Polska bez solidarności

Remigiusz Okraska, redaktor kwartalnika „Nowy Obywatel”: Gdyby spytać trzydziestolatków, jakie mają doświadczenie wspólnoty, wskażą na kibicowanie narodowej reprezentacji. O związkach zawodowych czy prawach pracowniczych raczej nie słyszeli.

05.03.2017

Czyta się kilka minut

W warszawskim metrze, 2015 r. / Fot. Jan Bielecki / EAST NEWS
W warszawskim metrze, 2015 r. / Fot. Jan Bielecki / EAST NEWS

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Socjalne postulaty stały się w Polsce domeną prawicy. Lewicy nie ma.

REMIGIUSZ OKRASKA: Jakaś lewica jednak jest.

Pana środowisko na przykład.

Redakcja „Nowego Obywatela” wierzy w ideały lewicowe. Natomiast nie chcemy bawić się w jakąś chłopomanię. Nie jest prawdą, że środowisko „Nowego Obywatela”, czyli lewicowo-prospołeczne, mówi do mas. Moi sąsiedzi z bloku nie czytają „Nowego Obywatela”. Od docierania do mas są środowiska pokroju partii Razem czy Piotra Ikonowicza. My chcemy raczej wpływać na dyskurs takich środowisk, które nazwałbym elitami alternatywnymi, kontrelitami.

Niewielu Was słucha.

Bez wątpienia dlatego, że lud, osoby ze środowisk plebejskich są znacznie bardziej konserwatywne, niż lewica by chciała czy wręcz uważa, że są. Nie mam jednak zamiaru oceniać, czy to jest dobre, czy złe. To, czy jesteś człowiekiem lewicy, czy prawicy, ma drugorzędne znaczenie. Bez względu na wszystko przede wszystkim powinieneś być demokratą, czyli liczyć się z tym, w jakim środowisku głosisz swoje poglądy.

Dlaczego lewica w Polsce ma się kiepsko?

Rozbija się w gruncie rzeczy o tych, których chce reprezentować. To jest prawdziwa klęska lewicy. Jak robić lewicową politykę w imieniu tych, z którymi tak naprawdę ciężko się dogadać?

Mieliśmy w Polsce w ostatnich 27 latach lewicę?

Powiem coś, co może się nie spodobać.

Tak?

Myślę, że realną lewicą był przede wszystkim Andrzej Lepper.

Wczesny Andrzej Lepper.

Późny też, choć oczywiście był to klasyczny przykład polityka samorodnego, „nieoszlifowanego”, który w strukturach realnej władzy i wpływu popełnił więcej błędów niż starzy wyjadacze. Trybun ludowy niekoniecznie sprawdza się w rządzie czy w gabinetowych przepychankach. Ale przy całej masie błędów, które popełniał, bez wątpienia był reprezentantem klasy ludowej, osób wykluczonych w III RP, niezadowolonych z jej kształtu.
Nie był to, wbrew obiegowej opinii, tylko lider wsi i rolników. Pierwszy sukces wyborczy Samoobrony, w 2001 r., to był czas, gdy Lepper przestał być politykiem wiejskim, zaczął jeździć na wiece do miast, mówił o bezrobotnych, rynku pracy, przemyśle. Jednoznacznie podważył neoliberalną narrację.
To dzięki niemu ludzie przekonali się, że wcale nie musimy być skazani na dziki kapitalizm. Lepper w 2001 r. wyrwał się z bańki wiejskiego watażki, dotarł także do części miejskiego elektoratu socjalnego. Przez niemal całą swoją „karierę” był jednym z niewielu polityków, którzy serio traktowali elektorat socjalny i ludzi pokrzywdzonych przez transformację, trafnie wyrażał ich gniew, frustrację, ale też intuicje, jak powinno wyglądać państwo bardziej sprawiedliwe i egalitarne. Wywodził się z klasy ludowej i umiał z nią rozmawiać. Szkoda, że rozmaite środowiska lewicowe raczej go nie doceniały i zgłaszały setki drobiazgowych zastrzeżeń pod adresem Samoobrony, bo nie pasowała do idealnego książkowego czy akademickiego modelu lewicowości.

