Polak skuteczny na Wschodzie

Co tu jeszcze zrobić? – to pytanie często pojawia się w kontekście polskich projektów realizowanych na Wschodzie.

Wydajemy książki, szkolimy dziennikarzy, organizujemy konferencje – ciężko nie mieć wrażenia pewnego wyczerpania inicjatyw, braku świeżych pomysłów. Blok tekstów „Polak skuteczny na Wschodzie” mówi, dlaczego trudno współpracuje się ze wschodnimi partnerami, jakie projekty odnoszą sukces i co jest jeszcze do zrobienia.

WYZNANIA GRANTOŻERCY

Powiada się, że dla prowadzenia polityki wschodniej potrzeba trzech rzeczy – cierpliwości, cierpliwości i jeszcze raz cierpliwości. Jeśli próbujesz się zajmować Wschodem jako dziennikarz i pracownik NGO, potrzebujesz jeszcze tylko jednego... dużo więcej cierpliwości.


Andrzej Brzeziecki



Anegdotek z różnych konferencji, wspólnych projektów i prac redakcyjnych starczyłoby na grubą książkę. Partnerzy ze wschodu są niepunktualni, w ostatniej chwili zmieniają zdanie i nie przyjeżdżają, są rozpieszczeni przez zachodnie instytucje i zawsze próbują upiec kilka pieczeni na jednym grancie. Ale kłopoty we współpracy z partnerami z Białorusi czy Ukrainy nie są tylko ich winą – także po naszej stronie jest sporo do zrobienia.


Zacznijmy od tego, że większość polskich organizacji pozarządowych to fundacje nieduże i bez stałego kapitału, których budżety 31 grudnia każdego roku są puste. Większość polskich instytucji przyznających granty na realizację zadań ogłasza konkursy najwcześniej w styczniu, a bywa, że i w marcu, ich rozstrzygnięcie następuje więc wiosną i często bywa tak, że pieniądze przesyłane są dopiero w połowie roku. Dla programów obliczonych na cały rok jest to zabójcze (bo jak wyżyć przez pierwsze miesiące?), a poważne kilkuletnie projekty są naprawdę już tylko dla odważnych. Sprawia to też, że fundacje i stowarzyszenia – pomyślane dla budowy sprawiedliwszego społeczeństwa – są najgorszymi pracodawcami, rzadko kiedy bowiem decydują się na dawanie stałej pracy, bojąc się, że po 1 stycznia nie będą mogły płacić pensji. W efekcie tylko duże NGO-sy mogą sobie pozwolić na zatrudnianie wysokiej klasy ekspertów i profesjonalistów, oferując im atrakcyjną ścieżkę kariery, a mniejsze nie mogą rozwinąć skrzydeł, „jadąc” na wolontariacie i umowach śmieciowych. Taki system powoduje również, że fundacje i stowarzyszenia przez część roku notorycznie spóźniają się ze spłatą faktur i rachunków, a pod koniec roku zaczynają szastać pieniędzmi, których nie miały wcześniej. Stąd też jesienią i zimą wysyp mniej lub bardziej sensowych konferencji, imprez i wydawnictw, przygotowywanych na chybcika i z połową planowanej obsady... bo zapraszani uczestnicy biorą udział już w innych konferencjach.


Inną przeszkodą są ograniczenia, które niosą systemy autorytarne. Polski i europejski system fiskalny w minimalnym stopniu uwzględniają jakieś nieprzewidziane zdarzenia i to, że część pieniędzy musi pozostać „nierozliczona”: wszystko musi być jasne, przejrzyste i uzasadnione. Słusznie – bo samowolka mogłaby prowadzić do nadużyć finansowych. Gdy jednak podlegająca ścisłym rygorom instytucja próbuje współpracować z partnerami ze Wschodu, nic już nie jest proste. Nie zawsze bowiem da się uzasadnić każdy wydatek, wielu partnerów na Wschodzie to organizacje niezarejestrowane (bo władze im tego odmawiają) lub zmuszone są do uprawiania „kreatywnej księgowości”, nie za wszystko można zdobyć rachunek i fakturę, nie wszystko należy dokumentować co do złotówki w trosce o bezpieczeństwo partnerów. Odrobina zaufania i trochę „wolnej ręki” danej organizacjom pozarządowym ze strony polskiej biurokracji naprawdę przyczyniłaby się do większej skuteczności Polaków próbujących działać w Europie Wschodniej. Nie chodzi o to, by przymykać oczy na rozdawnictwo i rozrzutność, ale polskie NGO-sy to organizacje mające rady je kontrolujące, często zewnętrzną księgowość i podlegają audytom. Naprawdę nie jest trudno zorientować się, które z nich bawią się na koszt podatnika, a których praca przynosi efekty.


