Przekleństwo pamięci

Jest mądrzejsza od nas i wymazuje to, co niepotrzebne. Jest też od nas głupsza i zachowuje nikomu niepotrzebne drobiazgi. Pamięta, co chce pamiętać, i traci to, co chcielibyśmy zachować na zawsze.

26.08.2019

Czyta się kilka minut

Produkowany w Mielcu samolot Lim-2  zdobi osiedlowy park w Katowicach, 1979 r. / HUCK FISHMAN / GETTY IMAGES
Produkowany w Mielcu samolot Lim-2 zdobi osiedlowy park w Katowicach, 1979 r. / HUCK FISHMAN / GETTY IMAGES

A było to tak, mniej więcej 500 lat przed naszą erą. Bokser Skopas wygrał w zawodach i zamówił u poety Simonidesa z Keos pieśń pochwalną, która miała być wykonana w czasie celebracji zwycięstwa. Bokser jednak nie docenił kunsztu poety i nie chciał mu wypłacić należnego honorarium, dowodząc, że tylko jedna trzecia poematu poświęcona była atlecie, natomiast dwie trzecie dioskurom Kastorowi i Polluksowi, do których był porównany.

Wedle Skopasa Simonides powinien otrzymać jedynie jedną trzecią obiecanego honorarium, natomiast o pozostałe dwie trzecie, ha, ha, poeta powinien poprosić boskich braci. W czasie bankietu do poety podchodzi stróż i prosi go na zewnątrz, albowiem dwóch panów czeka na niego za bramą. Simonides wychodzi, nie widzi nikogo, ale widzi, że za nim wali się sufit sali bankietowej i grzebie wszystkich żywcem. Jest jedynym ocalałym.

Gdy rodzina chce pogrzebać swoich bliskich, nie jest w stanie ich zidentyfikować, zwłoki są zbyt zmasakrowane. Tu Simonides przychodzi z pomocą. Ma wyborną pamięć do układu przestrzeni i potrafi odtworzyć, kto gdzie siedział w trakcie uczty. Tak, na podstawie przestrzennego układu rzeczy i odpowiadających im symboli, powstała mnemotechnika, osobliwa technika zapamiętywania, która do dziś jest skutecznym narzędziem przeciwko niepamięci. Polega ona na połączeniu tego, co chce się zapamiętać, z wyobrażoną topiką (w renesansie nazywano te wyimaginowane miejsca teatrami pamięci, bo przybierały formę sceny, na której widniały zapamiętane rzeczy).

Jednak nie sztuka pamięci mnie interesuje dzisiaj, lecz jej odwrotność. Cycero opowiada, jak to pewnego dnia Simonides wybrał się do Temistoklesa, proponując, że nauczy go sztuki pamięci, z której stał się sławny, by ten „wszystko pamiętał”. Odpowiedź Temistoklesa zaskoczyła Simonidesa: nie, nie chce wszystkiego pamiętać, raczej chciałby nauczyć się, jak zapomnieć to wszystko, czego nie chciałby pamiętać. Wedle innej wersji Temistokles miał powiedzieć, że nie interesuje go sztuka pamięci, lecz sztuka zapomnienia lub zapominania. Cyceron powiada, że „wszystko, co [Temistokles] widział czy słyszał, tkwiło w jego pamięci” i że „nic, co wpływało do tego człowieka umysłu, nie wypływało zeń”.

I rzeczywiście, Plutarch powiada, że Temistokles znał z imienia każdego obywatela ateńskiego i tak biegle nauczył się w dojrzałym wieku perskiego, że nie musiał posługiwać się tłumaczem. Ale Cycero cytuje jeszcze jedną wypowiedź Temistoklesa, którą warto pamiętać: „Czego nie chcę pamiętać, pamiętam, ale tego, co chcę zapomnieć, zapomnieć nie mogę”.

