracji, odbudowanej po pożarze w 2018 r. Tatarskiej Jurcie, bo jej historia stanowi odbicie dziejów samych Kruszynian.

Ale zacznijmy od początku. Wertuję książeczkę od Talkowskiego pt. „Jest w tej wsi coś niezwykłego”, w której etnografowie o Kruszynianach piszą: „Przez wieki mieszkali w niej razem wyznawcy islamu, prawosławia, judaizmu i katolicyzmu. Mieszkali nie tylko obok siebie, ale i ze sobą. Wspólnie pracowali, a niekiedy wspólnie świętowali”. Mówi też o tym Dżemil Gembicki, opiekun meczetu, gdy żartuje, że ze wspólnych świąt to same problemy, bo nie ma kiedy pracować. Za meczetem leży mizar, cmentarz polskich muzułmanów, a przy wjeździe do wsi stoją krzyże: katolicki i prawosławny.

Meczet i mizar ściągnęły tu i Bogdanowicz, i Talkowskiego, a także uwagę Polski. W Kruszynianach mieści się centrum kultury tatarskiej, a meczet ma status pomnika historii i jest miejscem żywej wiary, na mizarze cały czas odbywają się pogrzeby. Wieś licznie odwiedzają dziś turyści, choć jeszcze nie tak dawno była na skraju wymarcia. Kilka lat temu okolicą wstrząsnęła jednak wieść, że tuż za Kruszynianami ma powstać ferma na 240 tys. brojlerów. W wyniku protestów inwestor, Marek Mentel, przeniósł się kilka kilometrów dalej, za Górkę, ale i tam spotkał się z oporem. Mówi, że wygrał w sądzie, ale prace stoją. Drugi inwestor, Adrian Pieśluk, chce również budować kurniki. Na 89 tys. brojlerów, między Górką a Kruszynianami. Decyzja ma zapaść w połowie lipca, więc mieszkańcy, a w ślad za nimi media biją na alarm: tatarskie dziedzictwo zagrożone, natura w niebezpieczeństwie, będzie smród.

Ale jak to bywa z polskimi sporami, tak i w tym chodzi o coś więcej.

Nawałocz

– Mam korzenie udokumentowane na ziemiach polsko-litewskich od 1397 r. – mówi Talkowski. – W Kruszynianach od 1697 r. Jestem w prostej linii potomkiem pułkownika Samuela Krzeczowskiego, którego król Jan III Sobieski osadził tu wraz z oddziałem. Ojciec zawsze mówił: syneczku, jak kiedyś cię będzie stać, postaw tu dom. Na tej ziemi, którą nadał Tatarom król.

Talkowski tu się urodził, ale dorosłe życie spędził w Białymstoku, także na emigracji, w Kanadzie i USA. Tuż po wojnie jego ojciec został wywłaszczony, ziemię włączono w PGR.

Gdy komuna padła, ziemię wyprzedano za bezcen, a gminie i mieście Krynki wciąż ciężko się podnieść. Na tym tle Tatarzy to ludzie sukcesu, którzy odbudowali Kruszyniany, ale to tylko część tej opowieści, bo region chcą budować na nowo także przyjezdni. Mówią tu na nich „nawałocz”. To chwast, co się nawlókł na te ziemie, jak miastowi, którzy za pieniądze zarobione w Warszawie pokupowali domy i teraz udają swojaków.

– Wśród nich są paniusie, które dzwonią na policję, bo kogut pieje rano, i wielcy greenpeace’owcy, co własne szambo wylewają na pola, a kury im śmierdzą. Chcą z nas zrobić zielone płuca Polski, a jedzenie skąd? Z Chin? Wolę nasze kurczaki, od rolnika, jak dawniej – takie opowieści słyszę na rynku w Krynkach, gdzie próżno szukać zrozumienia dla argumentów Stowarzyszenia Doliny Nietupy.