To zresztą często sztywne przepisy przyczyniają się do „rozpuszczania” wschodnich partnerów, bo żeby poprawnie rozliczyć wniosek i nie musieć zwracać już wydanych pieniędzy – trzeba zrealizować go za wszelką cenę, nawet gdy ci partnerzy nawalają, spóźniają się i zwyczajnie chałturzą. Polska strona więc goni w piętkę, a Białorusini i Ukraińcy nic sobie z tego nie robią, bo wiedzą, że są elementem koniecznym do rozliczenia wniosku i nawet jeśli zrealizują pracę w części po terminie, to Polacy będą zmuszeni sprzątać cały bałagan. Możliwość wycofania się z projektu (bez konsekwencji np. podczas rozstrzygania konkursu w kolejnym roku) w połowie jego realizacji byłaby dobrym narzędziem. Wschodni partnerzy nauczyliby się cenić pieniądze i czas polskich organizacji. Nieraz zdarzyło mi się przyjechać do Kijowa czy Mińska w umówionym terminie, by dowiedzieć się, że właściwie to lepiej, gdybym przyjechał za jakieś dwa tygodnie, bo na razie nic nie jest gotowe. I co robić? Wracać – ale jak rozliczyć bilety, kiedy nic się nie zrobiło? Pieniędzy na kolejną podróż i hotele w budżecie projektu zresztą już nie ma. Ostatecznie trzeba zostać i robić to, co miało być zrobione do przyjazdu, czyli przyzwyczajać partnerów do tego, że są bezkarni.


A czasem nadmierna przejrzystość polskich instytucji musi prowadzić do zupełnie innych rezultatów i poważnych nieprzyjemności. Jaskrawym przykładem były perypetie Alesia Białackiego, gdy Polska przesłała jego dane finansowe Białorusi, przyczyniając się do skazania tego działacza praw człowieka na karę więzienia.


Dużo łatwiej polskim organizacjom byłoby funkcjonować, gdyby obok państwowego (czy unijnego) mecenatu mogły korzystać z pomocy polskiego biznesu. Ten jednak wciąż nie lubi się angażować w akcje pomocowe, a jeśli już, to w projekty poprawiające wizerunek. Z tej perspektywy pomoc głodującym dzieciom w Afryce (jakże potrzebna!) zawsze wygra ze wsparciem dla think-tanku zajmującego się Wschodem.


Polskich bogaczy typu Carnegie czy współczesny Soros wciąż jest mało.  


Andrzej Brzeziecki jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”, publicystą „TP”.



KULTURALNY DRYBLING


Polacy wreszcie dostrzegają w Ukraińcach społeczeństwo świadome, które potrafi zawalczyć o swoje racje. Nawet jeżeli później ponownie popadnie w marazm. Zaś ukraińska kultura na dobre zagościła nad Wisłą.


Piotr Kosiewski


Romantycznego, idealistycznego, zuchwałego zachwytu Polską na Ukrainie już nie będzie, podobnie jak nie powróci już zainteresowanie Ukrainą, które przejawiali polscy idealiści z czasów »Solidarności«” – pisał w 1998 r. Mykoła Riabczuk. W to miejsce pojawi się „czysty pragmatyzm, utylitaryzm – z obu stron”.


Od czasu powstania tego tekstu niedługo minie półtorej dekady. I być może jeden z najciekawszych ukraińskich krytyków, eseistów i publicystów w swych przewidywaniach trochę się pomylił: kilka lat po napisaniu przez niego tych słów przeżyliśmy w Polsce wielką falę zachwytu nad Ukrainą wywołaną Pomarańczową Rewolucją. Obecnie rzadko wraca się do tych wydarzeń, jakby wstydząc się tego nieroztropnego urzeczenia. Późniejsze wydarzenia w Kijowie dostarczyły zresztą zbyt wielu powodów do rozczarowania. Jednak wtedy w Polsce wydarzyło się coś ważnego: Ukraina stała się przedmiotem zainteresowania, które dalece wykraczało poza wąskie grono politycznych elit i rozmaitych fascynatów. Dostrzeżono na Ukrainie społeczeństwo świadome, które potrafi zawalczyć o swoje racje. Nawet jeżeli później ponownie popadnie w marazm.