Pamięć i histeria

Z dzieciństwa nie pamiętam prawie nic. Kilka obrazów, które tylko dlatego trzymają się mnie kurczowo, że powtarzałem je sobie i innym jako gwarancję tego, co przeżyłem. Nie układa się to w żadną całość: ojciec rzuca kieliszkiem o ścianę, potykam się o wykroty leśne, pies je bułkę wkruszoną do mleka, naśladuję bohatera Bonanzy (ale nie pamiętam, że jest leworęczny), ćmię pierwszego – i ostatniego – papierosa, rzucam naśmiewającego się ze mnie chłopczyka na trawę, gdzie na jego czaszkę czeka już psie gówienko, tego typu rzeczy, nic wielkiego, nic o czym warto by dłużej mówić. Nic, czego nie przeżyłby, w innym tylko opakowaniu, kto inny, kiedy indziej.

Im dłużej żyję, tym bardziej obrazy te blakną, zamazują się, nie mają już ze mną nic wspólnego. Ale i ja nie trzymam się ich kurczowo, pozwalam im odejść, nie szukam w nich ocalenia ani pociechy, nie szukam też odpowiedzi na pytanie, kim jestem. To jest domena histeryków, którzy gorączkowo czepiają się nikłych skrawków przeszłości, żeby wiedzieć, kim naprawdę są.

Powiedzmy sobie szczerze: nikt tego nie wie i nigdy się nie dowie, bo tak naprawdę nikomu nie jest to do życia niezbędne. Owszem, bez pamięci tego, co nam się w życiu zdarzyło, nie bylibyśmy sobą, ale obsesyjne kopanie w przeszłości może prowadzić jedynie do zgubnej nadwyżki tożsamości. Nie jesteśmy zawsze tym samym i tylko usztywnienie ­umysłu domaga się jednoznacznego samookreślenia. Definiujemy siebie tak często, jak często tego potrzebujemy i tylko wtedy, gdy tego potrzebujemy, resztę naszej egzystencji pozostawiając w płynnym zawieszeniu. Histeryk jednak potrzebuje tego ciągle, bo boi się, że nie stawi czoła zagadce tożsamości, i kiedy święty Piotr zapyta go o to, kim jest, stać go będzie jedynie na nieskładny bełkot. My, pozostali, mniej zarażeni histerią tożsamości, godzimy się na ten nasz bełkot, bo wiemy, że tak jak słowa tylko umownie łączą się z rzeczywistością, tak cokolwiek o sobie powiemy, da się szybko przedefiniować i nigdy nad tym rozdźwiękiem między tym, kim chcemy być, i kim jesteśmy, nie zdołamy zapanować.

Nasze życie jest tyleż nasze, co nie nasze, i szczęśliwy jest ten, kto nad tym za bardzo nie rozmyśla, kto nie wpada w pułapkę histerii. Kto w niej natomiast ląduje, albo będzie dramatycznie potrzebował znaków potwierdzających własną tożsamość i gorączkowo szukał dowodów „na siebie”, albo będzie całe życie uzależniał się od tego, co o nim powiedzą inni. I tak źle, i tak niedobrze.

Nie umiem nikomu opowiedzieć mojego życia, plącze mi się wszystko dokumentnie, słabo rozpoznaję siebie w znudzonym szczeniaku, który nie chciał niczego jeść, wstydził się ludzi i bał się wody. Czas poświęcony na wspominanie kradnie nam czas pozostały do przeżycia i choć można z tego, jak Marcel Proust, zrobić wielką literaturę, to jednak mniej chorym i utalentowanym takiego projektu na życie nie polecam. Za krótko człowiek na tym padole się telepie, żeby wspominać jak to kiedyś, dziecięciem będąc, głaskał kotka, matka pochylała nad nim jaśniejące oblicze, a całe zło świata tego umykało w popłochu. Człowiek dotknięty pamięcią absolutną nie może znieść natłoku rzeczy ostających się w jego głowie i w końcu przedwcześnie umiera.

Nasza pamięć jest mądrzejsza od nas i wymazuje to, co niepotrzebne. Jest też od nas głupsza i zachowuje nikomu niepotrzebne drobiazgi. Pamięta, co chce pamiętać, i traci to, co chcielibyśmy zachować na zawsze. Kto ufa, że w jej odmętach siebie odnajdzie, ten w zawody z wiatrem się puszcza.

