Polska kontra GAFA

Temat cyfrowej suwerenności przez lata w zasadzie u nas nie istniał. Czy da się jeszcze nadrobić stracony czas?

25.01.2021

Czyta się kilka minut

Google Street View fotografuje Wisłę  w Warszawie, 9 czerwca 2017 r. / KRYSTIAN MAJ / FORUM
Google Street View fotografuje Wisłę w Warszawie, 9 czerwca 2017 r. / KRYSTIAN MAJ / FORUM

Suwerenność to ważne polskie słowo. Zwykło się uważać, że kraj i jego obywatele są suwerenni, jeśli mogą samodzielnie wybrać sobie przywódców, stanowić prawa i bez przeszkód kultywować własny język czy obyczaje. Ale rzeczywistość uczy nas co chwila, że do faktycznego korzystania z suwerenności potrzeba dużo więcej. Dramat Greków czy Portugalczyków w czasie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro dobitnie pokazał, że prawo do emisji własnej waluty ma dla faktycznej suwerenności znaczenie kluczowe. Bez niej demokratyczni politycy mogą tylko bezradnie rozłożyć ręce i odpowiedzieć obywatelom: „a co my tam możemy?”. Podobnie jest, gdy Białoruś czy Ukraina zostają przywołane do porządku poprzez zakręcanie im kurka z rosyjskim gazem. Suwerenność da się utracić bez strącania flag z urzędów państwowych i zajmowania terytorium przez obce wojska. Wiele wskazuje na to, że w XXI wieku do tego zestawu wymiarów suwerenności dodać trzeba będzie nowy rodzaj: suwerenność cyfrową. Czy jak kto woli – cybersuwerenność.

Żarty skończyły się z chwilą, gdy Facebook i Twitter wyłączyły konto Donalda Trumpa, a należący do Google’a YouTube zablokował publikowane przez niego filmy. Od tamtej pory trudno się dłużej upierać, że problemu nie ma. Każdy ma prawo do własnej oceny 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale uleganie Schadenfreude, że oto nielubiany polityk dostał po łapach, zamazuje sedno problemu. Warto sobie uświadomić, że Trump był przywódcą największego supermocarstwa wybranym w wolnych demokratycznych wyborach. Jeżeli więc prywatne i znajdujące się poza publiczną kontrolą korporacje mogą wedle swojego widzimisię cenzurować wypowiedzi polityka wyposażonego w jasny demokratyczny mandat, to znaczy, że w naszym świecie doszło do fundamentalnej zmiany układu sił.

Niby od dawna wiemy, że władza polityczna w liberalnej demokracji to coś w rodzaju teatru lalek, gdzie za sznurki pociągają inne siły, nad którymi nie mamy żadnej kontroli. Wygląda jednak na to, że te siły już nawet nie próbują ukryć ręki lalkarza, który bez ceregieli na oczach miliardów ludzi zdejmuje niepodobającą mu się pacynkę ze sceny. A co, jeśli tą pacynką będzie kiedyś „nasz” polityk? Nasze przedsiębiorstwo, nasz tytuł prasowy, nasz utwór czy dzieło artystyczne. Albo wręcz nasze państwo?

Wiedza zamiast maszyn

Ekonomiści od wielu lat zwracają uwagę, że to nie przelewki. Światowej sławy brazylijski ekonomista (polskiego zresztą pochodzenia) Ladislau Dowbor uważa, że punktem zwrotnym była pierwsza dekada XXI w. To wówczas światowy kapitalizm przeszedł ostatecznie od „epoki maszyny” do „epoki wiedzy”. Zmiana jest kluczowa i przypomina to, co zdarzyło się dwieście lat temu, gdy „maszyna” zastąpiła „ziemię” – będącą głównym atrybutem faktycznej władzy w epoce feudalnej. Oczywiście nie jest tak, że wraz z nadejściem XIX w. ziemia przestała być ważna. Jednak stopniowo to właśnie właściciele maszyn (fabrykanci) stali się prawdziwymi władcami nowych czasów – a posesjonaci zeszli na dalszy plan. Zachodzący dziś proces przebiega podobnie. Widzimy właśnie, jak władza przechodzi od właścicieli maszyn do właścicieli wiedzy.