Przyszedł zatem czas pragmatyzmu i utylitaryzmu, o którym pisał Mykoła Riabczuk. A może po prostu normalności, z której niektórzy politycy wyciągnęli trochę zaskakujące wnioski. W 1994 r. już Bohdan Osadczuk, osoba szczególna dla wzajemnych relacji, zanotował, że „dzisiaj nie trzeba przekonywać politycznie myślących ludzi o kluczowym znaczeniu stosunków polsko-ukraińskich”. Czy dzisiaj można byłoby odpowiedzialnie powtórzyć te słowa? Nie jestem przekonany. Dominuje zaś poczucie wyczerpania, a nawet jałowości polskiej polityki wobec Ukrainy. Chociażby niedawno Cezary Michalski w swym felietonie na stronie „Krytyki Politycznej” napisał: „jedynym przejawem powagi w stosunkach polsko-ukraińskich pozostają już tylko (...) metapolityczne próby budowania instytucjonalnych i ludzkich mostów pomiędzy Ukraińcami i Polakami”. To ostry osąd. Ale w tych dyskusjach o relacjach polsko-ukraińskich często bywa pomijane lub bagatelizowane to, że udało się stworzyć sieć powiązań społecznych, gospodarczych czy naukowych. Można debatować, czy są one dostateczne (zawsze jest ich za mało). Nie można ich jednak lekceważyć.


Coś niezwykłego wydarzyło się też w relacjach kulturalnych. „Dla ukraińskiej kultury nawet marginalna obecność w kulturze obcej jest jakimś sukcesem” – pisał w przywoływanym już tekście Riabczuk. A ona na dobre zagościła nad Wisłą. Więcej, chyba po raz pierwszy we wzajemnych dziejach jest to tak intensywna obecność. Polskie zainteresowanie dawno wykroczyło poza fascynację dawnymi Kresami Rzeczypospolitej. Nie ogranicza się do zauroczenia tamtejszą ludowością: dumkami, wyszywankami i Hucułami grającymi na trombitach. Przygląda się temu, co powstaje tam aktualnie i jest dziełem przede wszystkim młodych pokoleń. Dziś można po polsku przeczytać najciekawszych tamtejszych pisarzy. Lista jest tu imponująca. To nie tylko Jurij Andruchowycz, którego nazwisko jest dziś wymienianie w gronie najważniejszych zjawisk współczesnej kultury w naszej części Europy, a jego książki niemalże z automatu są u nas tłumaczone. To także Andrij Bondar, Natalia Śniadanko, Taras Prochaśko, Oksana Zabużko czy Serhij Żadan, by wymienić tylko kilka nazwisk. Wreszcie najmłodsze roczniki jak Lubko Deresz czy Sofija Andruchowycz.


Co najważniejsze, nie jest to literatura, która funkcjonuje jedynie z etykietą „ukraiński zaułek”, lecz jest wydawana jako jeden z głosów o współczesności i jej egzystencjalnym doświadczaniu. Czasami być może postrzegany, przy wszystkich różnicach, jako bliski polskiemu przez pewną wspólnotę doświadczenia, którą wyznacza nie tylko geografia, tak nieustannie przypominana przez Andruchowycza (i bliskiego jego postrzeganiu Andrzeja Stasiuka), ale też historia, która dla niego nie jest czymś odświętnym, lecz codziennym doświadczeniem. Jak pisał autor „Moscoviady”: „Przeszłość jest tak aktywną cząstką naszego teraz (...) Wszystko to – jest to tak nierozerwalne, to taki wzajemnie uwarunkowany łańcuch, że wystarczy naruszyć go tylko w jednym miejscu – i koniec...”.


Jest jeszcze jeden istotny wymiar tej obecności. Andruchowycz, Riabczuk, ale też Jarosław Hrycak, Myrosław Popowycz, czy młodszy od nich Andrij Portnow, od dawna celnie objaśniają Polakom zawiłości naddnieprzańskiego życia. Możemy spojrzeć na Ukrainę tamtejszymi oczami. Więcej, niejednokrotnie stali się istotnymi uczestnikami polsko-ukraińskich debat publicznych, których w ostatnich latach jest może mniej, niż wymaga tego obecna sytuacja.


