Polska ziemia ognia. Śmieci pozbywamy się metodami włoskiej mafii

W wielu miejscowościach przepis jest prosty: zwieźć na wysypisko, przetrzymać ile się da, na koniec sfingować pożar.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Pożar hali z odpadami niebezpiecznymi w Zielonej Górze-Przylepie, 22 lipca 2023 r. / NEWSLUBUSKI / EAST NEWS
Pożar hali z odpadami niebezpiecznymi w Zielonej Górze-Przylepie, 22 lipca 2023 r. / NEWSLUBUSKI / EAST NEWS

Pożar w Przylepie wybuchł w hali, w której zmagazynowano silnie toksyczne i łatwopalne substancje ropopochodne, niszczące układ krwionośny i serce człowieka. W sprawie tej już dwa lata temu prokuratura oskarżyła sześć osób reprezentujących spółkę wynajmującą halę oraz dwóch urzędników starostwa, którzy wydali zezwolenie na składowanie odpadów. Ostatecznie je cofnięto, ale problem pozostał. W zeszłym tygodniu wszystko poszło z dymem, zanieczyszczając powietrze, a wody gaśnicze zmieszane z chemikaliami skaziły pobliski potok.

Z racji jesiennych wyborów wokół Przylepu wybuchła od razu polityczna kłótnia, ale nie było to wcale wyjątkowe zdarzenie. Podobny pożar strawił składowisko w Jakubowie w 2018 r. i był największym w historii Dolnego Śląska. Na terenie całkowicie nielegalnego magazynu środków chemicznych doszło wtedy do podpalenia, którego sprawców nie wykryto. W pobliskim Głogowie tysiące mauzerów z kwasami stoją do dzisiaj, a część chemikaliów dostała się do pobliskiej Odry, powodując skażenie rzeki i śnięcie ryb.

Źródłem katastrofy była rodzinna spółka, która zarabiała na pozornej utylizacji. Firmom spożywczym czyszczącym swoje urządzenia kwasami wystawiała dokumenty potwierdzające ich utylizację. W rzeczywistości instalacja nie była w stanie przetworzyć nadmiaru chemikaliów i lądowały one w różnych miejscach na terenie Polski, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach płonęły.

Scenariusz ten powielano wielokrotnie. Zadowoleni byli wytwórcy odpadów, bo tanio pozbywali się chemikaliów, w zamian otrzymując odpowiedni glejt o wypełnieniu obowiązku ich utylizacji. Przestępcy zarabiali gigantyczne pieniądze, płacąc tylko za kilkumiesięczne wynajęcie magazynu i transport odpadów. Następnie powtarzał się podobny schemat: dochodziło do podpalenia lub samozapłonu i problem odpadów sam się „rozwiązywał”, kosztem zdrowia okolicznej ludności. Zdarzało się też, że spółka bankrutowała, a utylizacja spadała na właściciela gruntu lub na samorząd. Stawka za usunięcie takiej tykającej bomby może dochodzić do kilkudziesięciu milionów złotych.

Z ziemi włoskiej do Polski

Historia tego procederu jest długa jak nasze członkostwo w Unii. W 2004 r. Federalny Urząd Kryminalny Niemiec oraz dziennikarz Michael Billig ostrzegali o nowych kierunkach rozwoju tzw. ekoprzestępczości. Odbiorcami nieprzetworzonych śmieci miały stać się kraje środkowej i wschodniej Europy, dołączające wówczas do UE.

Nie był to nowy problem w Europie. Już w latach 90. XX w. we Włoszech płonęły magazyny z niemieckim plastikiem wysyłanym do tego kraju w celu przetworzenia. Brzmi znajomo? Nicola Morra, były szef antymafijnej komisji włoskiego Senatu, w 2019 r. w wywiadzie dla „Superwizjera” TVN mówił tak: „Postanowiono, że końcowy etap recyklingu przeprowadzony zostanie w Europie Wschodniej”. Powód był prosty: we Włoszech brakowało miejsc na składowiska, władza zaczęła walczyć z tym zjawiskiem, a poza tym – u nas było taniej. W tym samym czasie doszło też do zamknięcia chińskiego rynku na eksport plastiku i makulatury marnej jakości, nienadających się do przetworzenia. Ta decyzja uderzyła w największych eksporterów odpadów na świecie: USA, Kanadę i Unię Europejską.