Stowarzyszenie jest stroną w sporze, a prezesuje mu Maciej Sidorowicz, znany szerzej z telewizyjnego programu „Rolnicy. Podlasie”. Nie jest Tatarem, ale jest tutejszy. Z ojcem Pieśluka chodził do podstawówki, z Mentlem też się zna.

– Do jednego i drugiego pojechałbym pomóc, traktor z pola wyciągnąć na przykład, tylko że żaden do mnie nie zadzwoni. Nie pamiętam, kiedy ostatnio normalnie rozmawialiśmy. Tylko wyzwiska – zapewnia Sidorowicz.

– Blokujecie im interes – zauważam.

– Bo trzeba zachować te tereny w takim stanie, w jakim są. Ich zapóźnienie dziś jest zaletą – odpowiada prezes, który uważa przyciąganie „nawałoczy” za dobry kierunek rozwoju. – Wiele razy podnosiliśmy też argumenty o ptasiej grypie i co? Afera na cały kraj, gazowane całe kurniki, problemy z utylizacją. A jak u nas zakopaliby kilkadziesiąt tysięcy sztuk drobiu, to byłby fetor nie do opisania i skażenie wód gruntowych.

Drogi mamy gówniane, rozjeżdżą. Praca w kurniku? Tam wszystko zautomatyzowane. Ot, zlecenie, dla paru osób, za parę złotych. To żaden rozwój, a przekreśla to, co wypracowano tu przez lata.

Stanowiska i lokalizacje

Jedną inwestycję, tę Marka Mentla, już zablokował cietrzew. Przedsiębiorca mieszka na końcu Kruszynian, ale wywiadu nie udzieli. Mówi, że raz wypowiedział się dla telewizji, ale tak pocięli, że szkoda gadać. Adrian Pieśluk na rozmowę się zgodził, ale ostatecznie odmówił autoryzacji wypowiedzi.

Mentel w telewizji faktycznie nie wypadł korzystnie, choć na co dzień wypowiada się rzeczowo, bez zagubienia, przeciwnie, na jego twarzy maluje się zacięcie. Czuje się skrzywdzony przez mieszkańców, bo gdy przeniósł się z inwestycją za Górkę – w okolicy ma sporo ziemi kupionej już po transformacji – też się uczepili. Ostatecznie wygrał w Naczelnym Sądzie Administracyjnym, więc teraz mógłby wszystkich pozwać za utracone pieniądze, nerwy i zdrowie. Sobie nie ma natomiast nic do zarzucenia, choć już w 2016 r., podczas konsultacji społecznych prowadzonych przez burmistrz Krynek Jolantę Gudalewską, pokazał, że też nie widzi szans na porozumienie. Nie chciał wtedy zabrać głosu, więc oburzenie protestujących skupiło się na decyzji uzgadniającej warunki środowiskowe wydanej przez Regionalną Dyrekcję Ochrony Środowiska.

Talkowski streszcza zarzuty wobec decyzji dla inwestycji Pieśluka, które są bliźniaczo podobne do tych z 2016 r. – Brzmi, jakby dotyczyła pustyni. Mowy nie ma o walorach przyrodniczych – o programie Natura 2000, o Wzgórzach Sokólskich, o zagrożonych stanowiskach, na których występuje cietrzew.

Adrian Pieśluk zapewnia, że na jego działce cietrzew nie tokuje. By rozwikłać spór o to, powołano biegłego. Miał ­bezstronnie ocenić raport środowiskowy inwestora i zgłoszony kontrraport. Jak słyszę, jego bezstronność budzi jednak zastrzeżenia. Wertuję więc dokumenty i czytam, że biegły ostrzega przed używaniem programu Natura 2000 do załatwienia porachunków sąsiedzkich, a na szereg obaw odpowiada logiką rachunku ekonomicznego: jeśli inwestor nie zastosuje się do zaleceń, padnie mu drób i straci pieniądze. Dlatego – pisze biegły – nawet niedoskonały raport zostanie skorygowany przez życie.

