Przerwa na obiad

W dłuższej perspektywie Polska będzie atrakcyjnym partnerem dla USA tylko wtedy, gdy będzie coś znaczyć w Unii Europejskiej. Owo „coś” oznacza zdobycie zrozumienia i posłuchu wśród tych państw członkowskich UE, które ulegają tendencji do ustawiania nas dalej w szeregu, niż wynika to z politycznej arytmetyki.

15.06.2003

Czyta się kilka minut

Do niedawna zajmowanie się relacjami euroatlantyckimi wydawało się być tematem bezpiecznym. Większość potencjalnych pułapek - jak, na przykład, iracka - była rozpoznana i opisana, a obserwatorzy zgadzali się, że choć perspektywy polityczne Ameryki i Europy oddalają się, ów dryf kontynentalny będzie powolny i nie stanowi nagłego zagrożenia dla fundamentu ich współpracy. Po wydarzeniach ostatnich miesięcy napisanie czegokolwiek zaczyna być ryzykiem, także zawodowym. Pamięć o politologach, którzy przepowiadali trwałość sowieckiej dominacji w Europie Wschodniej, a potem ze zdziwieniem dowiedzieli się o upadku muru berlińskiego, nakazuje ostrożność. Choć z oczywistych względów o żadnej analogii nie może tu być mowy, zastanawia jedno: ile jeszcze odporności zostało po obu stronach Atlantyku, lub też co musi się jeszcze zdarzyć, aby współpraca ta przybrała nowy, w domyśle lepszy, kształt? Czy po Iraku jesteśmy wreszcie u kresu poważnych kłopotów, czy też mamy jedynie przerwę na regenerację sił?

Gdy wsłuchać się w głosy polityków europejskich, przyjrzeć pojednawczym gestom prezydenta Busha wobec prezydenta Chiraca - choć jeszcze nie kanclerza Schroedera - i wczytać w komunikaty po zakończonych niedawno spotkaniach w Petersburgu, na szczycie G8 w Evian, a także NATO w Madrycie, odnosi się wrażenie, że bitwa się skończyła. Zwycięzcy kreślą wizję nowego świata i wspaniałomyślnie zapraszają do współpracy niedawnych adwersarzy; ci ostatni - przegrani - liżą rany i szykują się do nowego etapu gry. Za magią słów nie da się jednak ukryć faktu, że pozostały nie tylko problemy, z którymi Amerykanie i Europejczycy muszą się wspólnie uporać, ale i różnice, które do tej pory czyniły to zadanie niemożliwym do realizacji.

Mimo bowiem sukcesu w wojnie z Irakiem, „problem iracki” - jako synonim tego, co dzieli oba kontynenty - jest nadal aktualny. Mimo stwierdzeń o konieczności większego zaangażowania ONZ w odbudowę Iraku, a także przejścia do politycznej ofensywy wobec Bliskiego Wschodu zapoczątkowanej spotkaniami Busha z przywódcami arabskimi w Szarm el-Szejk, a następnie premierami Palestyny i Izraela w Akabie, wojna z terroryzmem i leżące u jej założeń zmiany w myśleniu o bezpieczeństwie światowym nie uległy przewartościowaniom. Amerykanie są przekonani - i mają w tym dużo racji - że bez szybkiego i zdecydowanego działania nie da się zwalczać współczesnych zagrożeń. Stąd wzięła się „oś zła” - jako źródło problemu, i doktryna wojny prewencyjnej - jako narzędzie jego rozwiązania. Konsekwentne podążanie tym śladem byłoby jednak ryzykowne: prowadziłoby do powstawania kolejnych protektoratów, utrzymywanych jedynie siłą wojskową i finansowanych z zewnątrz, przy jednoczesnym wzroście nienawiści do Zachodu. Stąd też, nawet jeśli iracka ropa stanie się solidnym fundamentem gospodarki tego państwa, bez politycznych przemian w regionie, w tym przede wszystkim przywrócenia procesu pokojowego w konflikcie izraelsko-palestyńskim, obalenie Saddama Husajna może okazać się zwycięstwem pyrrusowym. I tu powstaje pytanie: czy USA staną na wysokości zadania i poprowadzą tym razem skuteczną kampanię polityczną?

