Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dziękując za artykuł Katarzyny Rodackiej o poronieniach, chciałabym opowiedzieć swoją historię – o tym, jak stałam się niewidzialna.
Byłam w 20. tygodniu ciąży, gdy moi nienarodzeni synowie nagle i niespodziewanie zmarli w moim łonie. Urodziłam dwóch maleńkich martwych chłopców. Nie spodziewałam się tego. Z natury jestem szczupła, więc moja dwudziestotygodniowa bliźniacza ciąża była bardzo widoczna. A tu nagle brzucha nie ma. Zniknął razem z moimi synami.
O śmierci chłopców mówiliśmy jasno i wyraźnie wszystkim. Dostaliśmy mnóstwo wsparcia i ciepła. Były telefony, maile, przyniesione obiady, spacery, rozmowy albo po prostu zwykłe-niezwykłe gesty życzliwości. Przytulenie, pogłaskanie po policzku, wspólne milczenie.
Ale to jest też historia o niewidzialności. Mam takie wspomnienie z tego sierpnia 2018 roku. Idę sobie taka niespodziewanie wyszczuplona uliczkami mojej dzielnicy i co rusz natykam się na tych, dla których stałam się – właśnie – niewidzialna. Nie wiedzą, jak się zachować, bo słyszeli o mojej stracie, więc albo szybko skręcają w boczną uliczkę, albo omijają mnie wzrokiem, albo udają, że nic się nie stało. Zagadują o pogodę, a po chwili poklepują po ramieniu i konspiracyjnie szepczą: „Macie przecież już pięcioro dzieci. Wystarczy”.
Na początku bardzo mnie takie zachowania bolały. A potem uświadomiłam sobie, że ci ludzie boją się dwóch rzeczy: że mnie zranią swoim współczuciem i że okazując mi je, będą musieli zmierzyć się z tematem śmierci i cierpienia, a tematy te do łatwych nie należą.
Minęło pięć lat od śmierci Franka i Edmunda. Za mną, moim mężem, naszymi czterema córkami i synem cały bagaż doświadczeń składających się na okres żałoby. Te doświadczenia były dla nas bardzo trudne, ale myślę, że jeszcze bardziej nas ze sobą związały.
Jestem niezmiernie wdzięczna wszystkim bliższym i dalszym znajomym, którzy w tym trudnym okresie okazywali nam współczucie. Jakież to piękne słowo: „współ-czucie”. Współodczuwanie – czy to gestem przytulenia, pogłaskania, słowem, rozmową, czy propozycją zaopiekowania się naszymi młodszymi dziećmi. Bardzo tego potrzebowaliśmy.
Pamiętam, jak w takim trudnym czasie pomyślałam, że Jezus przecież również prosił uczniów, by trwali, gdy On modlił się w Ogrodzie Oliwnym. Ucieszył się, spotkawszy na swojej drodze krzyżowej płaczące niewiasty. Wcześniej z taką radością i tkliwością zjadł z apostołami Ostatnią Wieczerzę. Chciał mieć w tym trudnym czasie bliskich wokół siebie.
Co z tymi, dla których byłam niewidzialna? Omijanie tematu, udawanie, że nic się nie stało, ucieczka od czyjegoś cierpienia to tak naprawdę ucieczka od siebie i swoich lęków. Nie uciekajmy. Ja nie uciekam, staram się towarzyszyć, gdy widzę czyjeś cierpienie. Tego nauczyli mnie i moją siedmioosobową rodzinę Franek i Edmund. Moi synkowie, którzy żyli tylko dwadzieścia tygodni pod moim sercem.
Marta