Z pozoru powinno nas to cieszyć. Wiedza jest przecież dobrem dostępnym każdemu człowiekowi. Problem w tym, że w XXI w. to nie my jesteśmy właścicielami naszej wiedzy. Ktoś nam ją sprzątnął sprzed nosa nie pytając w zasadzie o zdanie. Tym kimś są platformy cyfrowe. Mogą mieć oczywiście różne oblicza. Nasi dobrzy znajomi Google i Facebook to ledwie jedna z pięciu ich odmian (typologię pożyczam od kanadyjskiego ekonomisty Nicka Srniceka). Takie „platformy reklamowe” pobierają dane użytkowników, analizują je, a przychody uzyskują z oferowania usług marketingowych. Innym typem platformy jest z kolei „chmura”, czyli miejsce, gdzie zainteresowane firmy mogą przechowywać swoje dane. Na tym polu mocno rozpycha się kolejny wielki gracz – Amazon. Mamy też „platformy produktowe”, np. wielkiego zwycięzcę pandemii – kalifornijski Netflix. Zarabia on na zamianie aktywów (filmy) w strumień świadczenia usług (streaming) pobierając z tego tytułu rentę. Są jeszcze platformy typu „lean” (po polsku „odchudzone” albo „szczupłe”) – stanowią one coś jakby przyczółki branży Big Tech służące do kolonizowania kolejnych obszarów realnego świata usług. Przykłady to platforma przewozowa Uber albo quasi-hotelarska Airbnb. Ostatnim typem są „platformy przemysłowe”. Tu obok graczy typu Google’a można spotkać starych wyjadaczy XX-wiecznej gospodarki: niemieckiego Siemensa albo amerykańskie General Electric. Budują one podłączone do sieci inteligentne narzędzia wytwórcze.

Prawo dostępu zamiast towaru

Oczywiście nie jest tak, że gospodarka oparta na cyfrowych platformach jutro czy pojutrze zdominuje światową gospodarkę. Trend jest jednak widoczny. Połóżmy na jednej szali wszystkie inwestycje sektora prywatnego w tzw. dobra niematerialne. Czyli w oprogramowanie, bazy danych, design, innowacje finansowe, szkolenia pracowników, badania rynku, reklamę. A po drugiej stronie połóżmy inwestycje tradycyjne: w maszyny, sprzęt, budynki etc. Zobaczymy wówczas, że w USA inwestycje w kapitał niematerialny dominują już od roku 2000. W Europie Zachodniej zmiana domknęła się ostatecznie po kryzysie lat 2008-09. W Polsce zaś jesteśmy dokładnie w tym momencie. Reguły gry „epoki fabryk” i „ery platform” różnią się zasadniczo i pewnie z tego powodu tak długo nam zajęło połapanie się, na czym polega nowa sytuacja, w której się znajdujemy.

Gdy sto lat temu Henry Ford chciał zarabiać więcej, musiał też więcej wyprodukować. Ford był na tyle inteligentny, że rozumiał także, iż jego towar musi jeszcze znaleźć nabywcę. To dlatego nie wahał się dobrze płacić robotnikom wedle zasady, że „samochody nie kupują samochodów. Samochody muszą być kupione przez ludzi, których musi być na te samochody stać”. Big Tech działa inaczej. Raczej nie oferuje kupna. Tym, co daje nam platforma, jest „prawo dostępu”. Pewnie stąd bierze się złudzenie, że o ile stare branże – sprzedawcy samochodów, ubrań albo sprzętu AGD – ciągle chcą nam coś sprzedać, to na platformy przychodzimy sami z własnej nieprzymuszonej woli. Trochę jak Jaś i Małgosia do smakowicie wyglądającej piernikowej chatki.

