Polska norma

Media i politycy skupiają się na tym, by skleić Jarosława Kaczyńskiego z wielkimi interesami. To błąd.

04.02.2019

Czyta się kilka minut

 / PATRYK SROCZYŃSKI
/ PATRYK SROCZYŃSKI

Dotychczas przełomy w polskiej polityce dokonywały się na fali poważnych afer lub drobniejszych skandali. Wywoływały je puszczone w obieg podsłuchane rozmowy. Taka – dużo mówiąca o polskiej polityce i mediach – reguła. Czemuż by teraz miało być inaczej? Czy opublikowane dopiero co nagrania rozmów Jarosława Kaczyńskiego w sprawie niedoszłej budowy drapacza chmur w centrum Warszawy oraz ich szersza, aferalna otoczka – świeżo przypomniane brudy warszawskiej reprywatyzacji – mają potencjał równy pamiętnej aferze Rywina?

Ich uważne przestudiowanie wydobywa na jaw węzłowe momenty życia wspólnoty politycznej. Działacz musi zarabiać pieniądze, jakby partia była firmą. Przedsiębiorca musi lawirować tak, jakby sam był działaczem. Jednak realny skutek, mierzony zmianami w elektoracie na tyle poważnymi, że są w stanie zmieść w niebyt lub przetrzebić chwilowo panującą oligarchię, może nie być wcale „rywinowy”.

Najczęściej formułowane w zeszłym tygodniu pytanie – ale czy to ruszy prostego człowieka? – musi pozostać bez odpowiedzi. Jak nie było, tak nie ma ludzi zdolnych rozumieć reakcje i humory mitycznego tworu, jakim jest prosty człowiek mianowany raz na cztery lata podmiotem ustroju demokratycznego. Lektura i wysłuchiwanie wielu rozgorączkowanych liderów opinii każe za to inaczej skierować pytanie: ale kto tu jest tak naprawdę „prosty”?

Prosta jest za to odpowiedź na pytanie: czego nowego dowiedzieliśmy się z rozmów w sprawie budowy przy Srebrnej? Z grubsza niczego, czego nie wiedziałby w miarę uważny czytelnik gazet. Pomijając retoryczny teatr, w którym regularnie drze się szaty nad upadkiem Rzeczypospolitej, nikt nie był szczerze zaskoczony. Co nie znaczy, że sprawa nie zasługuje na uwagę.

Spójrzmy po kolei, na co udało nam się – ku nieszczęściu polskiego państwa – w ostatnich latach znieczulić. Idzie rok wyborczy, na końcu którego być może jedną ekipę polityczną zastąpi druga, tym bardziej warto przejrzeć się w krzywym zwierciadle niedoszłej afery. Wcale nie po to, by bagatelizować występki i nadużycia (albo wręcz łamanie prawa) przez rządzących. Wypada spytać, jakie mamy systemowe gwarancje, że ci następni nie będą działać podobnie.

Bajka o państwie prawa

Dowiedzieliśmy się, trudno zliczyć który raz z rzędu, że PiS jest partią wodzowską. Jej szef decyduje o strategii i taktyce oraz personaliach, zręcznie rozgrywając frakcje i ambitnych kandydatów na swojego następcę. Czasami jego urazy i emocje są ważniejsze niż bieżący interes partii. Być może jest już pora, by pogodzić się z faktem, że takie jest „ustawienie domyślne” naszej lokalnej wersji demokracji. Donald Tusk, od kiedy pracuje w Brukseli, starannie dawkuje swoją obecność w Polsce, ale pamięć wodzowskiego stylu rozgrywania Platformy (a także jej porzucenia, kiedy tylko otworzyły się inne możliwości), a przede wszystkim skala skojarzeń, jakimi operują jego zwolennicy, nie pozostawia wątpliwości: jest i byłby zapewne w przyszłości równie twardym samodzierżcą. Można uznać, że obecny przewodniczący Rady Europejskiej nie inspiruje i nie autoryzuje okładek i memów z białym koniem czy hasłem „powrót króla”, ale niewątpliwie ten biały koń siedzi zwolennikom opozycji w głowach i Tusk z pewnością ma potencjał na jej króla.