„Odniosłem wrażenie, że przeciwnicy inwestycji zapominają o możliwości rozwoju gospodarczego” – zaznacza autor ekspertyzy i dodaje, że uważa „wybór miejsca na fermę za trafny”. Jego zdaniem zakład nie będzie znacząco oddziaływać środowiskowo poza granicę działki.

Tuż obok miejsca planowanej inwestycji przewidziano teren pod program reintrodukcji cietrzewia, ale zdaniem biegłego inwestycja nie jest żadnym zagrożeniem.

Pytam Pieśluka o armatkę hukową, którą jego ojciec rokrocznie używa na działce. Mówi, że ojciec płoszył nie cietrzewia, a dziki niszczące uprawy, i przedstawia dokumenty, z których wynika, że sprawy zostały umorzone, choć wyroki na 1,5 tys. zł grzywny dalej wiszą we wsi. Wspomina też, że pod kontrraportem znalazły się podpisy osób, które go nie sporządziły, oraz zarzuca, że na jednej z list przeciwników fałszowano podpisy.

Rolnicy wyklęci

Przed wydaniem opinii zorganizowano wizję lokalną. Odbyła się 27 sierpnia 2020 r., na działce Pieśluków i, co biegły skwapliwie odnotował, z grona protestujących nie pojawił się nikt. Dlaczego?

Pieśluk senior ma opinię człowieka upartego, niedającego nikomu dojść do słowa awanturnika. O politykę z obecnym sołtysem Górki tak się pokłócił, że nie rozmawiają już od roku. Sam zresztą był sołtysem, do roku 2018. Nie ubiegał się o kolejną kadencję, by zająć się interesami.

Gdy pytam delikatnie Adriana o to, co się mówi o jego ojcu, przekonuje, że wszystko wynika z chęci obrony syna, który chce działać, a ludzie się sprzeciwiają. A gdy pytam o to, kto grozi wieszaniem Tatarów, zapewnia, że to nie jego ojciec i że ktoś przesadza. Podkreśla też, że on sam konfliktu z Tatarami nie ma i że inwestycji sprzeciwia się raptem kilku właścicieli gospodarstw agroturystycznych.

Konflikt widać za to w sieci. Ludzie piszą, że polska flaga, która wisi na Jurcie Tatarskiej, dla właścicieli nic nie znaczy, albo że gdyby to była ubojnia baranów, a nie ferma kur, to Tatarzy by nie mieli nic przeciwko. A słowom Dżemila z meczetu o wspólnym świętowaniu przeczą stawiane dziś we wsi krzyże: katolicki i prawosławny, jakby na złość muzułmanom. Ktoś rozpuszcza plotki, że Talkowskiemu one przeszkadzają.

– Przeszkadza mi tworzenie atmosfery wojny religijnej. Cała wieś jest pod nadzorem konserwatora zabytków, ale wyraźnie powiedziałem: nie mam nic przeciwko krzyżom, niech stoją. Owszem, naprzeciw mojego domu już nie postawili, ale to dlatego, że sąsiad, nie muzułmanin, ich pogonił – prostuje Talkowski.

Podobno kasę dali na to niemiejscowi, w domyśle Pieślukowie, ale we wsi mówią też, że to inicjatywa ludzi z Kruszynian i że przecież nie tylko Tatarzy tu mieszkają, więc stąd krzyże.

Talkowski stwierdza też, że nigdy we wsi nie czuł się tak źle, jak teraz. Adrian Pieśluk kontruje, że jego ojciec nie jest złym człowiekiem, i przywołuje konkretne przykłady: kiedy i komu z sąsiadów pomógł.

Sąsiedzi potwierdzają: była pomoc, była przyjaźń z Talkowskim i z Pieślukiem, to przez te kury taka złość poszła.

