Polska przybiblioteczna

WŁÓCZYKIJ KULTURALNY | W upalny, zagubiony w głębokim wrześniu poranek wrzuciliśmy tobołek z książkami do samochodu i ruszyliśmy strzałą na północny zachód.

22.11.2021

Czyta się kilka minut

Wiejska Biblioteka w starym kredensie w miejscowości Drogoradz w powiecie polickim, 16 września 2020 r. / Marcin Bielecki / PAP
Wiejska Biblioteka w starym kredensie w miejscowości Drogoradz w powiecie polickim, 16 września 2020 r. / Marcin Bielecki / PAP

Moja partnerka, zaczerpnąwszy nieco oddechu po okupionej nerwami kilkuletniej „małej stabilizacji” na etacie, zaczęła łapać więcej zleceń na szkolenia dla bibliotekarzy. Czy raczej: bibliotekarek i bibliotekarzy – feminatyw na pierwszym miejscu stanowi tutaj nie tylko elementarną grzeczność, ale też dodaje opisowi realizmu.

Jeździmy więc po Polsce z tobołkiem książek w bagażniku. Ona w lekkim zadaniowym stresie, czy na prezentacji są wszystkie slajdy, których i tak nie zdąży wyświetlić, ja w chwilowej przerwie od własnej roboty. „Resetując się”, by użyć jednego z popularnych w niedawnym czasie określeń, z których jednoznacznie wynika, że ludzie stali się robotami. Z dziką przyjemnością dobrowolnie wcielam się w rolę szofera na tych wycieczkach, włączając tryb „nie przeszkadzać” w telefonie i ustawiając sobie autoresponder w skrzynce, by wyruszyć w kolejny, przeważnie nieobierany dotychczas kierunek, jaki pośrednio wyznaczają decyzje o rozdysponowaniu środków z grantów w bibliotekach.

Należę do klubu osób odczuwających atawistyczną radość z przemieszczania się samochodem poza miastem, by wspomnieć tylko Andrzeja Stasiuka, który mógłby być liderem tej nikomu niepotrzebnej, ale chwilowo pomocnej dla retorycznego efektu zdania formacji. W momentach słabości, albo akcydentalnie tak właśnie rozumianej siły, wyobrażam sobie siebie jako kierowcę z filmu „Taksówkarz”, dokładnie z takim fryzem i nieprzesadnym poziomem ogłady.

Nie odzywać się kilka bitych godzin. Swobodnie przeglądać zakamarki własnego umysłu wraz z mijanymi kilometrami, niczym sklepienie kopuły chorzowskiego planetarium podczas szkolnej wycieczki w dzieciństwie. Obserwować ruch słońca, kontemplować, jak wraz z oddalaniem się od miast absurdalnie namnożone w wyniku budowlanej bańki ostatnich lat zabudowania topnieją, otwierając przed oczami nowe, nienaruszone wcześniej myślą przestrzenie.

Przyłęk pod Zwoleniem

Raz jechałem tak po K. z Warszawy gdzieś pod Radom. Nie chciałbym, żeby „gdzieś” wyrażało tutaj tę wielkomiejską, wyższościową postawę, która przez lata pomogła wychować w Polsce pokaźny elektorat „obcych we własnym kraju”, by przywołać tutaj tytuł głośnej książki Arlie Russell Hochschild. „Gdzieś” było tego dnia operacyjnym, zadaniowym wyrazem złości na korki pod Piasecznem, na mozolnie zbijane kilometry drogi nr 79 w kierunku Sandomierza, na uciekające chwile piątkowego wieczoru, który można było przecież spędzić inaczej.

Biblioteka gminna organizowała tego dnia szkolenie z literatury hiszpańskiej. Trzeba przyznać, że bardziej niż na pogłębianie wiedzy o literaturze kraju Don Kichota szkolenie było obliczone na kulturowe wprowadzenie przed sfinansowaną za unijne pieniądze wymianą z biblioteką z jednej z hiszpańskich prowincji. Wymianą, z której – co też trzeba dodać – nie wszystkie bibliotekarki i bibliotekarze mogli osobiście skorzystać. Jakiekolwiek przyświecałyby temu motywy, spotkanie, które w innych okolicznościach nigdy nie doszłoby do skutku, odbyło się. Jedna z pań odprowadzała potem K. rowerem pod market Dino, w czasie kiedy prułem 79-tką przez podradomską sośninę, by przynajmniej dotrzeć na miejsce przed zmrokiem. Powrót do Krakowa tego samego wieczoru jawił się w tamtej chwili jeszcze jako rytualna oczywistość dla sformatowanego na tryb „od-do” umysłu.