Czy sprawiedliwego? Polska polityka mało przypomina tolkienowski świat. Prawa geometrii rządzącej polską przestrzenią polityczną wiążą prostym wzorem charyzmę, odwagę i temperament polityczny z umiejętnością używania i nadużywania osobistej władzy. Z traktowaniem własnej woli (co zawsze prowadzi do przemocy, choćby symbolicznej) wyżej niż procedury.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Polityczny wieżowiec Kaczyńskiego


Jarosław Kaczyński decyduje więc o życiu i śmierci nie tylko każdej inicjatywy stricte partyjnej, ale jest ostatnią instancją odwoławczą w tarapatach spółek i instytucji blisko z partią powiązanych. Taśmy z podsłuchów – nawet jeśli bez sprośności, knajackich dowcipów i innych „memotwórczych” perełek – są zawsze cenne jako źródło, bo odsłaniają, nieraz we wcale nie najważniejszych fragmentach, mimowolnie wyrażane postawy, mentalność i sposób widzenia spraw podsłuchanych.

„Nie zbudujemy wieżowców” – mówi Kaczyński i mówi to jako szef partii przecież, a nie właściciel/zarządca firmy dysponującej działką (bo nim wszak nie jest). W przeszłości sumienni dziennikarze śledczy nieraz próbowali wykazać czarno na białym, że spółka Srebrna jest de facto finansowym zapleczem PiS. To jedno zdanie kwituje i czyni już niepotrzebną całą ich mrówczą robotę, bo ją ostatecznie potwierdza.

W nagranych rozmowach prezes rozważa, jak zapłacić austriackiemu podwykonawcy niedoszłego projektu, aby spółka Srebrna nie mogła zostać oskarżona o bezprawne gospodarowanie majątkiem. Kluczy i kombinuje, prezentując się jako ostrożny legalista. Ale jednocześnie wypowiada szereg zdań, które świadczą o tym, że respektując aż do bólu kodeks spółek handlowych, za nic ma ustawę o partiach politycznych. Nie ma sensu się spierać, czy jego słowa naruszają jej literę (a zatem stanowią podstawę ewentualnego dochodzenia), bo ducha naruszają na pewno.

Wszystkie polskie partie mają swoje maszynki do zarabiania pieniędzy na rozleglejszą działalność polityczną, niż na to pozwala zebrany zgodnie z prawem majątek, pochodzący głównie z państwowych subwencji. Albo na przetrwanie, jeśli tych subwencji nie ma. Czasem są to działania legalne, choć będące w istocie kpiną z prawa – niejedna agencja reklamowa ma na koncie kampanie „społeczne” zlecane przez fundacje lub firmy (zależne tak czy inaczej od władzy), które dziwnym trafem swoją treścią i terminami idealnie współgrają z kampanią którejś z partii. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, robią wielkie oczy, ale nikomu w sumie nie opłaca się naruszać tego status quo. Żadna z wad systemu – w którym partia szuka dodatkowych źródeł pieniędzy dla siebie lub używa dobrze płatnych posad zależnych od państwa jako sposobu na lepszą pensję dla działaczy – nie powstała ani wczoraj, ani po ostatnich wyborach. Jak to ujął z bezczelną dezynwolturą Kaczyński: „opowieść o państwie prawa jest kompletną bajką”.

Rozbieżności i zbieżności

Jeśli w ogóle się pochylamy teraz nad kwestią, skąd wolno partiom czerpać pieniądze i ile, to nie dlatego, że PiS uczynił jakiś wyłom, tylko dlatego że przestrzelił – próbując naruszyć względną równowagę tego systemu. Oddajmy znów głos prezesowi, on rozumie to najlepiej: groziły nam „azjatyckie stosunki”. Jeśli założymy, że na naszym rynku politycznym standardowy budżet dużej partii to 20 mln zł rocznie (tyle dostają od państwa PO i PiS), ewentualny sukces deweloperski przy Srebrnej – czyli dodatkowe nawet 100 mln przepuszczone przez powiązane z partią firmy i fundacje mogły totalnie zachwiać równowagą.