Bo na tym polega właśnie zarabianie pieniędzy przez cyfrowe platformy. Nikt nas nie zmusza do korzystania z ich usług. Bez bycia na ich platformie jesteśmy jednak odcięci: od kontaktu z przyjaciółmi, od rozrywki, od informacji. Słowem: od życia. „Dwa miliardy ludzi nadal gotują używając w tym celu drewna opałowego, a ponad miliard nie ma dostępu do elektryczności, ale nikt się tym nie przejmuje. O inkluzji cyfrowej mówi za to każdy. Ku uciesze Big Techu trwa więc pokrywanie planety komputerami czy smartfonami, które muszą być wszędzie: w każdym domu, samochodzie, urzędzie i kieszeni” – zauważa Dowbor.

Taki układ jest dla platform cyfrowych niezwykle wygodny. Nie dość, że użytkownicy im (coraz częściej) płacą, to jeszcze biorą one (bez pytania) nasze dane, które sprzedają dalej z olbrzymim zyskiem. Na koniec zaś są oklaskiwane jako dobroczyńcy ludzkości.

Globalni giganci Big Tech długo cieszyli się wizerunkiem sympatycznych i nieszkodliwych geeków w klapkach i słonecznych okularach. Źli byli zawsze jacyś „inni”: producenci ropy i broni, wilki z Wall Street. Albo „janusze biznesu” wyzyskujący robotników. Oni zaś dobrze wykorzystali ten czas, pozując na forpocztę postępu. Można to pokazać na drobnym, lecz znaczącym przykładzie. W roku 2000 grupa informatyków i inżynierów z Georgia Tech rozpoczęła projekt Aware Home. Chodziło o stworzenie domu, który będzie w pełnej symbiozie ze swoimi mieszkańcami, dzięki czemu będzie mógł im lepiej służyć.

Na pierwszy rzut oka wygląda, jakby marzenie się spełniało. W 2018 r. wartość globalnego rynku tzw. inteligentych domów wyniosła 36 mld dol. A do 2023 r. ma wzrosnąć do 151 mld. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy pierwotnymi idealistycznymi celami tej „domowej symbiozy” a rzeczywistością „inteligentnego domu”. Dwadzieścia lat temu podstawowym założeniem budowniczych Aware Home było to, że dane zbierane na temat jego mieszkańców (co jedzą, ile śpią, o czym rozmawiają) muszą pozostać w samym domu. I służyć tylko i wyłącznie temu, by technologia lepiej służyła człowiekowi. Dzisiejsze inteligentne domy traktują te wszystkie informacje jak surowiec. Stało się tak dlatego, że firmy dostarczające technologie budujące inteligentne domy w sposób jednostronny przyznały sobie prawo do ich wykorzystywania i eksploatowania.

Kiedy państwo abdykuje

Przytoczony przykład pochodzi od filozofki Shoshany Zuboff. Jej książka „Wiek kapitalizmu inwigilacji” ukazała się właśnie po polsku. Zuboff dowodzi w niej, że nie mamy tu do czynienia z nadużyciem, lecz z nową logiką działania, którą określa mianem „kapitalizmu inwigilacji i nadzoru”. Za pioniera tego procesu Zuboff uważa Google’a. Inni poszli w jego ślady. I dziś mamy tak, że Google zmapował internet, Facebook zrobił to samo z rynkiem mediów, Amazon z handlem, Netflix zaś z branżą filmową. To właśnie jest (wraz z firmą Apple) słynna GAFA – a po dodaniu Netflixa nawet nomen omen FANGA. Ten współczesny cyfrowy kartel można sobie wyobrazić przez analogię do XIX-wiecznych mocarstw kolonialnych, które nad wielkimi mapami dzielą między siebie świat na strefy wpływów.