Za oknem falowała ściana młodego, zielonkawego zboża, dogasał leniwie czerwcowy dzień, narastała iście dziecięca euforia pierwszych ciepłych wieczorów w roku. I oto na parkingu we wsi Przyłęk pod Zwoleniem satysfakcja ze sprawnie wykonanego zadania przerodziła się w jedną z takich myśli, których odrzucenie zapowiada ryzyko żalu. „Za” wysunęło się przed „przeciw”, zostawiając nagle w tyle plan, jaki determinował cały pośpiech, całą złość na owe podradomskie „gdzieś”. – Byłaś w Janowcu? – Nie, nie byłam – odnotowałem w ulotnej przerwie pomiędzy prowadzoną przez telefon rozmową. – No to jedźmy – zadecydowałem.

Janowiec, czyli inne Lubelskie

Niemiłosiernie ponabijany dołkami asfalt przecinający kilka kilometrów mokrego sosnowego boru wyprowadził nas wprost na równie podziurawioną ścianę janowieckiego zamku. Z oddali wyglądała jak porzucony przed laty billboard albo niechciane pozostałości po którymś z planów pięcioletnich. U jej podnóża rozgościła się wioska – niewielka, zwarta; kilka ulic zabudowanych domami z białych pustaków, a w jej środku ciasny, zadrzewiony ryneczek z gospodą na rogu, który każdą piędzią swojej przestrzeni przeczył regułom klasycznych ryneczków polskich miast, uparcie zamienianych w ostatnich latach na antypatyczne place defiladowe z gładką, betonową nawierzchnią, nieskażoną refleksją ich mocodawców i projektantów.

Zmierzchało już, pospiesznie zadekowaliśmy się w jednej z dwóch dostępnych agroturystyk i ruszyliśmy na spacer. Białe światło latarni przy głównej uliczce pomnażało cienie przebiegających między murami kotów; innych żywych istot – za wyłączeniem parki dopijającej piwo w ogródku przy jednym z porośniętych bluszczem domów, a także właścicieli lokalnej winiarni – nie pamiętam. Przez głowę przewijały mi się opowiadania Kornela Filipowicza i ludzie je zasiedlający, do bólu zwyczajni, a zarazem nieobciążeni cmokającym pańskim ego narratora, imputującym ciasnotę umysłów i prowincjonalną małostkowość poczynań; tak rzadki – i niezwykle piękny – fenomen na mapie polskiej literatury.

Szliśmy do góry żwirową ścieżynką pomiędzy krzakami tarniny, w kserotermicznej, polnej ekstazie pełnej wiosny na południowym zboczu zamkowego wzgórza, opadającego ku wsi i dolinie Wisły. Za plecami wystrzeliła renesansowa, kwadratowa wieża janowieckiego kościoła z podwójnymi oknami i dostojną czapką z czerwonej dachówki. Widziana na tle otaczającej równiny wywołała z siebie coś malarskiego, włoskiego albo i flamandzkiego pejzażystę późnośredniowiecznego, jakiegoś Van Eycka albo lepiej Patinira z nietkniętym dzisiejszą świadomością bezkrytycznym umiłowaniem ludzkiej cywilizacji, zaprowadzającej „boski” ład na ziemi.

Dzwonnica nad polami uprawnymi, kultura ducha i agrokultura, europejskość w ujęciu telegraficznym – to chyba kryło się za tym obrazkiem i potrzebą zrobienia mu zdjęcia. Ale też te nieliczne, ale uparcie i nieustająco pożądane chwile, kiedy krajobraz nadwiślański zdradza przejawy odwiecznej przynależności do idiomu europejskiego, czemu jawnie przeczy tak wiele wydarzeń ostatnich lat. A jednak zdarzają się takie momenty i było tak tego dnia, ale też innego, kiedy przypadkiem odwiedzona galeria pałacu Erazma Ciołka w Krakowie skonfrontowała mnie z bogactwem średniowiecznej sztuki małopolskich mieścin. Najntisowe śmieszkowanie z przysłowiowej Szczurowej, ze wstydliwej pamięci o lepkich ceratach w jedynym niegdyś barze w Lipnicy Murowanej, zakompleksione ubolewanie, że na północy są Słomniki i Proszowice, a nie Ulm, Augsburg i Bayreuth, ustąpiło naraz naiwnemu pięknu gotyckich madonn, krucyfiksów i ołtarzy spod Krakowa, niedoskonałych i wtórnych, ale przez tę niedoskonałość nawet bardziej przekonujących niż wystudiowane kompozycje z sal Rijksmuseum, bezrefleksyjnie reklamowane jako spełnienie estetycznych marzeń laika.

