Populizm pokojem podszyty

Niemiecki "ruch pokojowy, który 25 lat temu wyprowadzał na ulice zachodnioniemieckich miast setki tysięcy ludzi, dziś nie jest wstanie poderwać mas. Jednak gdyby ktoś chciał potraktować to jako dowód, że Niemcy nie są już podatni na hasła pacyfistyczne, popełniłby ogromny błąd.

18.04.2007

Czyta się kilka minut

Podczas tradycyjnych "marszów wielkanocnych" - odbywających się w Wielkim Tygodniu, z kulminacją w okresie samych Świąt - w całych Niemczech odbyło się wprawdzie kilkadziesiąt demonstracji, jednak frekwencja była kiepska. Ot, kilka tysięcy aktywistów w Berlinie, Frankfurcie i Dortmundzie; kilkuset niezmordowanych na "bombodromie" w Wittstock, jak ochrzczono poligon Bundesluftwaffe na północ od stolicy; mniejsze czy większe grupy i grupki w innych miejscach - nie znalazło się więcej chętnych, by demonstrować pod tegorocznymi hasłami: już nie tylko "przeciw wojnie" i "za pokojem", ale też przeciwko wszelkim zagranicznym misjom Bundeswehry. A zwłaszcza tej najbardziej niebezpiecznej - w Afganistanie.

Rosyjska ofensywa medialna

Myliłby się jednak ten, kto frekwencję na tegorocznych "marszach wielkanocnych" chciałby potraktować jako "papierek lakmusowy", jako test na nastroje panujące w Niemczech. Tym bardziej że podczas samych "marszów" zabrakło niemal tematów, które - gdyby traktować tę imprezę poważnie, a nie jak powtarzany co rok rytuał - powinny znaleźć się na transparentach.

Dwa wydarzenia sprawiły bowiem, że tematem numer jeden w niemieckiej debacie o polityce międzynarodowej jest dziś projekt amerykańskiej "tarczy" antyrakietowej - oraz, rzecz jasna, jej forpoczty w Polsce i Czechach. Pierwszym było lutowe wystąpienie prezydenta Władimira Putina w Monachium. Drugim - prowokacyjna gra Teheranu, zmierzająca do uzyskania broni atomowej.

Kwestia "tarczy" wywołuje nie tylko liczne komentarze polityczne i medialne, ale zagraża także "pokojowi" wewnątrz koalicji chadeków i socjaldemokratów, rządzących wspólnie Niemcami. Podczas gdy wiodący politycy chadeccy (CDU i CSU) sygnalizują, że w obliczu irańskiego programu atomowego skłonni są poprzeć projekt "tarczy", o ile zostanie on przeprowadzony w ramach NATO, przywódcy socjaldemokratów (SPD) gwałtownie odrzucają "tarczę" w każdej postaci.

Mało kto w Niemczech zwraca przy tym - niestety - uwagę na fakt, jak bardzo do tej wewnątrzniemieckiej przecież debaty miesza się Rosja: jak bardzo rosyjscy politycy, od Putina począwszy, przez ministra spraw zagranicznych Siergieja Ławrowa i ambasadora Rosji w Niemczech, aż po rosyjskich generałów próbują wpływać na kształt i kierunek tego, co mówi się w Niemczech - dokonując mniej czy bardziej zręcznych "wrzutek" informacyjnych (by użyć języka bliskiego Putinowi).

Co chwila jakiś Rosjanin udziela więc Niemcom dobrych rad, co chwila ktoś z Moskwy pochyla się z troską nad perspektywą "nowych linii podziału w Europie" albo ostrzega przed "nowym wyścigiem zbrojeń" (tak jakby rosyjska broń ofensywna, zgromadzona już dziś w Kaliningradzie i na Białorusi, była wymysłem Polaków cierpiących na rusofobię). Przesłanie adresowane do Niemców jest przemyślane, a jego język i argumenty dobrane tak, aby trafiały w niemiecką duszę.

Pani kanclerz lawiruje

Czy to działa? Działa. Może nie aż tak, jak chcieliby Rosjanie, ale jednak. Zadziałało już na początku, gdy Władimir Putin w szorstko-aroganckim stylu szczerze powiedział, co myśli, podczas międzynarodowej konferencji w Monachium, poświęconej problemom międzynarodowego bezpieczeństwa - i zarzucił Amerykanom, że projekt systemu obrony antyrakietowej to wyraz "dążenia do panowania nad światem".