Dla rynku niemieckiego, wysyłającego rocznie za granicę milion ton plastikowych odpadów, była to katastrofa. Ostatecznie transporty skierowano do innych krajów azjatyckich (Malezja i Wietnam), a także Turcji, Polski, Czech i Bułgarii. Podobnie zrobili Brytyjczycy, których śmieci płonęły potem w Kłopotowie na Dolnym Śląsku oraz w Zgierzu, gdzie pięć lat temu doszło do największego jak dotychczas pożaru nielegalnego składowiska plastikowych odpadów. Trafiały tam nie tylko z Wielkiej Brytanii, ale również z Niemiec, Szwecji i Włoch.

– Śmieci to złoto, a polityka to śmieci. Są one dużo lepszym interesem niż ­narkotyki. Większe pieniądze, mniejsze ryzyko – opowiadał mi Nunzio ­Perrella, emerytowany boss ­neapolitańskiej ­camorry, który po aresztowaniu poszedł na współpracę z włoskim wymiarem sprawiedliwości. Przez lata na „Ziemi Ognia”, jak nazywane były okolice Neapolu z powodu nieustannych pożarów składowisk, organizował system nielegalnego pozbywania się odpadów. Według niego działalność mafii była na rękę wielkim koncernom i politykom nieradzącym sobie z narastającym problemem.

Używając ukrytej kamery Perrella nagrywał swoje spotkania z właścicielami instalacji przetwarzania odpadów i lokalnymi politykami. Podawał się za przestępcę, który po wyjściu z więzienia chce wrócić do dawnych interesów. W polskim wątku tej sprawy pojawiła się firma, którą na podstawie protokołów inspekcji ochrony środowiska zidentyfikowałem jako dostawcę odpadów do Zgierza. Co więcej, nagrany ukrytą kamerą przez Perrellę przedsiębiorca twierdził, że do odpadów komunalnych podrzuca się niebezpieczne chemikalia i wysyła je do Polski.

Szeroka nieodpowiedzialność

W rozkręceniu nielegalnego interesu pomogły również proekologiczne dopłaty i europejskie prawo zezwalające na uznanie wyeksportowanych odpadów za poddane recyklingowi. Na ten trop pierwsi wpadli brytyjscy dziennikarze ze Sky News, analizujący system dopłat w ramach tzw. rozszerzonej odpowiedzialności producenta.

Ta godna pochwały zasada przewiduje, że wytwórca i sprzedawca plastikowego opakowania nie tylko zarabia na jego zawartości, ale również płaci za jego recykling. Stawki są zróżnicowane. Dla najbardziej kłopotliwego plastiku, według danych udostępnionych przez stowarzyszenie Zero Waste, różnice w stawkach są wręcz gigantyczne – od 5 do 1263 euro za tonę. Najniższa kwota to Polska, najwyższa Niemcy. Brytyjscy dziennikarze podali, że w ich kraju w 2018 r., w szczycie eksportu do Polski plastikowych odpadów, recyklingowi można było poddać w praktyce najwyżej połowę tych śmieci i tylko za nie można było uzyskać dopłaty – reszta nie nadawała się do przerobienia. Tymczasem transporty wyeksportowane do Wietnamu, Malezji czy Polski uznawano za poddane recyklingowi w stu procentach i wypłacano całość dotacji. W rezultacie zgodny z prawem, drogi recykling przestał się opłacać. Lepiej było załadować odpady na statki lub ciężarówki i wysłać za granicę. Tam trafiały na wysypiska, do rzek albo lądowały w morzu.

W Zgierzu doszło do powtórzenia scenariusza znanego z włoskiej „Ziemi Ognia”, czyli utylizacji przez podpalenie. Sprawców nie wykryto, tak jak w większości podobnych afer. W innych śmieci nie płonęły, ale po prostu je porzucano. Tak było np. w Sarbii w Wielkopolsce, gdzie nadal zalega 7 tys. ton przywiezionych z Niemiec odpadów. Prezesem odpowiadającej za to firmy jest bezdomny, którego zwerbowano pod marketem, ubrano w garnitur i otworzono na jego dokumenty kilka firm. Odpowiadający za to prawdziwy boss nadal jest poszukiwany przez prokuraturę.

