Pomnikowe menu

Pomniki żyją tylko, kiedy ich – jeszcze albo już – nie ma. Jeśli sobie sterczą nieruchomo, zapominamy o ich obecności. Co innego, kiedy rozogni się spór o to, czy i gdzie mają się pojawić albo skąd zniknąć.

28.08.2017

Czyta się kilka minut

PIXABAY.COM / PIXABAY.COM
PIXABAY.COM / PIXABAY.COM

Dochodzi wtedy do wyładowań społecznych o nieraz niespodziewanej sile. Doświadczyliśmy tego w poprzednich tygodniach, patrząc z oddali na wypadki w Charlottesville. Na paradę łobuzów z hasłami powyciąganymi z najbardziej zatęchłych piwnic zbiorowej podświadomości, zamieszki i zadaną z rozmysłem śmierć oraz na niewczesne wypowiedzi prezydenta, który wybrał sobie najgorszą z możliwych chwilę, by krytykować myślenie zero-jedynkowe w ocenie historii.

A historia bywa niesprawiedliwa, bo np. taki Bartolomeo Colleoni, XV-wieczny kondotier, czyli po naszemu rozbójnik w służbie włoskich miast, z pewnością nie nabroił mniej niż generał Robert E. Lee, tymczasem o prawo posiadania kopii jego pomnika – oryginał stoi w Wenecji – walczyły niedawno Szczecin i Warszawa. Wykonany w czasach pruskich odlew, usunięty po wojnie przez władzę ludową, bo nie pasował do programu resłowianizacji Pomorza Zachodniego, zdobił pół wieku dziedziniec stołecznej Akademii Sztuk Pięknych, aż wreszcie szczecińskie władze upomniały się 10 lat temu o swoją poniemiecką własność. Rzecz załatwiono polubownie i studenci z Krakowskiego Przedmieścia dostali na pocieszenie kopię kopii, sfinansowaną poprzez zrzutkę szczecinian.

Zduplikowany Colleoni będzie miał nowe towarzystwo, bo w okolicy pojawi się jeden, a może i dwa pomniki smoleńskie. Ich nieistnienie, brak, niemożność powstania miały namacalny wpływ na rzeczywistość, jątrząc polskie emocje polityczne jadem resentymentu – dlatego spodziewam się, że gdy wreszcie obleką się w spiżowe ciało, stopniowo pokryje je patyna obojętności. Minie 10 lat, a odleżą się i przestaną kogokolwiek uwierać. A może nie doceniam potencjału jeszcze nie rozkręconej na dobre wojny kulturowej?

10 lat nie wystarczyło, żeby mieszkańcy tureckiej Synopy nad Morzem Czarnym pogodzili się z pomnikiem filozofa Diogenesa, urodzonego tamże w czasach, gdy była to grecka kolonia. Rozumiem aktywistów partii Erdoğana – mało która postać tak bardzo nie pasuje do autorytarnego państwa jak człowiek, który, gdy go odwiedził Aleksander Wielki i z rewerencją zapytał, co może dla niego zrobić, odrzekł tylko: „Odsuń się, nie zasłaniaj mi słońca”.

Boję się, że żadne miasto dzisiejszego Zachodu nie przygarnie wygnanego Diogenesa. Zbyt otwarcie kontestował konwenans społeczny i polityczny. Potoczne przekonanie, że żył „jak zwierzę”, nie opisuje dobrze jego filozoficznej drogi, lecz na pewno zwierzęco traktował jedzenie – i już za to zostałby dziś wywalony z hukiem poza obręb cywilizowanej debaty. Odbierał wszak jedzeniu wszelki ludzki naddatek, kulturowy czy społeczny sens – kiedy jadł gdzie popadnie, kiedy łamał tabu wydalania jako czynności niedozwolonej publicznie. Jak pies. Jego współcześni się troszkę boczyli – ale u nas to już byłoby niewybaczalne wykroczenie, skoro jedzenie w miejsce obumarłej religii dostarcza nam tożsamości i uznania, nagrody i kary.

Co się tyczy jego kolegów z innych szkół, to co prawda lubimy się z nimi obnosić, ale tylko dlatego, że potraktowaliśmy ich na opak. Stoicy nauczali o samokontroli, jedzenie traktowali jako czynność konieczną dla podtrzymania życia, a więc nakazywali myśleć nie o przyjemności dla ust, lecz o pożytku dla żołądka. Z tego powodu biorą ich sobie na patronów dietetyczni guru – sporo w Ameryce różnych książek o „stoickiej diecie”, co jest pojęciem wewnętrznie sprzecznym, stoikowi wystarczy bowiem rozsądek i umiar zależny od pory roku, miejsca i potrzeb, życie wedle okoliczności, zarówno w obfitości, jak i głodzie. Ale najbardziej to się chyba w grobie przewraca Epikur. On, który nauczał o ataraksji, czyli równowadze, wewnętrznym spokoju i roztropnej pociesze przyjemnościami, o życiu wolnym od konieczności, stał się ikoną kompulsywnej pogoni za nieskończonym ciągiem podniet. Jego imieniem (złożonym dowcipnie z angielskim słowem oznaczającym ciekawość) nazwano jedną z największych trybun naszego łże-hedonizmu – serwis Epicurious. Tak, wielkich Greków czcimy głównie dlatego, że nic już nam nie mogą zrobić. Czyż nie za to się stawia pomniki? ©℗

Wśród umiarkowanych – i zdrowych! – przyjemności późnego lata wyróżnia się kukurydza. Świeża, prosto z pola, owinięta jeszcze w zielone osłonki. W takim stanie daje się dość łatwo „ogolić”. Zróbmy niezbyt wyrazistą, za to bardzo rozgrzewającą i optymistycznie żółtą zupę na pierwsze zimne wieczory. Bierzemy trzy kolby kukurydzy, zdejmujemy osłonki, stawiamy każdą sztorcem w dużej misce i bardzo ostrym nożem, ruchem od góry ku dołowi, ścinamy ziarna – nie ma się co przejmować, że nie uda się ich wyrwać równo i idealnie. Odkładamy ziarna na bok, a kaczany wkładamy do 3/4 litra wody z paroma ziarnami ziela angielskiego. Zagotowujemy pod przykryciem co najmniej 10 minut. Równolegle siekamy drobno cebulę i dwa ziemniaki w drobną kostkę. W rondlu rozgrzewamy olej, wrzucamy cebulę i ziemniaki wraz z kawałkiem (0,5 cm) drobno posiekanego imbiru. Dajemy sól, pieprz, dusimy na wolnym ogniu ok. 10 minut, pilnując, by się nie przypaliło. Dodajemy obranego ze skórki i pokrojonego w kostkę pomidora, dusimy jeszcze minutę, zalewamy posolonym wywarem z kaczanów. Gotujemy na wolnym ogniu kilka minut, dodajemy ziarna kukurydzy, gotujemy ok. 10 minut. Amerykanie, którzy wymyślili ten przepis, jadają ziarna dość twarde – my możemy pogotować dłużej. Zgodnie z amerykańskim smakiem pod koniec należy zupę zabielić mlekiem, ale to nie jest konieczne, za to trzeba posypać siekaną kolendrą lub pietruszką. Na mój gust dobrze tej zupie zrobi dodatek podsmażonych kawałków boczku – ale obiecałem zacnej koleżance z łamów, że do końca sierpnia nie tknę mięsa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2017