Portret dwuznaczny

Dokument o Tonym Haliku to opowieść o kimś, kto był jednocześnie awanturnikiem i mistrzem autokreacji. Co kryło się pomiędzy tymi twarzami?

28.09.2020

Czyta się kilka minut

Kadr archiwalny z filmu dokumentalnego „Tony Halik”. Meksyk, 1968 r. / Materiały prasowe
Kadr archiwalny z filmu dokumentalnego „Tony Halik”. Meksyk, 1968 r. / Materiały prasowe

Z kimś takim nawet peerelowski lockdown mógł wydawać się trochę bardziej znośny. Zwłaszcza że Tony Halik nie miał wówczas konkurencji. Było to jeszcze grubo przed epoką trawelogów i tzw. trawelebrytów, przetwarzających dalekie podróże w masową rozrywkę i zalewających nią media. Gdyby ktoś taki wtedy nie istniał, należałoby go wymyślić. Jako uosobienie naszych globtroterskich marzeń i kolonialnych tęsknot, kosmopolityzmu i przaśnej swojskości, wreszcie – ułańskiej fantazji połączonej z hemingwayowskim maczyzmem alla Polacca.

Ale człowiek, który potrafił zaprzyjaźnić się z indiańskim czarownikiem, ucinał sobie pogawędkę z brytyjską królową i tak bardzo „lubił siebie na ekranie”, miał również swoje tajemnice, zwłaszcza dotyczące wojennej przeszłości. Dokument Marcina Borchardta, inspirowany biograficzną książką „Tu byłem” Mirosława Wlekłego, to bezstronny portret kogoś, kto był jednocześnie awanturnikiem i mistrzem autokreacji. Co kryło się pomiędzy tymi twarzami i „gębami”, trzeba sobie samemu dopowiedzieć.

Film o Haliku, zmontowany w dużej mierze z materiałów jego autorstwa, pokazuje tworzenie własnej legendy za pomocą aparatu fotograficznego i kamery wycelowanych w miejsca, o których kiedyś wypadało jeszcze mówić, że są „egzotyczne”. Już od pierwszych chwil Borchardt rozszczelnia ramy tego obrazu, konfrontując zarejestrowane na taśmie barwne opowieści z relacjami sceptyków i naocznych świadków.

Jest wśród nich Ozana Halik, amerykański syn podróżnika, który swoje imię miał otrzymać po Indianinie ratującym kiedyś ojcu życie podczas walki wrogich plemion. Rzeczywistość była znacznie bardziej przyziemna, ale kto by tam dbał o szczegóły. Tony, niezależnie czy pracował dla magazynu „Life”, stacji NBC czy później dla Telewizji Polskiej, lubił uprawiać teatr jednego aktora, w którym rodzina, południowoamerykańscy tubylcy oraz współtowarzysze podróży pełnili w gruncie rzeczy role statystów.

Materiały z dalekich wypraw chwilami mrożą krew w żyłach, zwłaszcza te z udziałem syna w wieku niemowlęcym – koczownicze życie w dżipie, jaguar zakradający się do dziecka, mały Ozana krojący urodzinowy tort maczetą… Za tą niby surową fanfaronadą kryły się jednak przemyślane inscenizacje, kolejne duble i sprytne sklejki montażowe. Już dobre kilkadziesiąt lat temu Halik wiedział, z czego się robi atrakcyjną telewizję: przede wszystkim z sensacyjnych obrazków i niespożytego gawędziarstwa. Wiedział też, z czego zrobić dobrą autobiografię.

Lecz „Tony Halik” to nie tyle historia rozlicznych mistyfikacji, co opowieść o człowieku, który w realizacji swoich marzeń nie uznawał żadnych ograniczeń. Jako żonaty z Francuzką obywatel świata miał wyjątkowo szczęśliwy start, choć pasji mógłby mu pozazdrościć niejeden zagraniczny korespondent. Z tym samym zapałem relacjonował indiańskie rytuały, masakrę w meksykańskim Tlatelolco z 1968 r. czy porozumienia sierpniowe. Podobną iskrę w oku można było dostrzec, gdy po powrocie do Polski wraz ze swą partnerką Elż bietą Dzikowską dostarczał do polskich domów telewizyjny „Pieprz i wanilię” tudzież inne tego typu programy kręcone na przestrzeni 20 lat, a których widownia szła w miliony. Mimo licznych kontrowersji, był Halik królem życia i równocześnie naszym polskim oknem na świat.