Dlatego też torpedowanie inwestycji przez warszawski Ratusz – zarówno formalną odmowę wydania decyzji o warunkach zabudowy, jak i cytowaną na taśmach zapowiedź: „niczego tu nie wybudujecie” – można potraktować nie tylko jako urzędniczą złośliwość i nadużycie władzy samorządowej dla zepsucia krwi PiS-owi, lecz elementarny odruch obrony równych proporcji w siłach obu rywali. To jeden z paradoksów tej historii, bowiem kontekst polityczny i środki prawne, jakich Platforma użyła, żeby PiS-owi nie udało się na trwałe zdobyć „azjatyckiego” zabezpieczenia finansowego na długą przyszłość (niezależnego od wyników wyborów), są wcale nie aż takie europejskie. W 2003 r. SLD zaczął porządkować polskie planowanie przestrzenne, unieważniając dotychczasowe plany zagospodarowania – na tym jednak porządkowanie się zakończyło i wszystkie partie rządzące od tego czasu są po równi odpowiedzialne za konserwowanie patologicznie tymczasowej sytuacji, która pozwala na ogromną uznaniowość w decydowaniu o najważniejszych inwestycjach.


Czytaj także: Paweł Bravo: Krajobraz z wieżami


Są one zawsze „wrażliwe” politycznie z powodu zwyczajnych dla każdego miasta kontrowersji (społecznych, ekologicznych, urbanistycznych) i sprzecznych interesów różnych grup mieszkańców oraz inwestorów. W Warszawie jest to jeszcze podniesione do kwadratu z powodu zawiłych stosunków własnościowych – tu się kłania równie zabagniona reprywatyzacja, która wyskoczyła ostatnio jak diabeł z pudełka dzięki zeznaniom Roberta Nowaczyka przed komisją sejmową. Z zeznań jego (o ile dać mu wiarę, a jako jeden z ważniejszych oskarżonych w aferze ma wszelkie prawo mącić i kluczyć) wyłania się obraz niewygodny dla obu głównych partii, pełen krzyżujących się powiązań, zadziwiającej wspólnoty interesu w utrzymywaniu mętnego prawa. Jeśli na dłuższą metę z jego wywodów zostanie nam w pamięci tylko scena, gdy szef tajnej policji całuje się po pijaku z psem, to nie ma się co dziwić, bo nikomu nie jest na rękę, by pogrążyć swoich przeciwników. Zbyt wielkie ryzyko, że samemu się za nimi pójdzie.

Samorząd nie bez winy

Nawet bez reprywatyzacyjnego tła kontekst odmowy wydania tzw. wuzetki dla budowy przy Srebrnej jest stricte polityczny i pokazuje, jak obecna patologiczna prawna prowizorka sprzyja cichemu załatwianiu interesów i interesików, a nie planowaniu przestrzennemu. Na ujawnionych taśmach austriacki biznesmen, kiedy Kaczyński narzeka na polityczną blokadę inwestycji, przytomnie zauważa, że przecież 14 miesięcy temu sytuacja polityczna była taka sama! Dlaczego wtedy Kaczyński nie uznawał tej blokady za niepokonaną?.

Tu być może pomocna jest stawiana przez Jana Śpiewaka teza, iż wcześniej PiS mógł liczyć, że załatwi po cichu z Platformą zgodę na budowę – wszak w bezpośrednim sąsiedztwie Srebrnej miasto zgodziło się na cztery inne prawie dwustumetrowe wieże. Kartą przetargową mogła być zgoda radnych PiS-u na taką zmianę planu zagospodarowania okolic ulicy Emilii Plater, żeby archidiecezja warszawska mogła zbudować swój wieżowiec – mimo znacznych i umotywowanych społecznie, historycznie oraz urbanistycznie protestów (kto ceni kościół św. Barbary jako budowlę znakomicie wkomponowaną w otoczenie, niech spieszy się go oglądać, wkrótce praktycznie zginie przygnieciony wizualnie przez drapacz chmur, który niemalże wbije się w jego nawę).

Jan Śpiewak wskazuje tu na pewną zbieżność czasową: radni PiS zmienili zdanie i wytyczne przestrzenne zostały skorygowane po myśli Kościoła, a równocześnie warszawski Ratusz wszedł w dialog ze spółką Srebrna, która zgłosiła swoje dezyderaty do opracowanego dopiero planu zagospodarowania interesującego ją kawałka Woli. Sprawa potem nagle utknęła, Kaczyński żali się, że poseł Marcin Kierwiński (będący swego rodzaju komisarzem politycznym na Warszawę w schyłkowym okresie prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz) zapowiedział: niczego nie wybudujecie.