Ta złość ma podłoże ekonomiczne, a głębokość korzeni zapuszczonych w tej ziemi ma większe znaczenie niż imię Boga, do którego ludzie się modlą. Jedni mówią, że nawet rdzenni Tatarzy popierają kurniki w odróżnieniu od Bogdanowiczów i Talkowskich, którzy ich zdaniem rdzenni nie są. A inni o Mentlu mówią, że nietutejszy, a ziemię to skupił tę, co Talkowskim komuna zabrała.

Są i tacy, co uważają, że Tatarom wolno więcej, mimo że wieś jest pod nadzorem konserwatora.

– Ile tu trzeba pozwoleń, by wybudować garaż na traktory? A jak pierwsza Jurta się spaliła, to już na drugi dzień się odbudowywali. Turystom się te pałace nie podobają, wolą prostą chatę – słyszę w przydrożnym sklepie z tatarskimi pamiątkami.

Sprzedawca żyje z turystów, których ściąga tu Bogdanowicz, ale bierze stronę inwestorów. – Przyjechała tu i zakazy chce wprowadzać. Dlaczego młody rolnik nie może w swoim kraju, na swojej ziemi inwestować i się rozwijać?

Młody rolnik ewidentnie nie życzy sobie też, by go miastowy pouczał. Głosy wsparcia dla niego na Facebooku idą często z profilów sławiących husarzy i żołnierzy wyklętych: „Nie podcinamy gałęzi, na której siedzimy. To, że mieszkańcy miasta, którzy osiedlili się w naszej gminie, mają zniekształcony obraz współczesnego rolnika (niepisaty, nieczytaty, ubabrany w gnoju), świadczy o nieznajomości otaczającego ich świata. (…) [N]ie jesteśmy dzikusami, którzy mają nosić łapcie i obwozić bryczkami łaskawie przybyłych pracowników korpo na wakacje”.

Adrian Pieśluk przekonuje mnie, że tu wcale nie chodzi o kury i kurniki. Więc o co?

Hodowla przyszłości

Sidorowicz jest rolnikiem, ma bydło i konie, pamięta dobrze komunę i PGR-y, na które pomstuje, choć nie tak namiętnie jak na współczesny kapitalizm.

– Rynek zglobalizowany utrudnił prowadzenie małych gospodarstw, wsie zaczęły się wyludniać. Z 10 małych gospodarstw zostaje jedno, które się rozrasta w duże, przemysłowe. To jak PGR, tylko że w tym wypadku bogaci się jeden rolnik, w oderwaniu od całej społeczności. Do ludzi popierających inwestycje te argumenty nie trafiają. Mówią jasno: w regionie nie ma pracy, więc bardzo dobrze, że coś się wreszcie zacznie dziać.

Sam młody Pieśluk mówi, że spośród jego rówieśników – jest z rocznika ’92 – niemal wszyscy powyjeżdżali. Na razie mieszka w Białymstoku, ale chce wrócić do Górki i osiąść na stałe. Uważa, że agroturystyka ludzi nie zatrzymuje, a w gminie są grunty niskiej klasy, więc rolnicy będą dążyć do prowadzenia hodowli, czy to krów, czy właśnie kur. Jego zdaniem, to jedyny sposób na przetrwanie.

Górka jest podzielona. Jedni obawiają się, że to za blisko wsi i że będzie smród, a drudzy popierają, bo z Pieślukiem mają dobre relacje albo u niego dorabiają. Mają nadzieję, że przy kurnikach też będzie praca.


Bartosz Rumieńczyk: Mamy dobry powód, by zacząć oswajać się z myślą, że tania żywność to niebezpieczne złudzenie.


 

Gdy pytam o ocenę korzyści i zagrożeń dla gminy burmistrz Jolantę Gudalewską, odpowiada, że prowadzone postępowanie administracyjne nie dotyczy inwestycji celu publicznego, w którym rozpatrywane byłyby korzyści dla okolicznych wsi oraz całej gminy. – Gmina określa warunki realizacji przedsięwzięcia, by nie naruszyć stanu środowiska. To jest obszarem badania administracyjnego – wyjaśnia, a ja drążę, czy gmina nie może – z uwagi i na protesty, i kontrowersje – wyjść z propozycją alternatywnej lokalizacji dla inwestora, tak jak to podnoszono na konsultacjach społecznych jeszcze w 2016 r.