HSAM

Mam przed sobą artykuł opublikowany w 12 numerze „Neurocase” z 2006 r., zatytułowany „A Case of Unusual Autobiographical Remembering”. Streszczenie brzmi tak: „Raport ten opisuje AJ [Jill Price], kobietę, której życie zostało zdominowane przez wspominanie. Jej pamięć jest »nieprzerwana, niekontrolowalna i automatyczna«. AJ spędza ogromną ilość czasu przypominając sobie własną przeszłość z nadzwyczajną dokładnością i wiernością. Gdy podać jej jakąś datę, może powiedzieć, co robiła tego dnia i jaki to był dzień tygodnia. Różni się od innych przypadków doskonałej pamięci [superior memory], w których używa się mnemotechniki do pamiętania dużych partii informacji pozbawionych osobistego znaczenia. Proponujemy nazwę syndrom hipertymestyczny, od greckiego słowa thymesis oznaczającego pamiętanie. AJ to pierwszy stwierdzony przypadek tego rodzaju.

Od tego momentu przypadek Jill Price został gruntownie przebadany i poddany wszystkim możliwym testom. Pamięta ona, jak kilka tuzinów podobnych osób, które udało się zarejestrować, wszystko, co wydarzyło się w jej życiu, dzień po dniu, od 1980 roku. Oto jej słowa: »Moja pamięć rządzi moim życiem… To jak mój szósty zmysł… Nie wkładam w to żadnego wysiłku (…) Myślę o przeszłości cały czas… To jak puszczanie filmu, który się nie zatrzymuje… . To jak przepołowiony ekran. Będę z kimś rozmawiała i widziała coś innego. Na przykład siedzimy tu i rozmawiamy, a w mojej głowie myślę o tym, co zdarzyło mi się w grudniu 1982, 17 grudnia 1982, był to piątek, zaczęłam pracę w sklepie… To sprawa tych dat. Po prostu wiem różne rzeczy o tych datach… Zwykłam spędzać cały mój czas myśląc o datach. Gdy słyszę jakąś datę, to ją widzę, dzień, miesiąc, rok… Gdy słyszę jakąś datę, widzę ten dzień. Widzę ją tak, jak widziałam tamtego dnia… Wystarczy, że raz czegoś doświadczę, i może mnie to zranić na amen. Z powodu mojej pamięci nie potrafię się nie przejmować różnymi rzeczami… Składam te wszystkie wspomnienia, dobre i złe. Nie umiem się nie przejmować rzeczami z powodu mojej pamięci, to część mnie… Kiedy myślę o tych rzeczach, jakoś mnie to uspokaja… Wiedziałam dawniej, że mam wyjątkową pamięć… Nie sądzę, żebym kiedykolwiek chciała ją mieć, ale to jest ciężkie brzemię«”.

Cały ten film, który przewija się bez końca w głowie Jill Price, jest osobisty i tym właśnie różni się jej przypadłość od wszystkich tzw. sawantów, dla których zapamiętywanie ogromnych ciągów liczbowych lub całych książek słowo po słowie nie ma żadnego osobistego zabarwienia.

Price pamięta każdy epizod z własnego życia (ma natomiast kłopot z zapamiętywaniem rzeczy niezwiązanych z jej życiem), albowiem ma obsesję własnej przeszłości (testy wykazały podobieństwo jej objawów z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi oraz ADHD), której poświęca mnóstwo czasu, zapisując dziennik od 10. roku życia, zachowując programy telewizyjne etc. A wszystko zaczęło się z chwilą, gdy jej rodzina przeprowadziła się ze Wschodu na Zachód, co okazało się traumatycznym wydarzeniem w jej życiu. Od tego momentu Price żyje w dwóch światach: teraźniejszym, w którym nie czuje się najlepiej, i w przeszłości, którą zapamiętuje w najdrobniejszych szczegółach, by jej nie stracić. Nie zapamiętuje więc wszystkiego, lecz tylko to, co chce utrwalić.

Jak piszą autorzy raportu: „Choć opisuje swój umysł, jakby wyświetlał cały czas jakiś film, to nie rejestruje verbatim całego swojego świata. Pewnego dnia, po spędzeniu wielu godzin razem, została poproszona o zamknięcie oczu i powiedzenie, co mieli na sobie prowadzący wywiad. Nie była w stanie tego zrobić”. Kto żyje w pamięci, puszcza mimo oczu to, co dzieje się w tej chwili. „Całe moje życie przechodzi przez moją głowę codziennie i doprowadza mnie to do szaleństwa”.