Od tego czasu wielu zachodnich Europejczyków pochowało głowy. Zwłaszcza wśród Niemców "tarcza", której elementy miałyby zostać zainstalowane w bezpośrednim sąsiedztwie Niemiec, wywołuje sprzeciw pomieszany z lękiem. Przecież "nie potrzebujemy nowych rakiet w Europie", jak oznajmił przewodniczący SPD Kurt Beck, który wcześniej, w Monachium, wyraził zrozumienie dla poglądów Putina.

No i czy Amerykanie muszą naprawdę upokarzać tych biednych Rosjan, instalując im pod nosem swój cud techniki? Czy Waszyngtonowi nie wystarczy, że wygrał "zimną wojnę"? Tak mniej więcej brzmią pytania, które słyszy się w tych dniach na politycznych salonach stolicy.

Początkowo nawet kanclerz Angela Merkel wykazała pewne zrozumienie dla gniewu Putina. Lepiej byłoby - argumentowała - aby konsultacji na temat potencjalnie daleko idących zmian w strategicznym układzie sił w świecie było "o jedną więcej niż o jedną mniej". W międzyczasie jednak Merkel, sprawująca zarazem funkcję unijnego "prezydenta", zrewidowała swe stanowisko - być może zrozumiała, że jej zbyt wielki sceptycyzm wobec "tarczy" jeszcze bardziej obciąży i tak niełatwe relacje z Polską i Czechami. Teraz pani kanclerz wraca do swej sprawdzonej roli - "mediatora" - która jest jednym ze źródeł jej silnej pozycji na arenie międzynarodowej, i próbuje zamienić polityczny problem "tarczy" we wspólną sprawę na forum NATO. Czy jej się to uda? Trudno powiedzieć, zwłaszcza że często nie do końca wiadomo, jakie w gruncie rzeczy stanowisko pani kanclerz zajmuje. Angela Merkel lawiruje; dziennikarze tygodnika "Der Spiegel", którzy próbowali określić jej pogląd w sprawie "tarczy i w tym celu przeanalizowali wszelkie możliwe wypowiedzi pani kanclerz, nazwali ją w końcu - chyba z pewną rezygnacją - "mistrzynią nieokreśloności".

"Afront wobec Rosji"

Pewnym usprawiedliwieniem dla Angeli Merkel - na przykład w oczach Polaków - może być fakt, że w obliczu uczuć, jakimi Niemcy darzą dziś politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza ich prezydenta, każdy, choćby najmniejszy krok polityczny, polegający na wyjściu naprzeciw Amerykanom (a więc i Polakom oraz Czechom) byłby dla Merkel wielkim zagrożeniem: wystawiałby ją na gwałtowną krytykę ze strony koalicyjnych przyjaciół, a zarazem największych jej wrogów (no, powiedzmy: konkurentów) w dyskretnych przedbiegach przed wyborami w 2009 r. - czyli socjaldemokratów. W tym kontekście owa nieokreśloność Angeli Merkel to i tak wiele.

Stanowisko socjaldemokratów w sprawie "tarczy" jest bowiem jasne - i odpowiada poglądom większości społeczeństwa. Przywódcy SPD traktują amerykański projekt jako afront wobec Rosji. Przewodniczący Beck widzi już na horyzoncie nową "zimną wojnę". Socjaldemokratyczny minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier nie chce "nowego wyścigu zbrojeń w Europie". Najdalej posunął się były kanclerz Gerhard Schröder, który zaatakował "bezsensowną politykę okrążania Rosji", a zamiary USA określił jako "politycznie niebezpieczne", gdyż "w żadnym razie nieleżące w interesie Europy". Łatwo tutaj o podejrzenie, że były kanclerz i obecnie menadżer Gazpromu (z łaski Putina) ciągle jeszcze pociąga za sznurki u Steinmeiera - swego dawnego zaufanego współpracownika, byłego szefa Urzędu Kanclerskiego z czasów Schrödera.