Zabita na cztery spusty brama i opustoszała polana na szczycie góry przed zamkiem przypuszczalnie dawały odczuć z ducha miejsca zdecydowanie więcej, niż widziane za dnia, w godzinach otwarcia, w ramach weekendowego planu, jako zakończenie rowerowej eskapady z jasno określonym celem. Przysiedliśmy na murku i jak w pewnej rzewnej balladzie Pablopavo o prozaicznej Chorwacji poczuliśmy pierwsze tchnienie wakacji. Perspektywę przysłoniętego zaroślami pobliskiego Kazimierza Dolnego wynagrodził widok odległego Lublina, migoczącego na horyzoncie białymi punktami.

Do ruiny zamku, jak wyczytaliśmy z ogólnodostępnych źródeł, przyczynili się – co mało zaskakujące – Szwedzi, ale także brak szczęścia do późniejszych właścicieli, na czele z jednym z nich, który przegrał budowlę w karty. Wyobrażaliśmy sobie tego jurnego sarmackiego koleżkę, pijanego jak bela, jak dojrzewa w nim myśl o zakładzie, albo raczej jak zakład nieoczekiwanie ubiega myśl, a wszelkie Rubikony żenady są już dawno przekroczone. Kiwaliśmy na murku nogami, stapiając się z ciszą. Janowiec. Już Lubelskie, ale też „inne ­Lubelskie”, jak skwapliwie dodał nad ranem gospodarz naszej agroturystyki. Kto by pomyślał.

Szczecin: między Berlinem a Polską

Innym razem mail ze szczecińskiej biblioteki dał nam wreszcie okazję do odwiedzenia po raz pierwszy najbardziej odosobnionego spośród większych polskich miast. W upalny, zagubiony w głębokim wrześniu poranek wrzuciliśmy tobołek z książkami do samochodu i ruszyliśmy strzałą na północny zachód. Spośród licznych upupiających wynalazków XXI wieku chyba najtrudniej mi pojąć sens bezrefleksyjnego przywiązania do nawigacji. Utyskiwania na postępujące rozwodnienie pamięci i wyobraźni to zresztą stara śpiewka, nie trzeba tutaj sięgać do przesadnie sensacyjnych źródeł, wystarczy przywołanie historii wynalazku pisma i platończyków bijących na alarm przed zgubnymi skutkami odwrotu od ustnego, pamięciowego sposobu przyswajania wiedzy.

„Opór stawiany przez kulturę postępowi sam jest częścią owego postępu”, mawiał Stanisław Lem. Ale żeby tak dobrowolnie odebrać sobie rozkosz samodzielnego decydowania o kierunku, w jakim zmierzamy? Odsunąć poza przestrzeń refleksji cały ten korowód przedziwnych nazw, pozbawić się przyjemności rozmieszczania ich na własnej, wewnętrznej mapie umysłu, a przede wszystkim – ledwie odczuwalnej, ale zawsze obecnej świadomości, że wszystkie te wysiłki mogą zawieść, a droga okaże się być inna, niż zaplanowaliśmy? Co można uzyskać w zamian? Jeśli czas wolny stał się przestrzenią „resetu”, to nawigacja zamienia podróż w „transfer”.

Mijaliśmy niekończący się ciąg portowych dźwigów oraz mniej lub bardziej szukających dla siebie nowych funkcji magazynów na wyspie pomiędzy obiema odnogami Odry. Na horyzoncie majaczyła już centralna, mieszkalna część Szczecina, uwydatniona niewielkim wzniesieniem i odgrodzona rzeką, jak na Europę Środkową przystało. Jeszcze jedno rozwidlenie z ostatnią szansą na zgubienie drogi i chwilę później byliśmy już w sercu grodu carycy Katarzyny i Kasi Nosowskiej, zawieszonego gdzieś pomiędzy Berlinem a Polską, która dopiero pod koniec lat 50. dzięki wizycie Nikity Chruszczowa wysłała zamieszkałym tam przesiedleńcom jednoznaczny sygnał, że mogą spać spokojnie, a pobliska granica nie będzie korygowana.