Ukraińska obecność nie ogranicza się do literatury czy debat intelektualnych. Ostatnio, po długich latach posuchy, odbyła się seria prezentacji twórców sztuk wizualnych, od wystawy klasyka fotografii Serhija Bratkowa w krakowskim MOCAK-u po przygotowany przez Zamek Ujazdowski i Pinchuk Art Centre cykl „Transfer”, w ramach którego pokazano w Warszawie prace najciekawszych twórców młodego pokolenia: Nikity Kadana, Żanny Kadyrowej, Wołodymyra Kuznecowa, Łady Nakonecznej, Mykoła Ridnego. Gorzej jest z obecnością ukraińskiego filmu czy muzyki, chociaż Voo Voo w 2009 roku wydało wspólną płytę z ukraińskim zespołem Haydamaky, a w salach koncertowych grane są utwory klasyka Walentyna Sylwestrowa. Ktoś powie, że wszystkie te publikacje czy wystawy są adresowane do dość elitarnych odbiorców. Gdzie ukraińska kultura popularna? Gdzie masowy odbiorca? Ale – z nielicznymi wyjątkami – czy można mówić w Polsce o obecności rosyjskiej czy niemieckiej popkultury? Podobnie jak i w innych krajach, do masowego odbiorcy dociera przede wszystkim lokalna produkcja oraz anglosaski import.


Powstanie siatki kontaktów kulturalnych czy społecznych nie byłoby możliwe bez działań dziesiątków instytucji: redakcji czasopism („Kresy”, „Literatura na Świecie”, „Nowa Europa Wschodnia” czy „Twórczość”), wydawnictw (Czarne, W.A.B. czy Biuro Literackie), galerii i licznych organizacji pozarządowych. Nie byłoby też możliwe bez stworzenia instytucjonalnych podstaw do tej współpracy, jak program stypendialny „Gaude Polonia” przeznaczony dla młodych twórców kultury oraz tłumaczy literatury polskiej z krajów Europy Środkowo-Wschodniej, w którym uczestniczyło już ponad 280 osób z Ukrainy.


Euro 2012 miało wprowadzić wzajemne relacje na nowy etap. Być może jedynym realnym śladem pozostał polsko-ukraiński tom „Dryblując przez granicę”, w którym Marek Bieńczyk, Natasza Goerke, Paweł Huelle, Piotr Siemion zagrali z Jurijem Andruchowyczem, Natalią Śniadanko, Ołeksandrem Uszkałowem i Serhijem Żadanem. I to był świetny mecz. Tyle że kultura nie zastąpi działań politycznych; nie może ani nie powinna. 


Piotr Kosiewski jest krytykiem sztuki, pracownikiem Fundacji Batorego. Stale współpracuje z „TP”.



NASZA MAŁA DYPLOMACJA


Trudno pisać o sobie i o swoich sukcesach, gdy ma się 27 lat i przeświadczenie, że w tym, co się robi, jest się wciąż na etapie raczkowania. Skorzystam jednak z możliwości, aby przedstawić naszą grupę.


Łukasz Grajewski


Historię grupy, która założyła Eastbook.eu – Portal o Partnerstwie Wschodnim, należy zacząć od Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Studium przyciąga wszystkich wschodofili, maniaków czy osoby Europą Wschodnią co najmniej zauroczone. Dwuletnie magisterskie studia oferowane przez SEW – tego skrótu powszechnie używamy my, absolwenci – to końska dawka wiedzy historycznej, politycznej i społecznej na temat interesującego nas Wschodu. Co ważne, na studentów SEW-u składają się w połowie Polacy, a w drugiej części absolwenci z krajów Europy Wschodniej. Studentom oprócz wykształcenia przekazuje się jedyną w swoim rodzaju sieć kontaktów, gotową do wykorzystania. W efekcie, spora część polskich „wschodoznawców” to absolwenci Studium.



Studium przypadku?


Właśnie podczas zajęć uniwersyteckich uformowała się nasza grupa towarzyska, którą połączyły zainteresowania, ale i chęć działania. To akurat nic nadzwyczajnego, bo każdy rocznik na Studium obfituje w tego rodzaju grupy i inicjatywy. Większość jednak rozpada się naturalnie po jakimś czasie. A my trwamy i konsekwentnie realizujemy to, co zakiełkowało w naszych studenckich głowach.


A było tak: na przełomie 2009 i 2010 r. jako studenci ostatniego roku wyjechaliśmy na staże do Parlamentu Europejskiego. Był to czas świeżo po inauguracji unijnego programu Partnerstwa Wschodniego, co rozpalało nadzieje, że nadszedł moment poważnego zainteresowania Europą Wschodnią. Program dopiero co kształtował się w gabinetach Komisji Europejskiej. Postanowiliśmy więc wykorzystać lukę informacyjną i stworzyć medium opisujące nie tylko sam unijny projekt, ale państwa Partnerstwem Wschodnim objęte: Armenię, Azerbejdżan, Białoruś, Gruzję, Mołdawię i Ukrainę. Z początku miała to być drukowana gazetka szkolna, na odpowiednie tory skierował nas Alexey Sidorenko, także student SEW-u, mający doświadczenie w użyciu nowych mediów. Sidorenko powiedział: „Zróbmy portal”. Jak powiedział, tak i zrobił: powstała strona internetowa, którą ochoczo zaczęliśmy zapełniać naszymi tekstami. Narodził się portal Eastbook.eu – spontanicznie, bez większego planu i oczekiwań.