Polscy lewicowi liderzy wywodzą się raczej z inteligencji.

To nie może brzmieć jak zarzut: nikt nie wybiera miejsca urodzenia. Nie da się jednak ukryć, że tak „sformatowana” lewica żyje w innym świecie, mówi innym językiem, ma inny kod kulturowy, który utrudnia porozumienie. W krajach, gdzie lewica jest zakorzeniona społecznie – Grecja, Hiszpania – bardzo często działacze lewicy wywodzą się z ludu właśnie.

Adrian Zandberg jeździ po Polsce lokalnej i spotyka się z mieszkańcami małych miast.

I to może być narzędzie do jakiegoś poruszenia w oddolnych inicjatywach. Natomiast nie chodzi o to, żeby partyjny lider jeździł do małych miast, ale o to, żeby w tych miastach powstały struktury z lokalnymi liderami, znanymi tam na miejscu z aktywności prospołecznej, z reprezentowania interesów „zwykłych ludzi”.

Struktury powstają, ale prawicowe.

Budowane w dużej części na narracji patriotycznej. Trudno się jednak dziwić. Młode pokolenie, które dorastało po transformacji, słyszało np., że neoliberalny Donald Tusk jest „lewakiem”. Używanie sformułowania „liberalno-lewicowa narracja” zrobiło swoje. A nawet jeśli ktoś z tych młodych ludzi potrafi odróżnić liberała od lewicowca, to i tak postawi na tego pierwszego głównie dlatego, że przez lata był uczony o „świętym prawie własności”, „rywalizacji”, „karierze”.

Każdy jest kowalem własnego losu.

Tak, a gdyby spytać współczesnych trzydziestolatków, jakie mają doświadczenie wspólnoty, to jeśli w ogóle je mają, wskażą może na kibicowanie reprezentacji Polski. O czymś takim jak związki zawodowe czy prawa pracownicze raczej nie słyszeli. To także skutek tego, jak wyglądają polski rynek pracy i krajowa struktura gospodarki po transformacji: mnóstwo mikrofirm, samozatrudnienia, umów śmieciowych zamiast porządnego przemysłu. Zatem im mniej było pracy w kolektywie, gdzie ludzie oprócz produkcji dzielili także wspólny los, a więcej było neoliberalnej narracji o indywidualizmie, tym bardziej wszyscy zaczynali wierzyć, że nie jest możliwy świat inny niż ten spod znaku dzikiego kapitalizmu, gdzie każdy zajadle konkuruje z każdym.

Taki jest świat, nic na to nie poradzimy.

Żyję w mieście, gdzie większość mieszkańców uzależniona była od huty żelaza. Jeszcze na początku lat 90. zatrudniała kilka tysięcy osób. Wtedy można było mówić o etosie robotniczym, czyli ludziach, którzy czuli się częścią większej zbiorowości. Mieszkali na wspólnym osiedlu, po pracy wsiadali do zakładowego autobusu i razem jechali do domów albo wszyscy szli na piwo do pobliskiej knajpy. Dzieci pracowników chodziły do tej samej szkoły, nierzadko odbywały się wspólne święta. Więcej nawet: przy zakładzie działały koła zainteresowań, orkiestra, koło wędkarskie itd. Jednym słowem: pracownicy huty czuli się zbiorowością. Byli wspólnotą. Nieważne były poglądy polityczne czy prawicowe albo lewicowe refleksje.

Jak jest dziś?

Huta zatrudnia znacznie mniej ludzi. Została podzielona na mniejsze spółki. Każda z nich ma inne zasady pracy. Mało kto z pracowników czuje się już częścią takiej wspólnoty jak dawniej. Ludzie stali się pojedynczymi atomami.

Co w tym złego?

Gdy jesteśmy w grupie, jest raźniej.

To banał.