Wyszliśmy spalić papierosa pod pobliski pomnik Mickiewicza z grubo ociosanych, nierówno przyciętych betonowych bloków, rzucony gdzieś na skwer pomiędzy secesyjne kamienice dawnej dzielnicy urzędowej i wielkomieszczański gmach obecnego Muzeum Narodowego. Kto wie, czy na aż nazbyt obserwowalnym kontraście pomiędzy tym posągiem wieszcza a wdrukowanym w krakowski Rynek Główny, statecznym Adasiem nie można by zbudować całkiem zgrabnej opowieści o „starej” i „nowej” Polsce.

Dzień później szkolenie trwało już w najlepsze, a ja snułem się bez większego celu po śródmieściu. Niewiele zgadzało się tutaj z utartymi wyobrażeniami o ­city ­breaku: najstarsza część w wyniku alianckich bombardowań i późniejszej, trwającej do dziś odbudowy jest w istocie częścią najnowszą; piękne, szerokie, wyjęte jakby z ducha haussmanowskiego Paryża plany arterii okalających pierścieniem plac Grunwaldzki uwodzą pustkami i zbawienną dla przybysza z Małopolski świadomością, że w mieście nie musi być ciasno, tłoczno i co gorsza turystycznie.

Wiekowe, parkowe starodrzewia nieoczekiwanie wskazały mi drogę do Filharmonii Szczecińskiej. Oglądałem stylizowane na gotyckie i podpisane mało zgrabną, polską szwabachą obrazy w odbudowanym skrzydle katedry, minąłem dom rodzinny Katarzyny II, w którym mieści się dziś – o ironio – oddział towarzystwa ubezpieczeniowego. Obserwowałem, jak smakowity hanzeatycki gotyk dawnego ratusza delikatnie gryzie się z odbudowanymi od podstaw kamieniczkami przy Rynku Siennym, których projektanci chcieli chyba wprowadzić w nie – zaryzykuję – coś z ducha renesansu lubelskiego, pewnie dla otuchy, znalezienia równowagi dla niedającej się wyprzeć poniemieckości, mocą jakiejś transpokoleniowej siły konserwującej w nas pewne kształty i obrazy, odbijane w szkołach jak Biblia Gutenberga, wynoszone ze stron przodków jako wyobrażenie, dalekie echo konkretu. I było mi dobrze z tym całkowitym brakiem potrzeby wartościowania, przedkładania jednego nad drugie, czynienia znaków przewagi pomiędzy pustymi wilhelmińskimi murami i brikolażem kolejnych etapów trwania powojennej Polski, w którąkolwiek stronę by ta przewaga miała zachodzić.

Jeśli antropologowie codzienności chcieli nas czegoś nauczyć, to właśnie uważności dla całego spektrum ludzkiego doświadczenia. Nie wiem, czy to skutek oczekiwanego „resetu”, zachwalanej przez miejscowych czystości powietrza, kontrastowanej pewnie w myślach z wyobrażeniem o czystości powietrza w Krakowie, ale te kilka godzin spędzonych w Szczecinie dało mi odczuć przygodność losu szczególnie namacalnie.

Widoki z Wyspy Jaskółczej

Skierowany życzliwymi radami dziadeczków i babć z przystanku na Wyszyńskiego udałem się w stronę dworca, gdzie w reklamowanym jako „Szczecińska Wenecja” miejscu na końcu Wyspy Jaskółczej zastał mnie telefon od K. Skończyła szkolenie wcześniej, niż było to planowane, bibliotekarki i bibliotekarze, którzy zjechali z całego regionu, chcieli wrócić tego samego dnia do siebie, a połączenia były pojedyncze albo żadne. „Nie zdążę”, był taki reportaż, smutny a trafny.

K. dotarła chwilę później, usiedliśmy na zardzewiałej barierce przy brzegu rzeki i obserwowaliśmy puste barki o śląskich oznaczeniach, sunące w stronę portu i dalej – zalewu. Patrzyliśmy na poprzemysłowy, zagarniany przez zieleń rozgardiasz na drugim brzegu i przeszło nam przez myśl, jak to dzieje się za każdym razem, kiedy jest dobrze, żeby otworzyć tu księgarnio-kawiarnię. Tu będzie bar, tu regały, a tu będzie można robić spotkania i koncerty. Zeskoczyliśmy z barierki i poszliśmy w stronę miasta coś zjeść. Zaświeciło słońce.©

Autor (ur. 1988) jest menedżerem kultury, kuratorem programów literackich, współtwórcą programu wsparcia dla księgarń w Krakowie. W 2021 r. nakładem Austerii ukazał się jego literacki debiut, esej „Sierpień”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2021

Artykuł pochodzi z dodatku „Włóczykij kulturalny 2021