Czy to tylko prezentacja poglądów? Czy też, być może, polityczna strategia na przyszłość? Czyżby politycy SPD zamierzali powtórzyć manewr, który przeprowadził Gerhard Schröder latem 2002 r., gdy głównym tematem swojej kampanii wyborczej przed ówczesnymi wyborami do Bundestagu uczynił antyamerykanizm, wykorzystując zarazem niechęć niemieckiego społeczeństwa do udziału Bundeswehry w misjach zagranicznych? Schröder zapowiedział wówczas na jednym z wyborczych wieców, że Niemcy nie wezmą udziału w ewentualnym ataku na Irak, w tej "awanturze" - choć nikt nie prosił Niemców o taki udział. A gdy zobaczył, że to porusza i wywołuje powszechny aplauz, powtarzał ów motyw podczas każdego spotkania wyborczego.

Był to populizm w postaci czystej, populizm podszyty pokojem. Ale właśnie tak ostre i populistyczne pozycjonowanie się Schrödera przeciw Ameryce zapewniło mu zwycięstwo, mimo że na początku tamtej kampanii wyborczej nikt nie dałby za niego złamanego euro.

Dziś wypowiedzi Kurta Becka - od niedawna szefa SPD, a za dwa lata prawdopodobnego kandydata socjaldemokratów na kanclerza - są równie dobitne jak Schrödera pięć lat temu. "Nie potrzebujemy w Europie żadnych nowych rakiet", a SPD nie chce "nowego wyścigu zbrojeń między USA a Rosją" - oświadczył Beck w wywiadzie dla bulwarowego dziennika "Bild" (nakład: ok. 5 mln egzemplarzy).

Powtórka z historii?

Czy sprzeciwem wobec planów USA chce on wydobyć partię z sondażowego niżu, jak niegdyś Schröder? Najwyraźniej tak. I najwyraźniej przy pomocy równie taniego populizmu. Co jest niepokojące, gdyż w ten sposób SPD świadomie wprowadza w błąd Niemców. Beck oraz inni przywódcy socjaldemokracji twierdzą mianowicie, że to amerykańskie plany "tarczy" antyrakietowej prowokują nowy wyścig zbrojeń z Rosją. Twierdzą też, że nigdy jeszcze więcej rakiet nie zapewniało większego bezpieczeństwa. Dowodów na potwierdzenie swoich tez jednak nie dostarczają. I nic dziwnego, gdyż obie są fałszywe. Tak dziś, jak i kiedyś.

Kiedyś - czyli ponad ćwierć wieku temu, na początku lat 80. W czasach, gdy niemiecki "ruch pokojowy" osiągnął swoje apogeum, a w wielu krajach Europy Zachodniej toczyła się namiętna debata wokół decyzji NATO o rozmieszczeniu w krajach zachodnich (głównie w Niemczech) rakiet "Pershing" i "Cruise", jako odpowiedzi na sowieckie rakiety SS-20. Także wielu socjaldemokratów maszerowało wówczas w ogromnych demonstracjach i także dla wielu z nich - podobnie jak dla niemieckich Zielonych - tamten czas jest nadal istotnym punktem odniesienia, jednym z elementów budujących ich (młodzieńczą wtedy) tożsamość. A dziś chcieliby do tego jakoś nawiązać.

Problem w tym, że do legendy tamtych lat nie pasuje jeden fakt, bardzo znamienny: występując wówczas przeciwko decyzji NATO, socjaldemokraci - tworzący wtedy rząd razem z liberałami (FDP) - nie tylko doprowadzili do upadku tegoż rządu i powstania w efekcie koalicji chadecko--liberalnej Helmuta Kohla. Polityka SPD uderzyła w ich własnego kanclerza: Helmuta Schmidta, który - jak na ironię - był jednym z pierwszych zachodnich polityków, którzy zaczęli głośno mówić, że NATO powinno jakoś odpowiedzieć na realne zagrożenie ze strony nowych rakiet SS-20, rozmieszczanych przez Sowietów m.in. na terenie Niemiec Wschodnich.