Owszem, banał, ale taki, który kiedyś pozwalał słabszym sprawniej walczyć o swoje interesy. Gdy ma się oparcie we wspólnocie, jest przede wszystkim bezpieczniej. W PRL-u, ale też w wielu kapitalistycznych krajach Zachodu, gdy poszczególne grupy zawodowe strajkowały, otrzymywały wsparcie od innych – nie tylko od pozostałych zakładów czy grup zawodowych, ale też od społeczności lokalnej, robotniczej. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Gdy strajkowała mała i słaba grupa zawodowa, wsparcie deklarowała inna, silniejsza. Były wręcz sytuacje, w których jakaś grupa zawodowa nie mogła strajkować w ogóle, więc o jej postulaty upominały się inne branże. Ludzie mieli poczucie, że nie są w świecie samotni, że idea wspólnoty ma sens.
Poza tym praca jest nie tylko miejscem wykonywania zawodu i zarabiania. To także miejsce towarzyskie. Zresztą, wie pan, samo to, że musimy wyjaśniać takie rzeczy w kraju, którego mit założycielski odwołuje się do słowa „solidarność”, jest zwyczajnie przykre.

W wywiadzie dla „Tygodnika” prezydent Bronisław Komorowski pytany o „solidarność” odpowiedział, że nie potrafi o niej myśleć inaczej niż tylko jak o historycznym związku zawodowym Solidarność.

Rozumiem, że to jest człowiek, który brał w tym udział, więc to dla niego wielkie przeżycie. Nic nie poradzimy, że pokolenie Komorowskiego nie chce przyjąć do wiadomości, że solidarność można pisać też przez małe „s”. Problem w tym, że dla mojego czy pana pokolenia słowo „solidarność” tak naprawdę nic nie znaczy. Jeśli już, to łączymy je z pojedynczymi mobilizacjami, choćby przy okazji czarnego protestu. To są jednak małe, zrywowe solidarności, powstają, dzieją się, są chwilowe, a później się wypalają.

Prawica mówi o „wspólnocie narodowej”.

Tak. Głównie jednak z poziomu negatywnego. Czyli „musimy stawić opór zgniliźnie Zachodu i zagrożeniom, więc bądźmy wspólnotą narodową”. Mamy zatem do czynienia z trzema elementami. Solidarność jest albo wyrywkowa, albo wiąże się z zagrożeniami dość wydumanymi, albo jest tylko wspólnotą grzeczną, taką jak wtedy, gdy polscy skoczkowie narciarscy osiągają sukcesy. Jednak pomiędzy tymi poszczególnymi „solidarnościami” nie ma realnej więzi między ludźmi. Jedyną wspólnotą, o jakiej możemy sobie pomyśleć, jest rodzina. To jednak chyba zbyt mało.

Jesteśmy podzieleni?

To akurat żaden problem, kłopot raczej w tym, na tle czego jesteśmy podzieleni. Natomiast mnie męczy inna tendencja. Mam na myśli ten popularny ostatnio rozliczeniowy ton wśród ludzi, którzy przeprowadzali w Polsce transformację czy ją firmowali. Hasło „byliśmy głupi” nic nie znaczy, choć jest modne.

Dlaczego?

Nie ma wątpliwości, że dzisiejszy deficyt solidarności i wielu innych spraw ze słownika lewicowego zawdzięczamy temu, co wydarzyło się po ’89 r. Wtedy pojawiły się pewne pogardliwe określenia, choćby Homo sovieticus, czyli obraźliwa fraza na określenie tych, którym nie udało się odnaleźć w dzikim kapitalizmie. Okazuje się po latach, że np. Marcin Król przyznaje się do błędu. Podobnie robią kolejne osoby z tego środowiska. To pewnie ważne, ale ciągle to nic nie zmienia.

Co by zmieniło?

Gdyby Król i jemu podobni rzeczywiście poczuwali się do odpowiedzialności za to wszystko i chcieli coś naprawić, to nie powinni zaledwie przepraszać za tzw. koszty transformacji, ale i być w pierwszym szeregu tych, którzy popierają prospołeczne zmiany. Np. mogliby poprzeć wprowadzenie większej progresji podatkowej i sami płacić wyższe podatki, żeby polskie państwo miało z czego finansować wydatki socjalne. Czyli wesprzeć model państwa wspierającego tych, którzy po 1989 r. najmocniej oberwali – nie tylko pojedynczych ludzi, ale całe regiony, grupy społeczne i zawodowe.