Nie mogło zabraknąć w filmie wzmianki o flircie popularnego dziennikarza i showmana z komunistyczną władzą. To była cena, jaką ten rodzaj ambitnych obieżyświatów musiał płacić reżimowi za swoją mobilność i materialny komfort. Wśród komentujących życie Halika pojawia się zresztą sam Ryszard Kapuściński, który – choć trudno tu ich obu zestawiać, bo uprawiali zawód reportera zupełnie innego kalibru – miał na koncie podobny ­epizod.

Z jego starszym o dekadę kolegą współcześni obchodzą się jednak znacznie łaskawiej. Nikt go w dokumencie Borchardta specjalnie nie rozlicza, a też wspomniane wyżej reporterskie manipulacje mają ciężar anegdoty raczej niż oskarżenia. Był w końcu Halik przede wszystkim telewizyjną gwiazdą, tym zaś wybacza się znacznie więcej.


Mirosław Wklekły: Według argentyńskich gazet Antonio Halik „miał w sobie coś z Don Kichota i dużo z Marco Polo, był milionerem snów”. Wiódł życie jak z powieści Juliusza Verne’a.


 

Na przykładzie tej ekstrawaganckiej biografii widać także zmiany, jakie dokonały się w ciągu kilku ostatnich dekad w etosie reporterskim czy chociażby w samym języku. Wizerunek zdobywcy i myśliwego, który używa kolonialnych albo seksistowskich sformułowań, nie miałby dziś (wyłącznie) dobrej prasy. Obraz Tony’ego jako ojca również pozostawia wiele do życzenia, bo trudno mówić o prawdziwej bliskości, kiedy ktoś nieustannie tę bliskość reżyseruje. Ale przecież i dzisiaj nie brak ojców czy matek wykorzystujących swe pociechy do gwiazdorzenia w internecie. Chciałoby się rzec, że sławny podróżnik, rejestrujący swoje życie rodzinne na użytek zgromadzonej przed małym ekranem publiczności i retuszujący je dla jak najlepszego efektu, był prekursorem dzisiejszych celebrytów. Mimo to zastanawia całkowita nieobecność syna na kolejnych etapach życia bohatera.

„Tony Halik” to nie tylko „prawdy, bujdy, czarne dziury”, by przywołać tytuł filmu o Janie Himilsbachu, innym awanturniku tamtych czasów. Borchardt, o czym przekonaliśmy się przy jego poprzednim tytule, „Beksińscy. Album wideofoniczny” (2017), stawia także na szlachetną formę. Jak mało kto w polskim dokumencie, potrafi opowiadać obrazem wyłącznie archiwalnym, w tym przypadku arcybogatym, pochodzącym z rozmaitych źródeł krajowych i zagranicznych, inkrustowanym jedynie ruchomymi komiksowymi wstawkami czy rycinami z czasów konkwisty.

Nie ma tu żadnych współcześnie gadających głów, chyba że poza kadrem. Kreuje to momentami ciekawy dysonans pomiędzy tym, co widzimy, i tym, co słychać. A obaj bohaterowie, Zdzisław Beksiński i Tony Halik, tworzą ciekawy dokumentalny dyptyk – portrety mężczyzn ponadprzeciętnych i ponadprzeciętnie narcystycznych, zapatrzonych i zasłuchanych tyleż w otaczający świat, co w samych siebie. Również tym razem reżyser stara się oddać swemu bohaterowi nie tylko sprawiedliwość, ale i cały jej dwuznaczny urok. ©

TONY HALIK – reż. Marcin Borchardt. Prod. Polska 2020. Dystryb. Mayfly. W kinach od 30 września.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2020