Gdy inny „posiadacz” tej przypadłości, którą badacze nazywają Highly Superior Autobiographical Memory (w skrócie HSAM), Bob Petrella tkwi w korku, z nudów odtwarza każdy dzień, tak jak go zapamiętał, od 2002 r. Zapytany o to, od kiedy pamięta wszystko tak dokładnie, opowiada następującą historyjkę. Gdy miał siedem lat, bawił się radośnie na podwórku z kolegą. Następnego dnia, by kontynuować serię szczęśliwych wypadków, zaprosił go znowu, ale tym razem bawili się krótko, euforia wyparowała, zapanowała nuda i nic już nie było tak, jak przedtem. Wtedy zaczął obsesyjnie wracać pamięcią do czasów szczęśliwych, odzyskując każdy zapamiętany szczegół i uruchamiając mechanizm, którego nie sposób już było zatrzymać. Trzeba zapamiętać jak najwięcej z przeszłości, bo teraźniejszość nie jest już tak piękna. Trzeba pamiętać, żeby żyć, tyle że właśnie wtedy żyć nie sposób.

Rany i cytaty

W bagażu pamięci miłe chwile zderzają się co rusz z niemiłymi i w mojej głowie wciąż odgrywa się spektakl wielu nieszczęść, których wolałbym w życiu uniknąć. Trauma oznacza ranę, a nie wszystkie rany łatwo się goją. Ale nie goją się wcale, gdy się w nich babrzemy, wierząc, że to właśnie one nas definiują, nic innego. To, co pamiętamy, zachowuje się w nas dzięki celowemu powtórzeniu, bo musi utrwalić się w mózgu, nałożyć wiele razy na siebie, umocnić połączenie synaps. Jak neurotyk nie chce się wyleczyć, bo nie chce przestać być sobą, tak trauma pozwala nam pozostawać w zaklętym kręgu przeszłego życia, gdyż jej spektakl odgrywamy posłusznie bez jednej przerwy, jak człowiek, który nie może odwrócić wzroku od trupa, który przeraża, ale tym przerażeniem także fascynuje.

Ale po drugiej stronie zranionej pamięci w swoje promieniujące wspomnienia wpatruje się zadowolony z siebie człowiek, którego nic nie bolało, którego nikt po łbie nie walnął, którego wszyscy kochali i przynosili mu zabawki. Wpatruje się, bo lubi patrzeć na siebie szczęśliwego, ale szczęśliwego z przeszłości, nie z dzisiaj. Niewiele ich od siebie dzieli: gapią się w swoją przeszłość, bo lubią. Pierwszego – masochistę – rana podnieca. Drugiemu ran oszczędzono.

A pośrodku jesteśmy my, którzy nie chcemy swoich ran pamiętać, i jest nam z tym bardzo dobrze, bo ważniejsze rzeczy mamy na głowie niż łapanie dymu. Pamięć, powiada Susan Sontag w książeczce o patrzeniu na cierpienie innych, jest indywidualna i umiera wraz z jednostką. To, co pamiętam, jest w mojej głowie, nie gdzie indziej, i kiedy głowa ta znika, znikają też zapamiętane obrazy, zapachy i dźwięki. Nie istnieje więc, jak by chcieli niektórzy, pamięć zmysłów, która przeciwstawiałaby się naszej wiedzy. To w naszym mózgu wszystko się trzyma kupy i zmysły tylko temu służą, do czego nakłania je nasz mózg. Stary, dobry kantyzm, który kazał oddzielać doświadczenie empiryczne od pomyślunku, nie wierząc, by poza tę opozycję dało się wyjść, niepotrzebnie pokawałkował ludzkie doświadczenie, jednym każąc nie wierzyć zmysłom, drugim wierzyć, że to, co ciało w sobie zachowuje, jest znacznie lepsze od tego, co głowa pomyśli. „Ciało pamięta”, zwykł z zachwytem mawiać mój przyjaciel, który chciałby intelekt sprzedać za miskę intuicji, ale nie może, bo za dużo się w życiu naczytał.