Trudno to sobie wyobrazić.

Tak, dlatego, że to jest przepraszanie sytych. Ludzi, którzy niewiele stracili. To jest tak, jakby awanturnik wracający pijany do domu na drugi dzień przepraszał i obiecywał, że to się więcej nie powtórzy. Tydzień po takich przeprosinach i tak znów wraca pijany. Przepraszać jest łatwo, znacznie trudniej zmienić postępowanie i starać się zadośćuczynić.

Tomasz Lis i Adam Michnik, cokolwiek zrobi PiS, mówią, że żyjemy w czasach schyłku. Jednocześnie część publicystów lewicowych, takich jak Pan albo Grzegorz Sroczyński czy Rafał Woś, zaczyna chwalić PiS za socjalne posunięcia.

Mam różne wątpliwości wobec działań PiS-u, choćby w kwestii fatalnej polityki w sferze ochrony środowiska. Zarazem jest to jedyna partia polityczna w ostatnich 25 latach, która nie tylko wzięła na sztandary postulaty socjalne, ale także zaczęła je realizować.

Narracja drugiej strony: PiS kupuje sobie elektorat za 500 plus.

Nie jestem tego akurat pewien, chociaż nie można się będzie dziwić, że PiS na tym wygra. W końcu realizuje to, co zapowiedział. Rzadki przypadek w polskiej polityce.

I jeszcze to: 500 plus to rozdawnictwo, ludzie i tak je przepiją.

To jest akurat narracja pełna pogardy. Mam znajomego, który prowadzi osiedlowy sklepik spożywczy. Dotychczas było tak, że ledwo wiązał koniec z końcem. Sam był swoim dostawcą, ekspedientem itd. Teraz jego obroty wzrosły parokrotnie.

Na alkoholu?

Nie, zupełnie nie. Opowiada mi, że przychodzą do sklepu ludzie, którzy mieli dotychczas odliczone pieniądze na pojedyncze produkty. Nagle zaczęli kupować więcej. Nie alkohol, tylko więcej produktów spożywczych lub te lepszej jakości. Ludzie zaczęli np. lepiej jeść.
Prawda o 500 plus jest taka, że te pieniądze są inwestycją w gospodarkę. Ludzie te pieniądze wydają, one wracają do gospodarki, znacznie wzmacniają popyt wewnętrzny. Gdybym był przedsiębiorcą, wiwatowałbym na cześć PiS-owskiego socjalu zamiast pomstować na „rozdawnictwo”.

Przeciwnicy sugerują, że lepiej byłoby zwiększyć ulgi podatkowe.

Lepiej sytuowanym wydaje się, że doskonale wiedzą, jak powinni żyć ci z nizin. Tymczasem to właśnie najbogatsi, gdyby mieli niższe podatki, pewnie odłożyliby je na kontach czy wydali na luksusową konsumpcję, niekoniecznie w kraju. Pieniądze wydawane przez biedniejszych od razu wracają na rynek, więc korzyści jest więcej.

PiS chce wrócić do poprzedniego wieku emerytalnego.

Słusznie, bo w Polsce wiek emerytalny po zmianach Platformy jest zbyt wysoki.

Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej” twierdzi, że wprowadzenie reformy będzie kosztowne i uderzyw najsłabszych.