Jak już mówiliśmy, budowę utrącono w dobrze pojętym interesie polskiej demokracji. Ale trudno sobie wyobrazić mniej podmiotowe i zgodne z ideą sprawiedliwie zarządzanego miasta zachowanie samorządu. W takiej logice woluntaryzmu, gdzie urząd miasta i radni są na telefon z partyjnej centrali, doskonale się mieści cyniczna uwaga Kaczyńskiego, gdy mówi bez ogródek, że odkręcenie blokady z pozwoleniem na budowę byłoby możliwe tylko w razie wygranych przez PiS wyborów. Czytaj: wygramy, to nasi radni posłusznie klepną, co chcemy. Niezależnie od tego, kto wygra wybory sejmowe, Warszawą rządzić dalej będzie Platforma, i to z większością jeszcze solidniejszą niż za poprzedniej kadencji. Chciejmy wierzyć, że zrezygnuje z tylu dostępnych narzędzi przydzielania inwestycji według sobie tylko znanych kryteriów.

Bankomat i mecenas

Przez taśmy przewija się jeszcze kilka spraw, które domagają się, by je ponazywać – a imię ich: polska norma. Prezes wielkiego państwowego banku uczestniczy w spotkaniach, chociaż formalnie to nie od niego zależą decyzje kredytowe... może przyszedł tylko posłuchać? Robert Mazurek żartował w niedawnym wywiadzie, że Jarosław Kaczyński nie ma konta, a więc i karty do bankomatu, i w jego przypadku bankowość mobilna polega na tym, że szef banku przyjeżdża do niego z pieniędzmi. Sprawa jest tak poważna, a zarazem w sposób tak oczywisty dla nas normalna, że można już tylko żartować. Co najwyżej przypominając, że ten sam bank obiecał udzielić kredytu powiązanej blisko z władzą spółce medialnej na zakup ogólnopolskiego radia...

Mimochodem Jarosława Kaczyński rzuca, że wielka kancelaria prawnicza Baker McKenzie „pisze osiem ustaw”. To chwalebne, że prezes PiS, świadom, jak mało ma do dyspozycji w partii i Sejmie porządnych prawników otrzaskanych w legislacji, prowadzi outsourcing usług ustawodawczych. Jednak byłoby dobrze takie informacje upubliczniać. Choćby dlatego, że kancelaria, choćby najrzetelniejsza, jest podmiotem prywatnym, mającym swoich klientów w świecie korporacji, a nic tak nie ogranicza groźby konfliktu interesów jak jawność zleceń.

Trudno za to żądać jawności od Romana Giertycha, który jest pełnomocnikiem austriackiego biznesmena i ma święte prawo, a wręcz powinność dochować tajemnicy zawodowej. Warto jednak sobie zdać sprawę, że po raz kolejny występuje on jako ważny rozgrywający w polityce, nie rezygnując jednocześnie z prerogatyw adwokata. Przy tym pomieszaniu ról naprawdę już drobiazgiem jest, że trzeba być człowiekiem o wielkim sercu i mieć w sobie przepastne pokłady zaufania, aby byłego odnowiciela Młodzieży Wszechpolskiej zapisać do obozu polityki otwartej, tolerancyjnej i proeuropejskiej. Ale krótka pamięć i nagłe nawrócenia też są polską normą.

Najwięcej jednak uwagi poświęcono temu, czy i jak to „zaszkodzi” PiS-owi. Rozważania, które zdania prezesa Kaczyńskiego jaki łamią paragraf, były tylko rozrywką dla szczególnie wyrobionej publiczności. Zasadniczo media i politycy chętnie mówiący o aferze skupiali się na tym, żeby skleić w odbiorze powszechnym Kaczyńskiego z milionami. Z wielkimi interesami. Słusznie być może kalkulowano, że jednym z jego ważnych zasobów wizerunkowych jest opinia niezguły i ascety niemającego pojęcia o twardym biznesie i dużych pieniądzach. Przy okazji co prawda znalazła potwierdzenie inna jego cecha, którą łatwo da się lubić – nie przeklina (i jest staroświecki w przekonaniach estetycznych oraz dziwi się, jak kobieta może chodzić w naddartych spodniach), ale pieniądze już się do niego przykleiły.