Stwierdzenie, które nadaje ton pięknemu esejowi Ryszarda Koziołka „Przy kałuży” („TP” nr 31 oraz na powszech.net/przykaluzy), że „Tylko pamięć zmysłów jest nieodpartym dowodem, że żyliśmy własnym życiem. Cała reszta to wiedza”, jest tyleż uwodzące, co złudne. Przekonanie, że to, co pamiętamy (i to pamiętamy zmysłowo), jest prawdziwsze od tego, co o świecie wiemy, należy do żelaznego kapitału intelektualistów, którzy uważają, że nie tylko zdradzili rzeczywistość czytając i pisząc książki, ale że zdradzili też swoje życie i chcieliby za wszelką cenę znaleźć w przeszłości dowód na to, że są czymś więcej niż wyrobnikami pióra. Jak to Miłosz zaczął „Widzenia nad Zatoką San Francisco”? „Od poczucia przemijalności mego ciała bronię się dotykając stołu”.

Każdy pisarz łapie się swojego stołu, aby zaraz nas o tym na piśmie poinformować. Koziołek pisze: „Pamiętam ­wystarczająco dużo, żeby nie musieć podejmować wysiłku przypominania, a nawet chciałbym trochę zapomnieć. Czego więc szukam skanując swoje ciało na obecność przechowanych w nim wrażeń sprzed dziesiątków lat? Chyba dowodów na istnienie własnego życia, po prostu. Że to, co było w nim tylko moje, czyli najbardziej bezpośredni sposób doznawania świata, trwa nadal. Nie w pamięci, ale w powtórnym przeżywaniu”.

Nie, mój drogi Ryszardzie, nasze życie nie wymaga ani dowodów wyjętych z przeszłości, bo jest tu i teraz i będzie, miejmy nadzieję, toczyć się jakiś czas ku przyszłości, ani dowodów z książek, które oboje lubimy tak bardzo, że pozwalamy im często nad nami panować. Tego, czego nie da się powiedzieć, nie warto nawet starać się chwytać, bo szkoda czasu, który leci na złamanie naszego karku i choć tyle robimy, żeby go w literach powstrzymać, i tak już nas prześcignął.

Nie ma co szukać naszych cieni w dwóch kilometrach kwadratowych naszego dzieciństwa, bo świat wokół nas jest znacznie rozleglejszy i domaga się bacznej uwagi, baczniejszej, niż mogło ją w sobie wyzwolić dziecko.

Razem, ale osobno

Wymiana, jak określił to trafnie mój przyjaciel (ten sam, który lubi pamiętać ciałem), fascynacji na porównania nie jest niczym zdrożnym, lecz chlebem codziennym. Kto zechce o czymkolwiek ważnym komuś innemu coś powiedzieć, ten minie się z celem, jeśli będzie wierzył, że to, co najważniejsze, jest nieprzekazywalne. Kto przeczytał wszystko, lgnie do bezpośredniego doświadczenia, bo dość ma cytatów i chciałby w mętnych falach życia ręce po łokcie chociaż raz zanurzyć. I znowu wpada w pułapkę histerii. Albo straci wiarę w mowę (a więc i rozum) i będzie się ze swoją niemotą obnosił, albo będzie gadać cudzymi słowami, bo swoim nie będzie wierzył. Tak jakby trzeba było o wszystkim gadać albo wszystko zamienić w obraz.

Przesyłam przyjaciołom zdjęcia tego, co sprawia mi rozkosz, ale nie mam nadziei, że się nią podzielę, że pojmą, że odczują, że odgadną. Daję im ledwie znak: zobacz, taki jest kontekst mojego życia teraz, takie ramy mojego doświadczenia, tu byłem, to ugotowałem, ale i tak smaku islandzkiej jagnięciny nie poczujesz, dopóki sam tu, w dalekie fiordy, nie zajedziesz. Posyłam zdjęcia kilku przyjaciołom przez osobiste media, nie społecznościowe, żeby im dać jako takie wyobrażenie, co widzę, co gotuję, ale wiem, że i tak tego nie chwycą, bo nie ma jak. I nie w tym rzecz, że każdy sobie zmysłową rzepkę skrobie i intymne doświadczenia są nieprzekazywalne.