Podobnie jak nie jest prawdą, że 25 lat temu to Zachód prowokował spiralę zbrojeń w rakiety średniego i krótkiego zasięgu, tak samo nieprawdą jest, że ówczesna decyzja NATO nie zwiększyła bezpieczeństwa Zachodu. Gdy nowe systemy rakietowe zostały zainstalowane, także w Niemczech, okazało się, że ich skutki są zupełnie inne od tych, jakie prognozowali socjaldemokraci. A mianowicie, zaczęły się szeroko zakrojone negocjacje rozbrojeniowe z ZSRR (już pod rządami Gorbaczowa); kilka lat później "blok wschodni" przestał istnieć.

Tak jak dziś, również podczas tamtej debaty z początku lat 80. z Moskwy płynęły ponure groźby, których celem było wbicie klina między Europę Zachodnią a USA. Tyle że dzisiaj rosyjskie próby zastraszenia zachodnich i środkowych Europejczyków są bardziej przejrzyste i mniej wyrafinowane niż w czasach ZSRR.

Amerykańska "tarcza" nie ma bowiem nic wspólnego z rzekomym kursem konfrontacyjnym przeciw Rosji. Dziesięć amerykańskich antyrakiet, rozmieszczonych gdzieś w Polsce, nie zatrzyma ponad tysiąca rosyjskich pocisków międzykontynentalnych, gdyby kiedykolwiek miały zostać użyte i polecieć w kierunku USA i Europy Zachodniej. Powiedział to nie kto inny, jak... jeden z rosyjskich generałów, gdy pochwalił się, że antyrakiety startujące z Polski "nie trafią naszych rakiet międzykontynentalnych". Niebezpieczeństwo nowego wyścigu zbrojeń nie istnieje. Albo raczej: wyścig i tak się toczy swoim rytmem, a jednym z ostatnich jego etapów jest wprowadzenie przez Rosjan nowego typu rakiety: "Topol-M".

Bo też i cel Moskwy jest inny: faktycznym celem Kremla jest, podobnie jak w latach 80., rozbicie jedności między Europą a Ameryką, która - mimo wielu różnic i gwałtownych czasem sporów - istnieje w sprawach najważniejszych. Moskwa nie może pogodzić się też z dalszą utratą wpływów w Europie Środkowej: obecność amerykańskich instalacji wojskowych na terenie Polski i Czech wydatnie obniżyłaby podatność całej Europy Środkowej na rosyjski szantaż.

Merkel zakładnikiem SPD

Nieprawdą jest też, że Amerykanie nie rozmawiają z Rosją o "tarczy": "Następnego dnia po tym, jak niemieckie MSZ skrytykowało naszą politykę informacyjną, rozdałem ambasadorom 27 krajów Unii długą listę, na której wyszczególniono wszystkie nasze rozmowy z Rosjanami" - powiedział szef wydziału euroazjatyckiego w waszyngtońskim Departamencie Stanu, Dan Fried, w rozmowie z tygodnikiem "Die Zeit".

Wniosek z tego jest gorzki: okazuje się, że przez wiele lat Niemcy (i inni zachodni Europejczycy) nie zajmowali stanowiska wobec znanego od dawna projektu "tarczy". Dopiero teraz, gdy Putin okazał swe niezadowolenie, przede wszystkim niemieccy socjaldemokraci zachowują się tak, jakby wywołano ich do tablicy. I jakby dali się nabrać na argumenty prezydenta Rosji.

Co dalej? Perspektywy nie są dobre: wygląda na to, że SPD pod przywództwem Kurta Becka postanowiła uczynić z polityki zagranicznej tę sferę, w której warto szukać konfrontacji z chadeckim koalicjantem mającym się wkrótce stać wyborczym rywalem. Skutek jest także taki, że socjaldemokraci uniemożliwiają w ten sposób Angeli Merkel - której popularność ciągle rośnie - zajęcie takiego jasnego stanowiska, które byłoby w interesie Niemiec, Polski i Europy.

Przełożył WP

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1935-2020) Dziennikarz, korespondent „Tygodnika Powszechnego” z Niemiec. Wieloletni publicysta mediów niemieckich, amerykańskich i polskich. W 1959 r. zbiegł do Berlina Zachodniego. W latach 60. mieszkał w Nowym Jorku i pracował w amerykańskim „Newsweeku”.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2007