– Taki gest ze strony rolnika został poczyniony – dopowiada Jolanta Gudalewska, mając na myśli przeniesienie kurników Mentla za Górkę. – On inwestuje tam, gdzie są jego grunty. Obecna lokalizacja inwestycji oddalona jest od najbliższych zabudowań wsi Kruszyniany o ok. 3 km w linii prostej, a spotyka się z oporem. To gdzie rolnik ma prowadzić działalność? Rozbudowa gospodarstw to proces naturalny – dodaje.

Pani burmistrz retorycznie pyta na koniec: czy skoro cała gmina leży w obszarze programu Natura 2000 i Obszarze Chronionego Krajobrazu „Wzgórza Sokólskie”, to znaczy, że nie można nic zrobić?

Pytam więc Adriana Pieśluka o konkrety: ilu ludzi znajdzie pracę w kurnikach?

Przyznaje, że kilka osób, ale dodaje, że cały czas kupuje ziemię i że chce się rozwijać. Sidorowicz z kolei uważa, że ferma to krótkowzroczność – chęć odbierania przelewów co sześć tygodni, bo tyle trwa cykl produkcyjny. Boi się też powtórki z upadku PGR-ów.

– Sami będziemy mogli tylko budować kurniki, ale po co? Dziś taka inwestycja nie ma sensu. Fermy padną i co z tymi halami zrobić? Przy trasie można wynająć na magazyn, a tu? – pyta retorycznie, a inni boją się, że na miejscu kurników pojawią się składowiska odpadów.

Opinie Sidorowicza podziela ­adiunkt z Katedry Hodowli Zwierząt Instytutu Nauk o Zwierzętach SGGW dr hab. Krzysztof Damaziak. – Rozwijają się duże firmy, które dyktują ceny i są bezkonkurencyjne dla małych przedsiębiorców, więc jak ktoś nie ma gwarancji rynku zbytu, to dużo ryzykuje planując obecnie rozpoczęcie produkcji od podstaw. Ja bym się dziś nie odważył – mówi i wskazuje, że drobny producent jest najczęściej sprowadzony do roli podwykonawcy. – Kurnik bez dużych firm nie istnieje. Gdzie odstawić ptaki, jeśli większość ubojni jest częścią dużych przedsiębiorstw posiadających własne kurniki? – pyta.

Pieśluk zapewnia mnie, że popiera ograniczenia zabudowy w drobiarstwie. Deklaruje też, że spełnił wszystkie wymagania, zastosuje najnowocześniejsze filtry i nie będzie czyścił kurnika w święta, bo zależy mu na dobrych relacjach sąsiedzkich. Ale dr Damaziak zwraca uwagę, że uciążliwość fermy to nie tylko smród.

– Na co dzień fetoru nie ma, to momenty po zakończeniu cyklu produkcyjnego. Upraszczając, raz na 8 tygodni dla jednego cyklu produkcyjnego. Wszystko zależy od tego, z ilu kurników składa się dana ferma i czy wszystkie są zasiedlane ptakami jednocześnie. Ale nie można twierdzić, że wszystko zamknie się w obrębie działki – mówi i wskazuje na dostawy piskląt, ściółki, odbiór żywca, dostawy paszy, wywóz pomiotu. – To jest ruch ciężkich pojazdów. Nie da się ukryć, taka ferma zmienia życie okolicy.

Rozwiązaniem dla protestujących jest powołanie Parku Krajobrazowego, ale zdaniem burmistrz to tylko kolejne utrudnienia. Byłyby też protesty, tym razem ze strony części rolników. Gudalewska rozwiązanie upatruje więc w decyzjach na szczeblu centralnym. A póki przepisy nie stanowią inaczej, zgodę raczej wyda.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2021