Podział łupów nie odbywa się jednak w próżni. Owszem, GAFA bez trudu radzi sobie z konkurencją, którą napotyka po drodze – jednych odcina od rynków czy klientów, innych zaś wykupuje. Ale w pędzie do kolonizacji kolejnych dziedzin Big Tech zderza się jednak z graczami, których (przynajmniej oficjalnie) wykupić nie może. To znaczy z państwami. Oczywiście państwa i instytucje publiczne z platform oraz ich technologii korzystają (o czym przekonać się mógł każdy rodzic czy pracownik w dobie pracy i nauki zdalnej). Istnieje jednak pole, gdzie interesów platform cyfrowych po prostu nie da się pogodzić z interesami państw. Ktoś musi ustąpić. I tak dochodzimy do pojęcia cyfrowej suwerenności. Co to takiego?

„Suwerenny cyfrowo jest ten, kto podejmuje decyzje co do zbanowania lub nie, płacenia podatków i szanowania prawa lub nie” – uważa Jan Zygmuntowski, prezes Fundacji Instrat i jeden z pionierów polskich rozważań na ten temat cyfrowej suwerenności. Zdaniem Nikodema Bończy-Tomaszewskiego – prezesa spółki Skarbu Państwa Exatel – takie stawianie sprawy jest zbyt maksymalistyczne. Uważa on, że aby odzyskać cybersuwerenność, Polska musi skupić się na zapewnieniu swoim obywatelom bezpiecznego i swobodnego poruszania się w cyberprzestrzeni. „To całkiem jak z tradycyjną suwerennością. Jeśli obywatele mogą swobodnie żyć i poruszać się po kraju, to znaczy, że państwo jest suwerenne” – dodaje.

Aby odpowiedzieć na pytanie, czy Polska jest krajem cyfrowo suwerennym, zarówno Zygmuntowski, jak i Bończa-Tomaszewski proponują zrobienie kilku kroków wstecz. – Nie mam żadnych wątpliwości, że III RP zmarnowała potencjał z czasów PRL, zwłaszcza z epoki Gierka, który mógł posłużyć do zapewnienia jej cybersuwerenności – ocenia Zygmuntowski. – Do dziś korzystamy ze stworzonych w latach 70. informatycznych systemów ewidencji ludności PESEL oraz REGON. Polska ludowa wykształciła pokolenie inżynierów i programistek, a także zbudowała podwaliny przemysłu elektronicznego. Przykładem są słynne wrocławskie zakłady Elwro. W rankingu ECI badającym poziom gospodarczego wykorzystania wiedzy i techniki jesteśmy dziś parę pozycji niżej niż za Gierka. Uwalniając się z zamknięcia w bloku wschodnim mieliśmy szansę wykorzystać bazę przemysłową i potencjał kadr naukowych. Scenariusz ten się jednak nie zrealizował, a dziś korzystamy z kontrolowanej za granicą infrastruktury cyfrowej i sprowadzamy produkty wysokiej techniki – wylicza.

Bończa-Tomaszewski nie cofa się aż tak daleko. Jego zdaniem kluczowym wydarzeniem prowadzącym do faktycznej utraty cybersuwerenności były lata 90. Chodzi zwłaszcza o prywatyzację Telekomunikacji Polskiej oraz budowę sieci telefonii komórkowej. – Tamte procesy zostały sprowadzone do dostarczenia jak najtańszych cen dla użytkownika końcowego, bez myślenia o którymkolwiek ze strategicznych wymiarów nabierającej już wtedy tempa rewolucji cyfrowej – uważa. W efekcie przez wiele kolejnych lat nie było w Polsce żadnych instytucji, na których można by się oprzeć myśląc na serio o cybersuwerenności. Ani prawie żadnej infrastruktury, na bazie której można by ją budować.

Polski światłowód i satelita

Państwo i obywatele odczuwają to na wielu polach. Z regułami gry wyznaczonymi przez cyfrowy kartel GAFA mierzą się np. polscy sklepikarze dyskryminowani na Amazonie, właściciele stron, których dane zasysa Google, albo polscy wydawcy prasy, którym przez lata cyberpotentaci nie chcieli płacić za udostępnianie ich treści. W żadnym z tych przypadków polskie państwo nie miało (i nie ma nadal) obywatelom do zaoferowania większego wsparcia. To dlatego przez lata mogliśmy się tylko przyglądać, jak Uber wyzywa branżę taksówkarską na wyniszczającą wojnę o to, kto przewiezie taniej. A portale oferujące krótkoterminowy najem zmieniają rynek mieszkaniowy w najbardziej turystycznych dzielnicach Krakowa czy Trójmiasta.