W ogóle nie interesuje mnie ich przekazywanie, ważne jest natomiast sygnalizowanie szczęścia. Popatrz, na tej lawie, na tym mchu poczułem, że życie jest OK, bo bóle na chwilę ustąpiły, emocje opadły, myśli się wyciszyły, pragnienia zamilkły. Ty wprawdzie nie wiesz, co to znaczy, ale wiesz, że coś się wydarzyło. Co? Nieważne co – coś. Nie interesuje mnie ani tego opisanie, ani pokazanie. Nie pokazuję tego całemu światu, bo cały świat mnie nie interesuje, a nawet przeciwnie, stronię od całego świata. Ważne dla mnie są trzy, cztery osoby, którym pokazuję świat, jaki widzę, jego powierzchnię, która w komunikacji między ludźmi jest wszystkim.

Dziecku nie przyjdzie do głowy dzielenie się swoim doświadczeniem, bo jest do cna skupione na sobie. Gdy wreszcie zacznie to robić, robi się z niego nieznośny nastolatek, którego nikt nie rozumie. Z nastolatka wyrasta człowiek dorosły, gdy przestaje się martwić o to, czy go ktoś rozumie, czy nie. Oczywiście, że nie rozumie. To, co najintymniejsze, nie jest przekazywalne, bo do przekazywania nie zostało stworzone. Ale są pisarze, którzy w to nie chcą uwierzyć i wpadają w depresję, że nie wiedzą kim są, bo tego, co najbardziej własne, szukają w przeszłości.

Innymi oczami

Bo jedyne, co można zrobić, by znaleźć dostęp do własnego życia, to doświadczyć czegoś teraz z kimś innym. To zaś czyni poszukiwanie „tego, co tylko moje” zajęciem tyleż nieprzydatnym, co niepotrzebnym. Protestantyzm pożeniony z sentymentalizmem każe nam szukać prawdy jedynie w nas samych, odzyskiwać okruchy autentyczności w doświadczeniu wewnętrznym. Ten przepotężny paradygmat nowoczesny tyle sprawił w naszej kulturze dobrego, ile złego. Albowiem to z kimś innym jesteśmy sobą, nie ze sobą samym. Z kimś innym patrzymy niby na ten sam krajobraz, ale nie widzimy tego samego. Z kimś innym jemy tę samą źrebięcinę, ale nasze kulturowe smaki i nasze kubki smakowe dają nam różne odczucia. I dobrze, i tak ma być.

Wiara w to, że będziemy to samo czuli, co inna osoba, jest drugą stroną tego samego pragnienia dotarcia do sedna własnego życia, do niezabrudzonej esencji doświadczenia, które albo jest wyłącznie nasze własne, albo odbite w zmysłach i duszy drugiej osoby, która nie jest nikim innym niż innym mną, mną podwojonym, efektem ekspansywnego narcyzmu. Kto uwierzył Platonowi, że odłączone od siebie połówki dążą do zespolenia w całość, ten będzie całe życie nieszczęśliwy.

Ale kto zechce innymi oczami na świat popatrzeć, kto ośmieli się nauczyć nowego języka do wyrażania własnych emocji i myśli, które muszą się jakoś wcisnąć w sztywny gorset obcej mowy, by w ogóle zaistnieć, ten już przestał marudzić o niewyrażalności rzeczywistości. Co można powiedzieć, to można powiedzieć, a co wysłowić się nie daje, może nie mieć żadnego znaczenia, więc lepiej spuścić to po brzytwie milczenia. Może więc powinno pozostać pozajęzykowym uchwytem i nie męczyć nas swoją domniemaną wzniosłością?

A co jeśli poza tym całym sztafażem słownym i myślowym niczego głębokiego w nas nie ma i każdy z nas odczuwa to samo, czyli nic, co nadawałoby się do przekazania? Zachód uwierzył tak bardzo w opozycję głębi i powierzchni, że wszystko zwaloryzował na niekorzyść tej drugiej. Kto w tę opozycję nie uwierzy, ten ma łatwiej: nie szuka w swoich głębiach albo w przeszłości dowodów na życie, nie prycha z pogardą na uszminkowaną rzeczywistość, nie szuka naturalności za wszelką cenę albo nie ucieka z przepastnej biblioteki w zakamarki swojej pamięci lub swojego ciała, bo wie, że jednego od drugiego oddzielić nie można, bo wszystko i tak wynika z kłębowiska neuronów połączonych obwodem elektrycznym w kawałku dość brzydkiego mięsa. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2019