Administracja amerykańska jest zdeterminowana, by przeforsować tzw. „mapę drogową” zakładającą utworzenie do końca 2005 roku państwa palestyńskiego. Konflikt bliskowschodni jest bowiem dzisiaj częścią problemu bezpieczeństwa narodowego USA, a nie tylko jednym z problemów międzynarodowych. Amerykanie mają jednak do ominięcia kilka pułapek. Po pierwsze, po interwencji w Iraku ich notowania w świecie arabskim nie są wysokie, a samą siłą nie da się stworzyć warunków dla porozumienia pokojowego. Po drugie, chcąc wspierać demokratyczną, czy też po prostu pozbawioną nienawiści do Zachodu, ewolucję regionu, nie mogą nie współpracować z reżimami, dla których z kolei takie zmiany byłby zagrożeniem dla ich panowania. I wreszcie: muszą współdziałać z europejskimi sojusznikami, którzy wielokrotnie prezentowali odmienne opinie na temat źródeł przemocy na Bliskim Wschodzie, a także sposobów uporania się z nimi. Szanse, aby „mapa drogowa” - autorstwa nie tylko USA, ale też UE, Rosji i ONZ - została zrealizowana, są duże, ponieważ nikt nie ma wątpliwości, że to właśnie brak zaangażowania Waszyngtonu - skoncentrowanego na Iraku - spowodował ponowną eskalację konfliktu między Izraelem a Palestyną. W tle jednak znajduje się poważna przeszkoda, o którą współdziałanie USA i Europy może się rozbić: stosunek do Iranu. Dla Waszyngtonu Teheran jest jedną ze stolic „osi zła”, dla wielu państw europejskich, w tym Polski, jest zaś nadzieją na autentyczne reformy polityczne i gospodarcze w regionie. Bez zbliżenia się tych perspektyw, Iran może już więc wkrótce zając miejsce Iraku na euroatlan-tyckiej liście sporów. Dla Polski, która mocno zaangażowała się po stronie USA, a obecnie będzie nadzorować strefę graniczącą z Iranem, problem ten ma szczególną wagę. Tym bardziej, że może on mieć przełożenie już nie tylko na naszą politykę europejską -przede wszystkim wobec Francji - ale i na stosunki z Izraelem, które mają szanse stać się o wiele bliższe niż do tej pory.

Choć to Bliski Wschód będzie w nadchodzących miesiącach główną areną współpracy bądź rywalizacji między Ameryką a Europą, lista wyzwań jest długa i dotyczy także problemów stricte euro-atlantyckich.

Po irackim przesileniu Europa nie jest w dobrej kondycji. Choć starcie Francji i Niemiec z Wielką Brytanią, Hiszpanią i Polską, by wymienić głównych aktorów dramatu, zakończyło się wygraną tych drugich, z punktu widzenia polityki europejskiej, a także relacji euroatlantyckich, miało ono niedobre konsekwencje. Z jednej strony ujawniło polityczną krótkowzroczność oraz samouwielbienie Paryża i Berlina, z drugiej pokazało, jak duże możliwości rozgrywania państw europej skich ma wciąż Waszyngton. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że tak jak bez Wielkiej Brytanii i Polski nie da się skonstruować sensownej wspólnej polityki zagranicznej Unii, tak bez Francji i Niemiec nie można marzyć o wzmocnieniu więzi atlantyckich. Tzw. „Nowa Europa”, o której mówił sekretarz obrony USA Donald Rumsfled, jest bowiem gospodarczo, politycznie i militarnie za słaba, aby móc wesprzeć amerykańską politykę w kluczowych dla niej sprawach. Dlatego doceniając polityczne zaangażowanie USA wobec Polski, wyrazem którego było wystąpienie prezydenta Busha w Krakowie, trzeba go przede wszystkim użyć dla poprawy notowań Warszawy w Europie. Należy po prostu skorzystać z poczucia bezpieczeństwa i komfortu psychicznego, jaki oferuje nam współpraca z Ameryką, aby zaangażować się w eksperyment, jakim jest wciąż integracja europejska. W dłuższej perspektywie Polska będzie atrakcyjnym partnerem dla USA tylko wtedy, gdy będzie coś znaczyć w UE, przy czym owo „coś” oznacza zdobycie zrozumienia i posłuchu wśród tych państw członkowskich, które ulegają niekiedy tendencji do ustawiania nas dalej w szeregu, niż wynika to z politycznej arytmetyki.