Ważnym testem dla polskiej cybersuwerenności była sprawa tzw. podatku od usług cyfrowych, którego płatnikiem miała być właśnie GAFA. O potrzebie wprowadzenia takiej daniny mówili głośno najważniejsi politycy rządu PiS z premierem Morawieckim na czele. Przez dobre trzy lata koncepcja rozbijała się jednak o opór i lobbing ze strony koncernów. Na koniec GAFA nie wahała się nawet szukać wsparcia u amerykańskiego rządu. Doszło więc do tego, że w czasie wizyty w Polsce w 2019 r. wiceprezydent USA Mike Pence dziękował prezydentowi Andrzejowi Dudzie za… rezygnację z podatku cyfrowego, który „utrudniłby polsko-amerykańską wymianę handlową”. Polski rząd bynajmniej żadnej takiej rezygnacji nie ogłosił, wystąpienie zinterpretowano zaś jednoznacznie jako ostrzeżenie, że Waszyngton nie życzy sobie opodatkowania kartelu GAFA. Dopiero w czasie pandemii – i trochę chyłkiem, przy okazji tarcz antykryzysowych – udało się polskiemu rządowi wprowadzić opłatę od „rozpowszechniania audiowizualnych usług medialnych” i przekazać zebrane środki Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej na wsparcie doświadczonej koronawirusem branży. Tym samym udało się delikatnie opodatkować takich graczy jak Netflix, HBO czy Amazon. Wprawdzie do jednego worka z nimi wpadli polscy gracze, jak Cyfrowy Polsat czy CDA, ale lepszy rydz niż nic.

Inne kraje nie radzą sobie z dyktaturą GAFA wyraźnie lepiej. Dość powiedzieć, że na forum Unii Europejskiej czy OECD jak dotąd nie udało się wypracować nawet jednolitego stanowiska w sprawie podatku cyfrowego. I dziś jest tak, że tylko mniej więcej połowa krajów Unii zdobyła się na jakieś rozwiązania – pozostałe czekają na rozwój wypadków. Wciąż największym sukcesem na wojnie państw z GAFA pozostaje więc przyjęte w wielkich bólach RODO (Rozporządzenie Ogólne o Ochronie Danych Osobowych) z 2016 r. Zawiera wprawdzie wiele strzelistych obietnic, takich jak „prawo do bycia zapomnianym w sieci”, „prawo do przenoszenia danych”, w praktyce jednak te prawa bez dochodzenia ich przed sądami są niestety martwą literą.

Pozostaje więc tylko nadrabianie zaległości – tam gdzie to jeszcze możliwe. Exatel razem z Polskim Funduszem Rozwoju i operatorami sieci komórkowej zaangażowany jest m.in. w projekt rozbudowy tzw. polskiego 5G. Inne inicjatywy to budowa polskiego światłowodu pod Atlantykiem. Połączyłby on Pomorze ze Wschodnim Wybrzeżem USA i mogłaby z niego korzystać nie tylko Polska, ale także inne kraje regionu. Albo pomysł wystrzelenia polskiego satelity – który umożliwiałby np. polskim dyplomatom bezpieczną komunikację, a rolnictwu czy logistyce mógłby zagwarantować dostęp do zdjęć satelitarnych.

To jednak melodia przyszłości (projekt satelity ma zostać zrealizowany za trzy lata). Dlatego Jan Zygmuntowski mówi o konieczności wyjścia poza neoliberalny paradygmat: o krajowych i europejskich dostawcach usług w chmurze czy rozbudowie cyfrowych platform spółdzielczych. Problem w tym, że z rzeczywistością kapitalizmu inwigilacji i nadzoru musimy sobie radzić już. Zegar tyka, a my nie wiemy, kiedy następny poważny egzamin z cyfrowej suwerenności. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2021