Pierwsze sukcesy


Zaczęliśmy od podziału na kraje nas interesujące i równocześnie biorące udział w Partnerstwie Wschodnim. Intuicyjnie i po omacku zabraliśmy się za tworzenie działu informacyjnego, powstawały pierwsze paraanalizy, quasi-publicystyka. Teksty, w których roiło się od błędów, ale też nieskrępowanej radości pisania. Mając pewne doświadczenie zdobyte podczas studiów i licznych praktyk, powoli zajmowaliśmy się metodologią pracy, tworzeniem redakcji oraz poszukiwaniem współautorów. To, że nie czuliśmy się i nie czujemy profesjonalistami, od początku wpływało na myślenie o Eastbook.eu jako platformie otwartej na wszystkich zainteresowanych.


Z perspektywy już prawie trzech lat pracy widać, że nasz sposób myślenia o otwartości na wszystkich daje owocne plony. Przez ten czas Eastbook stał się platformą działającą niezależnie w czterech wersjach językowych: angielskiej, polskiej, rosyjskiej i ukraińskiej. Każda z wersji ma swój dwuosobowy zespół redakcyjny. Dbając, by debata o Europie Wschodniej nie była tworzona wyłącznie przez Polaków, wersją ukraińską zajmują się ukraińscy blogerzy, a za wersję rosyjską odpowiada redaktorka z Mińska. Liczba osób publikujących na naszych łamach już dawno przekroczyła pięćdziesiąt, zbliżamy się do stu. Wśród autorów są studenci, działacze pozarządowi, politycy, dziennikarze, blogerzy, reprezentanci wszystkich państw Partnerstwa Wschodniego oraz wielu krajów unijnych z mocnym polskim akcentem. Obecnie koncentrujemy się na przyciągnięciu jak największej liczby osób mających coś ciekawego do przekazania. Chcemy inspirować międzynarodową dyskusję, korzystając z naszego wielkiego atutu, jakim jest wielojęzykowość i możliwość tłumaczenia. Student z Gruzji zadaje pytanie, na które odpowie europoseł. Bloger z Białorusi skonfrontuje swoje problemy z kolegą z Mołdawii, co wywoła refleksję u czytelnika w Polsce. W tę stronę zmierza Eastbook, trzymając się mocno ideałów dialogu, solidarności i wartościowej debaty, które przyświecają nam od początku naszej wspólnej pracy. Bo chcemy zaznaczyć – tak, w czasach kryzysu wciąż pozostajemy idealistami.



Czy tworzymy środowisko?


Niedawno Andrzej Kozicki, zaprzyjaźniony socjolog, na spotkaniu redakcyjnym zasugerował, że tworzymy środowisko. Wywołał konsternację, ale i zmusił do namysłu. Nie chcąc mówić za całą grupę, przedstawię swój punkt widzenia. Pod koniec 2010 r. zarejestrowaliśmy Fundację Wspólna Europa. W ramach działań organizacji, oprócz Eastbooka zrealizowaliśmy szereg wizyt studyjnych, wymian młodzieżowych, debat i warsztatów. Sieć naszych kontaktów w Europie Wschodniej, zarówno prywatnych, jak i zawodowych, wciąż się powiększa. Korzystamy z każdej okazji, by wyjeżdżać i bliżej poznawać skomplikowaną materię potocznie nazwaną „Wschodem”.


Co ważne, w przypadku funkcjonowania organizacji pozarządowej, zdobyliśmy zaufanie instytucji, które widzą w naszych działaniach sens i wspierają nas finansowo: m.in. polskiej fundacji „Wiedzieć Jak”, amerykańskiego funduszu National Endowment for Democracy, Grantów Wyszehradzkich, polskiego MSZ oraz MEN. Mamy otwarte głowy i serca pełne chęci do działania. W tym względzie niewiele się zmieniło od momentu powołania Eastbooka na studiach. I to trwanie, w moim przekonaniu, tworzy z nas środowisko. Do współtworzenia którego zapraszamy.  



Łukasz Grajewski jest socjologiem, absolwentem Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, jednym z pomysłodawców portalu Eastbook.eu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2012