Wiadomo, że w Polsce i na świecie żyje się coraz dłużej. Ale o podnoszeniu wieku emerytalnego można poważnie rozmawiać tylko w państwie, w którym sprawnie działa program socjalny. W Polsce rynek pracy nie potrafi wchłonąć ludzi, którzy kończą studia. A co dopiero powiedzieć o 50-letnim mężczyźnie, który, owszem, jest sprawny, ale o pracę dla niego będzie ciężko. Można podnieść wiek emerytalny pod warunkiem, że zapewni się miejsca pracy. W innym przypadku będziemy mieli do czynienia z rzeszą ludzi w wieku produkcyjnym, którzy tej pracy mieć nie będą, a jednocześnie nie będzie przysługiwała im emerytura.
Polska ma jeden z najwyższych w Europie wskaźników bezrobocia ludzi w wieku 50+, a w dodatku często wykonują oni prace najgorsze i najsłabiej płatne, bo tylko takie oferuje im rynek. Jeśli będzie dobra praca dla takich osób, to wiele z nich będzie pracowało dłużej. Niech Sutowski popracuje do 67. roku życia jako sprzątaczka czy kurier, wtedy pogadamy o tym, co jest słuszne.

Czyli co: skoro PiS przejął postulaty socjalne i je skutecznie realizuje, to może my wcale lewicy nie potrzebujemy?

Postulaty socjalne zawsze można zrealizować lepiej. Lewica to także pewien szerszy etos niż tylko socjal – demokratyczny, obywatelski, pluralistyczny, świecki. Ale, owszem, kwestie socjalne są kluczowe, bez nich nie ma mowy o lewicowości, a PiS sprawnie wytrąca lewicy te argumenty z ręki.

PiS będzie rządził kolejną kadencję?

Niewykluczone.

Pan jest bardziej z PiS-u niż z lewicy.

Podejrzewam, że dla typowego zwolennika PiS byłbym raczej podejrzanym lewakiem.

Chwali ich Pan jednak.

Bo doceniam polityków, dla których socjalne postulaty nie wyczerpują się tuż po kampanii wyborczej. Chociaż z drugiej strony pieniądze z 500 plus mogą sprawić, że ludzie nie będą już musieli tak gonić jak dotychczas. Łatwiej będzie im wiązać koniec z końcem. Więc kto wie, czy się nie okaże, że ci ludzie będą pewniejsi siebie i zaczną myśleć o tym, jak powinno wyglądać społeczeństwo. Wcale nie jest powiedziane, że będą głosowali na PiS.
Jest takie polskie przysłowie: „jak trwoga, to do Boga”. Jeśli ludziom się wszystko usuwa spod nóg, żyją w sposób niepewny, na prekaryjnej pracy, to zwykle usztywniają im się poglądy i postawy obyczajowe, łatwiej ich straszyć „nowinkami” czy „obcymi”. W sytuacji niepewności jutra, spowodowanej kiepskimi zarobkami, konserwatywne poglądy na sprawy obyczajowe stają się jedynym stałym elementem ich życia. Jeśli się jednak okaże, że otrzymają trochę stabilizacji finansowej, to wcale się nie zdziwię, że paradoksalnym efektem rządów PiS-u będzie popularność postaw mniej sztywnych w kwestiach kulturowych.

Czyli PiS może przegrać właśnie dzięki 500 plus?

Ludzie, którzy przestają żyć w permanentnym lęku o pracę, dochody, spłatę kredytu itd., przestają też postrzegać społeczeństwo jako stan wojny wszystkich ze wszystkimi. Nie jest też łatwo straszyć ich byle czym – a to jakąś urojoną „rewolucją gender”, a to rzekomymi „hordami imigrantów”. To nie jest tak, że w innych krajach ludzie rodzą się lepsi, bardziej tolerancyjni. Jeśli kraje Zachodu są mniej sztywne obyczajowo czy kulturowo, to dlatego, że państwo dobrobytu wyleczyło ich ze stanów lękowych dotyczących podstaw bytu. I odwrotnie: w miarę, jak to samo państwo dobrobytu zaczęło być demontowane w ramach ofensywy neoliberalizmu, także tam wzrósł popyt na hasła tożsamościowe, lęki przed „obcymi”, rozpętały się wojny kulturowe. Zatem 500 plus i inne prospołeczne decyzje rządu mogą sprawić, że elektorat wybierze kogoś zupełnie innego. ©℗

REMIGIUSZ OKRASKA (ur. 1976) jest założycielem i redaktorem naczelnym kwartalnika „Nowy Obywatel”. Publicysta związany z inicjatywami lewicowymi i ekologicznymi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017