Droga do tego jest nie tylko daleka, ale - co gorsza - prowadzi równocześnie przez szereg pułapek związanych z dynamiką relacji gospodarczych między Unią a USA. Szykująca się nowa runda sporów handlowych na tle genetycznie modyfikowanej żywności oraz polityki rolnej, w której tle znajduje się słaby dolar i silne euro - co wszakże zdaje się być większym problemem dla Europejskiego Banku Centralnego niż Amerykańskiej Rezerwy Federalnej - stanie się nie tylko naszym udziałem, ale i naszym problemem. We współczesnym świecie bowiem to interesy gospodarcze dyktują zwykle wybory polityczne. Jest zatem więcej niż pewne, że któregoś dnia staniemy się wdzięcznym przedmiotem krytyki w prasie amerykańskiej, tak jak bywają nim nieraz chroniące swój rynek państwa UE.

Czy jest jednak możliwe, aby polityczne przesilenie, do jakiego doszło w ostatnich miesiącach, stało się początkiem otrzeźwienia i przypomnienia sobie, że tylko tam, gdzie Europa i Ameryka działają razem, istnieje szansa na zmianę na lepsze? Będzie o to trudno, bo źródłem konfliktów jest nie tyle inne postrzeganie świata, ile w coraz większym stopniu ogromna i stale powiększająca się luka w wiedzy na temat drugiej strony. Gdy w Europie modne jest patrzenie na USA przez pryzmat kary śmierci i kowbojskiego stylu uprawiania polityki, dla Amerykanów Stary Kontynent to Wyspy Brytyjskie, Francja i Niemcy, a integracja europejska to jedynie marnotrawienie czasu i pieniędzy. W dyskusjach ginie więc ciekawość i chęć poznania, a jej miejsce zajmuje żonglerka błyskotliwymi sformułowaniami w rodzaju „Europejczycy są z Wenus, a Amerykanie z Marsa”, które w zależności od sytuacji wyciąga się, aby „wytłumaczyć” postępowanie drugiej strony. To wszystko dzieje się w momencie przełomowym dla rozwoju i tożsamości Ameryki i Europy: ta pierwsza wciąż żyje pod wpływem szoku 11 września, a druga stoi przed gigantycznym wyzwaniem, jakim jest rozszerzenie UE.

W tym całym, może nazbyt szaro kreślonym obrazie, dwie rzeczy są jednak optymistyczne. Po pierwsze, spory i konflikty euroatlantyckie są równie stare, jak sojusz, który połączył USA z państwami Europy Zachodniej. W tym sensie historia tych stosunków jest jednym długim zapisem kryzysów przerywanych nawoływaniami do zgody. Bardziej niż wojowniczości nastrojów obawiać się zatem należy spokojnej obojętności. Po drugie, zarówno w obecnych jak i dawnych dyskusjach podziały nigdy nie biegły wzdłuż Oceanu Atlantyckiego, ale w poprzek USA i Europy. I w Waszyngtonie, i w Paryżu - choć trudno w to uwierzyć - są zatem ludzie, którzy mają podobne punkty widzenia. Chodzi jedynie o to, aby było ich więcej, niż jest obecnie.

OLAF OSICA jest politologiem i publicystą, współpracuje z Centrum Stosunków Międzynarodowych w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2003