Co z tego, że tych pieniędzy nie ukradł, nie wziął dla siebie, a zawiłości tego, z czego partiom wolno czerpać fundusze, są niezrozumiałe dla szerszej publiczności? Liczy się skojarzenie, które może zrazić część elektoratu. To właśnie miała na myśli Ewa Kopacz, gdy przejęzyczyła się, mówiąc o rzucaniu kamieniami w dinozaura. I tak dochodzimy do najgłębszego znaczenia sprawy budowy przy Srebrnej, która może, ale nie musi stać się aferą.

Otóż ujrzała światło dzienne tylko dlatego, że ktoś nauczył naszych polityków, iż coraz trudniej jest zdobywać elektorat. Ta jego część, która w ogóle jest skłonna zmienić poglądy albo wyjść z bierności, jest zbyt mała. Wybory – głosi modna obecnie mantra konsultantów – wygrywa się tylko przez demobilizację elektoratu przeciwnika. Dlatego politycy opozycji i otwarcie pracujące dla nich media prowadzą operację wizerunkową: chcą przykleić Kaczyńskiemu łatkę człowieka, który obraca milionami. Operację ryzykowną, bo przy okazji dotyka kilku patologii naszego życia politycznego.

Za nieco pół roku być może odeślemy obecną władzę, choćby dla samej higieny procesu demokratycznego, który zasadza się nie tyle na wierze, że wybieramy zawsze najlepszych, ile pewności, że potrafimy odrzucić tych, którzy już się zużyli. Dlatego zamiast pytania: jak PiS zamierza rozliczyć się z zarzutami (wiadomo, że się nie rozliczy, tylko spróbuje je przykryć), warto pytać coraz głośniej opozycję: czy z wami będzie normalniej?©℗

Niejasne losy ustawy o jawności

Czy wyhamowanie prac nad ustawą o jawności życia publicznego, do której PiS nagle stracił serce na początku ubiegłego roku, mogło mieć związek z zaangażowaniem polityków tej partii w działalność spółki Srebrna? Taką tezę stawiają dziennikarze „Rzeczpospolitej”.

Ustawę o jawności życia publicznego, która zastąpiłaby jednocześnie ustawę antykorupcyjną oraz równorzędne akty prawne regulujące działanie lobbystów i zasady dostępu do informacji publicznej, zapowiedział w październiku 2017 r. minister-koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński. „Naszym celem jest zwiększenie transparentności i kontroli społecznej” – tłumaczył.

23 października 2017 r. ujrzała światło dzienne pierwsza wersja ustawy, która zakazywała posłom – podobnie jak dość licznej grupie osób na stanowiskach publicznych – pełnienia jakichkolwiek funkcji w spółkach prawa handlowego. Według projektu parlamentarzystom nie było nawet wolno reprezentować spółek ani przyjmować od nich pełnomocnictw.

W kolejnej wersji, datowanej na 12 grudnia 2017 r., takie obostrzenia nie dotyczyły już parlamentarzystów. Z zestawienia obiegu dokumentów na stronie Rządowego Centrum Legislacji wynika, że między powstaniem obu projektów uwagi do pierwszej wersji zgłosił tylko jeden lobbysta – i to jedynie do części przepisów, które miały regulować działalność lobbingową. W styczniu projekt przeszedł uzgodnienia międzyresortowe i trafił pod obrady Komitetu Stałego Rady Ministrów. W konsultacjach społecznych zgłoszono do niego 280 uwag i opinii. Potem jednak prace nad ustawą stanęły w miejscu.

Co zatem sprawiło, że ustawodawca najpierw zdecydował się na autopoprawkę, a potem odłożył projekt przepisów na półkę? Zdaniem dziennikarzy „Rzeczpospolitej” Jarosław Kaczyński był w tym czasie zaangażowany w działalność spółki Srebrna, dzięki pełnomocnictwu od Barbary Skrzypek do reprezentowania jej na nadzwyczajnym zgromadzeniu wspólników. 2 lutego 2018 r. prezes PiS przewodniczył posiedzeniu, które dało zielone światło dla budowy przy ul. Srebrnej. ©(P) MR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2019