Udokumentowałem przypadki dwóch niemieckich eksporterów, którzy wysłali do Polski 10 tys. ton odpadów, a nasi przedsiębiorcy porzucili je na terenie Wielkopolski, Lubuskiego oraz w Zgierzu. Daje to po odliczeniu kosztów szacunkowy wpływ dla strony niemieckiej rzędu 10 mln euro. Polscy wspólnicy otrzymali dziesięciokrotnie mniej, ale nie był to jedyny zysk, na jaki mogli liczyć w naszym kraju. Przestępcy zarabiali też krocie na wyłudzaniu milionowych europejskich dotacji przeznaczonych na tworzenie nowych technologii przetwarzania plastiku. Wynalazek taki miał stać za twórcami składowiska w Zgierzu, które jednak spłonęło, zanim technologia została wdrożona. Łódzka prokuratura podejrzewa wyłudzenie 20 mln zł dotacji.

Polski trotyl, lakiery i śmieci

Nie znam dowodów wskazujących na to, by chemikalia, które spłonęły pod Zieloną Górą, pochodziły z zagranicy. Bo też uproszczeniem byłoby twierdzić, że płoną u nas tylko śmieci z Zachodu. W znanych mi przypadkach ze Śląska i Małopolski nasi ekogangsterzy pomagali w pozbywaniu się rodzimych odpadów przemysłowych. Tak było w ujawnionej ostatnio przez TVN24 sprawie porzuconych niebezpiecznych odpadów z Nitro-Chemu, jedynej w kraju firmy produkującej trotyl. Z oświadczenia spółki wynika, że nie poczuwa się do odpowiedzialności, zrzucając ją w całości na firmę, do której słała transporty. I może tak robić, bo przez lata – aż do 2021 r. – wytwórca niebezpiecznych odpadów nie odpowiadał za to, co przekazywał uprawnionemu odbiorcy. Odpowiedzialność przejmował transportujący, a po wyładowaniu niebezpiecznej zawartości – właściciel terenu. Proceder ułatwiał fakt, że przewoźnicy posługiwali się papierowymi dokumentami. Brak było elektronicznej, ogólnopolskiej bazy danych o przemieszczających się po Polsce transportach. Elektroniczną bazę danych o gospodarce odpadami wprowadzono dopiero w 2020 r.

W jednej z najbardziej bulwersujących spraw, spółki Clif ze Skawiny, utylizacja farb i lakierów polegała na mieszaniu ich w dole ze szmatami i zakopywaniu w lesie, na odkrytych terenach albo na legalnie działających składowiskach. Kierowcy nie bali się kontroli, ponieważ posługiwali się dokumentami potwierdzającymi przewożenie odpadów budowlanych.

W 2017 r. pokazałem drogę tych odpadów z siedziby firmy w podkrakowskiej Skawinie do nielegalnego wysypiska w Bytomiu. Niczego to nie zmieniło. Proceder trwał nadal. Dopiero protesty ludzi, którzy wyszli na ulice, oraz nacisk śląskich posłów na prokuraturę zmieniły to lekceważące podejście. W 2019 r. aresztowano Andrzeja N. i oskarżono go o kierowanie grupą przestępczą złożoną z 34 osób, które porzucały odpady chemiczne nie tylko w Polsce, ale również w Czechach. W ciągu niespełna dwóch lat grupa zarobiła 23 mln zł, „utylizując” 55 tys. ton odpadów. Do certyfikowanych spalarni trafiło ledwie 720 ton niebezpiecznych substancji.

Podobnie działo się z odpadami komunalnymi. Na polskich wysypiskach płonęły nie tylko śmieci z zagranicy. Większość z nich stanowiła zawartość naszych koszy, a włodarze miast byli zadowoleni, bo płacili mało. W efekcie część z zaawansowanych technologicznie zakładów przetwarzania, prowadząca uczciwą działalność, nie miała zleceń, bo otrzymywały je tańsze firmy. Te zaś zakopywały odpady lub „były ofiarami” tajemniczych pożarów, które wybuchały akurat z końcem trzyletniego okresu tymczasowego magazynowania, na jaki pozwalały obowiązujące do 2018 r. przepisy. Nie istniał system ewidencjonowania odpadów, a przepisy karne pozwalały na masowe umarzanie spraw przez prokuratury.

Branża kontratakuje

Prawo w końcu zmieniono. Skrócono z trzech lat do roku możliwość magazynowania odpadów, wygaszono wydane już pozwolenia, wprowadzono konieczność monitoringu instalacji oraz obowiązkowe kaucje, gwarantujące dochodzenie roszczeń w razie braku utylizacji odpadów. Zwiększono nadzór nad miejscami gromadzenia śmieci, zwiększono liczbę kontroli ze strony inspekcji środowiskowej na drogach. Jednak zaostrzenie przepisów przy równoczesnym niedostatku instalacji do profesjonalnego przetwarzania odpadów wywołało galopadę cen, która trwa do dziś. Ucywilizowało to jednak rynek, choć nie zlikwidowało zastanej patologii. Według danych GUS pod koniec 2021 r. w Polsce wciąż istniało 2246 nielegalnych śmietnisk.

Najwyższa Izba Kontroli w raporcie z marca 2023 r. krytycznie oceniła działania instytucji zajmujących się ochroną środowiska. Skrytykowano brak wymiany informacji pomiędzy poszczególnymi wojewódzkimi inspektoratami, koordynację działań różnych urzędów, a straży pożarnej zarzucono, iż gasi pożary, ale nie potrafi im zapobiegać poprzez prewencyjne kontrole miejsc składowania odpadów.

Równocześnie sprofesjonalizowała się branża śmieciowa, otaczając się prawnikami. Ci sami adwokaci potrafią reprezentować interesy firm odpadowych oraz wydających im pozwolenia urzędów. Inne wyspecjalizowane kancelarie planują całe strategie uzyskiwania pozwoleń na poziomie starostw, urzędów marszałkowskich, a nawet ministerstwa. Istnieją też kancelarie prawne pozywające przeciwników tego procederu.

Tak było w sprawie spółki Chemeko-System z Dolnego Śląska, prowadzącej legalne składowisko. Wynajęta kancelaria pozwała nie tylko członków Stowarzyszenia Piękny Wąsosz wypowiadającego się w reportażu TVN; do sądu trafił również biegły negatywnie oceniający działania urzędników wydających pozwolenia spółce, a nawet radni samorządowi. Tymczasem zarząd województwa do tej pory nie wykonał uchwały sejmiku wzywającej do kompleksowej kontroli tego, co ukryto pod zwałami legalnych śmieci, choć kontrolerzy już w 2018 r. wykopali tam odpady medyczne pochodzące z Niemiec.

Spółki odpadowe mają na swoich usługach szereg wyspecjalizowanych firm detektywistycznych, prowadzonych przez byłych funkcjonariuszy policji i służb specjalnych. Profesjonalna obserwacja, zbieranie haków na konkurentów to codzienność tego rynku. Do działań na zlecenie spółki śmieciowej przyznał się np. były naczelnik wrocławskiego CBA. Materiały z obserwacji Chemeko pokazały z kolei związki tej firmy z mężczyzną zarządzającym nielegalnym śmietniskiem we Wrocławiu; w kontakty z tym środowiskiem zamieszany był również radca prawny Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu.

Interesy na śmieciach zahaczają również o świat polityki. Żona Krzysztofa Kubowa, szefa gabinetu politycznego premiera, działa właśnie w branży odpadowej. Według skazanego już prawomocnym wyrokiem przestępcy uczestniczyła ona w zdobywaniu pozwoleń na działalność śmietniska w Kłopotowie, które spłonęło. Wcześniej zwieziono tam kilkadziesiąt tysięcy ton odpadów komunalnych z Polski i Niemiec. Prezes dawnej spółki Barbary Kubów zasiada w firmach powiązanych z właścicielem giganta śmieciowego Chemeko. Aresztowany niedawno członek zarządu tej firmy to z kolei syn byłego szefa Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska we Wrocławiu. Wraz z prezesem Chemeko wyszli niedawno z aresztu za kaucją 1 mln i 200 tys. zł. Zarzuty związane są z odnalezionymi na terenie składowiska w Rudnej Wielkiej, nielegalnie zrzuconymi tam zakaźnymi odpadami medycznymi oraz śmieciami przywiezionymi z Niemiec.

Śmieci łączą polityków ponad wszelkimi podziałami. W marcu do aresztu w związku z podejrzeniem wielomilionowej korupcji przy przetargach na wywóz stołecznych odpadów trafili byli ministrowie w rządach PO i PSL Rafał Baniak i Włodzimierz Karpiński. Jeśli zarzuty się potwierdzą, będziemy mieli obraz niemal mafijnej struktury łączącej w Polsce biznes, świat przestępczy, ludzi z policji i służb oraz politykę. Pieniądze nie śmierdzą, te z odpadów również. ©

Autor jest reporterem „Superwizjera” TVN.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Ziemia ognia